Wołyń został świadomie wybrany jako teren konfrontacji z Polakami, bo tam strona ukraińska dysponowała wyraźną przewagą liczebną – mówi dr hab. Jan Jacek Bruski, adiunkt w Instytucie Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, znawca historii Ukrainy i stosunków polsko-ukraińskich.
PAP: Niektórzy historycy ukraińscy uważają, że to co stało się na Wołyniu – masowe mordowanie ludności polskiej - było elementem polsko-ukraińskiego konfliktu trwającego od 1918 roku. Kryje się w tym sugestia, że polityka polska wobec Ukraińców w II Rzeczpospolitej przynajmniej po części przyczyniła się do tragedii w 1943 roku.
Dr Jan Jacek Bruski: Po stronie ukraińskiej pojawiają się niekiedy głosy, by źródeł wołyńskiej tragedii szukać jeszcze wcześniej. Sięga się zatem do wydarzeń wieku XIX, ba, nawet do czasów I Rzeczypospolitej. Rzeź wołyńska przedstawiana jest jako kulminacja – właściwie nieunikniona – wielowiekowego konfliktu. Takie podejście, moim zdaniem, jest jednak całkowicie chybione – zaciemnia tylko problem i utrudnia jego zrozumienie.
To, oczywiście, nie znaczy, że powinniśmy abstrahować od kontekstu historycznego. W żadnym razie. Nie ma chyba wątpliwości, że polityka II RP wobec Ukraińców była obarczona poważnymi, niewybaczalnymi błędami. W okresie międzywojennym konflikt polsko-ukraiński eskalował – i to w znacznej mierze z polskiej winy.
Dr Jan Jacek Bruski: Oczywiście, polityka wobec Ukraińców przygotowała grunt pod to, by przynajmniej część ludności ukraińskiej dała się pociągnąć antypolskim, radykalnym hasłom OUN. Trzeba jednak zauważyć, że akurat na Wołyniu usiłowano pod rządami piłsudczyków prowadzić politykę kompromisową, koncyliacyjną. Wiąże się ją z nazwiskiem Henryka Józewskiego, który od 1928 do 1938 r., z kilkumiesięczną przerwą, sprawował urząd wojewody łuckiego.
Na to nałożył się drugi kontekst, który koniecznie trzeba uwzględnić. Chodzi o traumatyczne doświadczenia wojenne, poprzedzające wypadki na Wołyniu. Mam na myśli sowieckie masowe deportacje z kresów, masakry dokonywane przez NKWD, wreszcie – metodycznie zorganizowaną przez Niemców zagładę ludności żydowskiej. To były wzorce, które demoralizowały, podsuwały proste, brutalne recepty rozwiązywania trudnych problemów.
Wróćmy jednak do spuścizny II Rzeczypospolitej. Oczywiście, polityka wobec Ukraińców przygotowała grunt pod to, by przynajmniej część ludności ukraińskiej dała się pociągnąć antypolskim, radykalnym hasłom OUN. Trzeba jednak zauważyć, że akurat na Wołyniu usiłowano pod rządami piłsudczyków prowadzić politykę kompromisową, koncyliacyjną. Wiąże się ją z nazwiskiem Henryka Józewskiego, który od 1928 do 1938 r., z kilkumiesięczną przerwą, sprawował urząd wojewody łuckiego. Józewski realizował program, który przyjęło się określać mianem eksperymentu wołyńskiego. Wojewoda wspierał na podległym sobie terenie ukraińskie instytucje kultury i ukraińską spółdzielczość. Z wielkim zaangażowaniem działał też na rzecz ukrainizacji miejscowej Cerkwi prawosławnej. W jego wizji drogą do pojednania polsko-ukraińskiego miało być współdziałanie Polaków i Ukraińców w samorządach. Wielką wagę przywiązywał też do szkół utrakwistycznych, czyli dwujęzycznych, w których Ukraińcy uczyli się języka polskiego, a Polacy ukraińskiego.
PAP: Ale wprowadzenie szkół utrakwistycznych w 1924 roku było jednym z najbardziej krytykowanych przez Ukraińców posunięć polskich władz.
Dr Jan Jacek Bruski: Krytykowano nie sam pomysł, lecz jego wykonanie. Spodziewane pozytywne konsekwencje utrakwizmu zniweczyły konkretne zapisy ustawowe, przygotowane przez jednego z liderów narodowej demokracji, ministra Stanisława Grabskiego. Wprowadzenie ich w życie spowodowało drastyczną redukcję liczby szkół z ukraińskim językiem wykładowym. Było to bardzo bolesne, zwłaszcza dla Ukraińców galicyjskich, którzy jeszcze w czasach habsburskich stworzyli silne szkolnictwo na szczeblu powszechnym i średnim. Trzeba dodać, że dwujęzyczność nowych szkół była często pozorowana. Na Wołyniu sprawa wyglądała nieco inaczej. Skutki zaprowadzenia utrakwizmu nie były tak dotkliwe, bo szkolnictwo ukraińskie nie było tu aż tak rozbudowane. Później – już w czasach Józewskiego – starano się też, by miejscowe szkoły miały rzeczywiście charakter dwujęzyczny.
PAP: Dlaczego próba kompromisowej polityki podjęta została właśnie na Wołyniu?
Dr Jan Jacek Bruski: Wydawało się, że Wołyń jest najlepszym miejscem dla prowadzenia takich działań. W Galicji, czyli według terminologii międzywojennej – Małopolsce Wschodniej, takie porozumienie byłoby znacznie trudniej osiągnąć. Tamtejszy ukraiński ruch narodowy był silniejszy pod każdym względem, w szczególności instytucjonalnym. Ukraińcy galicyjscy mieli bardziej ugruntowaną świadomość narodową i większe aspiracje niż Ukraińcy na Wołyniu. Trudno było się spodziewać, że zadowolą ich drobne koncesje w zakresie szkolnictwa i samorządu. W 1918 r. gremialnie opowiedzieli się przecież za niepodległym państwem ukraińskim.
Sprawa Galicji Wschodniej była chyba – niestety - nierozwiązywalna. Tak jak nierozwiązywalna pozostawała kwestia przynależności Lwowa. Ani Polacy ani Ukraińcy nie mogli się pogodzić, by miasto to przypadło drugiej stronie. Zresztą również wszelkie plany podziału wschodniej Galicji, które wysuwano w roku 1918 czy 1919, trafiały w próżnię. Obie strony walczyły o pełną stawkę.
Dr Jan Jacek Bruski: Sprawa Galicji Wschodniej była chyba – niestety - nierozwiązywalna. Tak jak nierozwiązywalna pozostawała kwestia przynależności Lwowa. Ani Polacy ani Ukraińcy nie mogli się pogodzić, by miasto to przypadło drugiej stronie. Zresztą również wszelkie plany podziału wschodniej Galicji, które wysuwano w roku 1918 czy 1919, trafiały w próżnię. Obie strony walczyły o pełną stawkę.
Na Wołyniu nie było tak ostrego konfliktu, Polaków było tam niewielu. Józewski przez dłuższy czas dość skutecznie starał się też izolować Wołyń od wpływów ukraińskiego ruchu narodowego z Galicji. Sam pochodząc z Kijowa, opierał się na petlurowcach, byłych działaczach Ukraińskiej – naddnieprzańskiej - Republiki Ludowej. Ludzi tych dobrze znał. Współpracował z nimi już w roku 1920, gdy z polecenia Piłsudskiego został wiceministrem w sojuszniczym rządzie ukraińskim.
PAP: Józewski myślał o wznowieniu polsko-ukraińskiego sojuszu antybolszewickiego?
Dr Jan Jacek Bruski: Trzeba wyraźnie powiedzieć, że polityka Józewskiego nie była obliczona na rozwiązywanie aktualnych problemów mniejszościowych Polski. To był program przyszłościowy, skierowany na wschód - program prometejski. Sam wojewoda powtarzał, że z okien swojego gabinetu w Łucku widzi zawsze Kijów. Prometeizm, którego Józewski był gorącym zwolennikiem, zakładał wspieranie przez Polskę wszelkich odśrodkowych tendencji narodów zniewolonych przez Rosję. Siłą rzeczy kluczową rolę w tym programie odgrywała niepodległość Ukrainy. Jeśli chodzi o Wołyń, to miał on być, według Józewskiego, rodzajem ukraińskiego Piemontu, gdzie próbowano odnowić sojusz polsko-ukraiński w duchu 1920 roku. Polska gotowa była, tak jak wtedy, wspierać budowanie państwa ukraińskiego, ale nad Dnieprem.
PAP: Józewski próbował więc skierować energię i ambicję Ukraińców na wschód, na ziemie sowieckie?
Dr Jan Jacek Bruski: Ta propozycja była adresowana do wszystkich Ukraińców, także galicyjskich. Zakładała jednak respektowanie przez nich aktualnej polskiej granicy wschodniej. To była niewątpliwie główna słabość całej koncepcji. Tylko jednostki wśród Ukraińców szczerze akceptowały taką płaszczyznę porozumienia. Jeśli podejmowano ze strony ukraińskiej (myślę przede wszystkim o Ukraińcach galicyjskich) współpracę z Polakami, to tylko taktycznie, w nadziei, że to pierwszy etap w walce o państwo ukraińskie, złożone także z ziem należących do II RP. Po polskiej stronie zresztą też było mało dobrej woli, a myślenie w kategoriach taktycznych dominowało nad myśleniem długofalowym.
Dobrą ilustracją tego są losy tzw. ugody normalizacyjnej z 1935 roku, czyli porozumienia polskich władz z główną ukraińską siłą polityczną – Ukraińskim Zjednoczeniem Narodowo-Demokratycznym (UNDO). Ze strony polskiej usiłowano uzyskać deklarację lojalności kontrahenta, oferując mu w gruncie rzeczy niewiele więcej niż parę drugorzędnych koncesji i obietnicę przestrzegania praw wynikających z konstytucji. Funkcję wicemarszałka Sejmu powierzono przewodniczącemu UNDO Wasylowi Mudremu, ale z tego spektakularnego gestu wiele nie wyniknęło. Ukraińskie oczekiwania były znacznie większe. Spodziewano się stopniowego uzyskania czegoś na kształt autonomii kulturalnej, która w przyszłości mogła stać się punktem wyjścia do starań o autonomię terytorialną. Dla strony polskiej było to jednak nie do przyjęcia.
Żaden polski rząd, czy to przed majem 1926, czy po – gdy do władzy doszli piłsudczycy, kojarzący się z bardziej liberalnym kursem wobec mniejszości, nie zamierzał akceptować rozwiązań, które osłabiałyby spoistość państwa. Można to zrozumieć. Obawiano się, że taka czy inna forma autonomii to tylko wstęp do mniej lub bardziej cywilizowanego „rozwodu” Ukraińców z państwem polskim.
Dr Jan Jacek Bruski: Żaden polski rząd, czy to przed majem 1926, czy po – gdy do władzy doszli piłsudczycy, kojarzący się z bardziej liberalnym kursem wobec mniejszości, nie zamierzał akceptować rozwiązań, które osłabiałyby spoistość państwa. Można to zrozumieć. Obawiano się, że taka czy inna forma autonomii to tylko wstęp do mniej lub bardziej cywilizowanego „rozwodu” Ukraińców z państwem polskim.
PAP: Jak pan ocenia politykę Henryka Józewskiego realizowaną na Wołyniu?
Dr Jan Jacek Bruski: Była to na pewno koncepcja ciekawa, stanowiąca próbę rozwiązania ważnych, strategicznych, dylematów, przed którymi stała polityka II Rzeczypospolitej. Czy opierała się jednak na realistycznych przesłankach? Chyba nie. Sposób jej realizacji – mocno arbitralny – też musi budzić wątpliwości.
Działania Józewskiego nie zakończyły się powodzeniem. Nie znalazł zbyt wielu partnerów po stronie ukraińskiej, nie spotkał się też ze zrozumieniem ze strony Polaków na Wołyniu. Ci ostatni czuli się dyskryminowani, narzekali że wojewoda faworyzuje Ukraińców, a polskie dzieci muszą uczyć się w szkole języka ukraińskiego. Gdy zmarł Piłsudski, Józewski zaczął stopniowo tracić oparcie dla swojej polityki. Nowa ekipa rządząca poszła w kierunku tzw. „umacniania polskości” na kresach, co musiało zaostrzyć konflikt polsko-ukraiński. Polityka ta, polegająca m.in. na popieraniu regionalizmów: łemkowskiego, huculskiego czy poleskiego, na wspieraniu tzw. ruchu szlachty zagrodowej, godziła w sposób oczywisty w spoistość i podstawowe interesy społeczeństwa ukraińskiego. Motywowana ona była w znacznej mierze przesłankami strategicznymi, względami obrony.
Uznano, że w obliczu prawdopodobnego konfliktu z ZSRR i Niemcami należy oprzeć się na Polakach i osobach pozyskanych dla polskości, a nie liczyć na lojalność Ukraińców, na których próbowały oddziaływać agentury sowiecka i niemiecka. Rozumowanie to było do pewnego stopnia logiczne. Nielogiczne i po prostu głupie były natomiast różne działania, które temu nowemu kursowi towarzyszyły i które jedynie niepotrzebnie antagonizowały społeczność ukraińską. Chodzi o takie głośne akcje, jak burzenie przez wojsko polskie cerkwi na Chełmszczyźnie czy nawracanie siłą na katolicyzm prawosławnych chłopów wołyńskich. Notabene był to czas, kiedy Józewskiego nie było już na Wołyniu, skąd odwołany został w kwietniu 1938 r.
PAP: Dlaczego właśnie na Wołyniu, na którym nie było tak silnego ukraińskiego ruchu narodowego, jak w Galicji Wschodniej, i gdzie prowadzono dość liberalną politykę wobec Ukraińców, rozpoczęły się masowe mordy Polaków?
Dr Jan Jacek Bruski: To bardzo ważne pytanie. Powraca ono raz po raz, pozostając bez jednoznacznej odpowiedzi. Ze strony ukraińskiej często podnosi się, że do zaognienia nastrojów antypolskich doprowadziła na Wołyniu intensywna polityka kolonizacji, bardziej konsekwentna niż na terenach galicyjskich. Chodzi tu zarówno o osadnictwo wojskowe, jak i parcelację dużych majątków ziemskich, podczas której faworyzowano Polaków. To, co się stało na Wołyniu w 1943 roku, miało być więc - zdaniem niektórych historyków ukraińskich - kolejną odsłoną walki o ziemię. Stąd też jej zaciętość, okrucieństwo, bo była to wojna chłopska. Wyjaśnienie to nie wydaje się jednak do końca przekonujące - choć rzeczywiście polska kolonizacja miała miejsce i psuła krew, powodowała zadrażnienia w stosunkach z Ukraińcami.
Dr Jan Jacek Bruski: Wołyń musiał zostać świadomie wybrany jako teren konfrontacji z Polakami – dogodny dla strony ukraińskiej. Działania tutaj podjęte wpisywały się w szerszą koncepcję ruchu banderowskiego – koncepcję prewencyjnego usunięcia ludności polskiej z terenów spornych, na których po zakończeniu wojny mógł powtórzyć się scenariusz konfrontacji zbrojnej i dyplomatycznej z lat 1918-1919. Rozpoczęto od Wołynia, gdzie strona ukraińska dysponowała wyraźną przewagą liczebną i dogodnymi warunkami dla rozwinięcia działań partyzanckich.
Wrócić musimy chyba do punktu wyjścia. To znaczy do pytania o to, jaki był związek między polityką II Rzeczypospolitej wobec Ukraińców na Wołyniu a późniejszymi masowymi rzeziami. Wszystko, co wcześniej powiedziałem, przekonuje, że ów związek był faktycznie bardzo luźny. W przededniu wojny nastroje antypolskie na Wołyniu nie były szczególnie silne. To samo można powiedzieć o zasięgu wpływów OUN – na pewno mniejszym niż na terenie Galicji Wschodniej. A jednak mordy rozpocząć się miały właśnie tutaj.
Trudno wyjaśnić to inaczej niż arbitralną decyzją o charakterze politycznym, podjętą przez kierownictwo banderowskiej OUN. Do wybuchu na Wołyniu nie doszło samorzutnie, wybuch ten nie był, jak się wydaje, efektem kumulowania się jakichś specyficznych, lokalnych napięć. Wyjaśnienie jest chyba znacznie prostsze.
Wołyń musiał zostać świadomie wybrany jako teren konfrontacji z Polakami – dogodny dla strony ukraińskiej. Działania tutaj podjęte wpisywały się w szerszą koncepcję ruchu banderowskiego – koncepcję prewencyjnego usunięcia ludności polskiej z terenów spornych, na których po zakończeniu wojny mógł powtórzyć się scenariusz konfrontacji zbrojnej i dyplomatycznej z lat 1918-1919. Rozpoczęto od Wołynia, gdzie strona ukraińska dysponowała wyraźną przewagą liczebną i dogodnymi warunkami dla rozwinięcia działań partyzanckich.
Jeśli przyjmiemy taką interpretację, musimy oczywiście krytycznie spojrzeć na próby wiązania genezy wydarzeń lat 1943-1945 z przewinami i uchybieniami – jak najbardziej realnymi – polskiej polityki na międzywojennym Wołyniu.
Rozmawiał Tomasz Stańczyk (PAP)
tst/ ls/