Decyzję o powstaniu podjęto w oparciu o plotkę, że Armia Czerwona naciera na Pragę, podczas gdy była w odwrocie – mówi PAP wiceprezes Związku Powstańców Warszawskich ppłk Edmund Baranowski. „Gdyby były telefony komórkowe, ktoś by nas o tym powiadomił” – dodaje.
PAP: Jak po 69 latach ocenia Pan decyzję o wybuchu walk w Warszawie?
Ppłk Edmund Baranowski: Decyzja była na pewno błędna, podjęta w nieodpowiednim momencie. 31 lipca na godz. 17 zaplanowano naradę Komendy Głównej AK. Wcześniej płk. Antoni Chruściel „Monter” pojechał na Grochów, gdzie obserwował sytuację w dalekich arteriach miasta. Wiedział, że Rosjanie sposobią się do zdobywania Pragi, od 29 lipca trwały bowiem pancerne walki rosyjsko-niemieckie pod Radzyminem. Miejscowa ludność poinformowała go, że rosyjskie czołgi są na przedmieściach prawobrzeżnej części stolicy. Chruściel z tą wiadomością wrócił i na spotkaniu Komendy powiedział, że to ostatni - w obliczu rychłego ataku Rosjan - moment na wybuch powstania.
Ppłk Edmund Baranowski: Powstanie miało coś z romantyzmu. Jednak dopiero z perspektywy czasu widzimy, że ten zryw nie miał szans na powodzenie. Wtedy – już 28 lipca – radzieckie samoloty latały nad Warszawą, bombardowały niemieckie węzły kolejowe i magazyny na Pradze. Wydawało się, że dotarcie Rosjan do Warszawy jest tylko kwestią czasu.
To było oczywiście nieprawdą, bo Rosjanie byli w tym momencie w odwrocie. Gdyby były telefony komórkowe, ktoś by nas o tym powiadomił. Świadomość była jednak taka, że Rosjanie są tuż, tuż i będziemy lada dzień witać ich chlebem i solą jako gospodarze stolicy.
Sugestię „Montera” przyjął gen. Tadeusz Komorowski „Bór”, który wydał wyznaczył godzinę „W” na 1 sierpnia o godz. 17. Po wyjściu „Montera” na naradę przybył spóźniony płk Kazimierz Iranek-Osmecki „Makary” i dowiedział się na schodach o decyzji kierownictwa. Uważał ją za błąd, twierdząc, że sytuacja na froncie nie była rozstrzygnięta. „Bór” jednak odpowiedział: "ja już tej decyzji nie odwołam". Stało się.
PAP: Co Pan czuł tuż przed wybuchem powstania warszawskiego?
Ppłk Edmund Baranowski: Informacja o stawieniu się na punktach koncentracji miała dla nas dwa różne oblicza: pierwsze było bardzo radosne, dostaliśmy biało-czerwone opaski, mieliśmy walczyć jako żołnierze Wojska Polskiego.
Kwadrans później nastąpiło rozdawanie broni i początkowy entuzjazm przekształcił się w ogromny zawód. Tylko co czwarty powstaniec otrzymał broń palną, każdy miał za to granaty - sidolówki, filipinki. Byliśmy jednak - wobec zadań, które na nas czekały – nienasyceni.
PAP: Jak Pan zapamiętał pierwszy dzień walk z Niemcami?
Ppłk Edmund Baranowski: Atakowaliśmy stację paliw płynnych na Woli. Okalał ją wysoki czterometrowy mur z wieżami strażniczymi, a na nich - karabiny maszynowe. Mieliśmy informację, że powstańcza broń maszynowa zlikwiduje Niemców na wieży, a saperzy wysadzą bramy. Kiedy przyszło do ataku, okazało się, że nie ma żadnej ciężkiej broni, nie ma saperów. Było nas ok. 100 chłopaków i kilka dziewczyn – sanitariuszek i łączniczek. Tylu nas uderzyło na Niemców; już po pierwszych minutach byli zabici i ranni. Niebawem zarządzono odwrót, a zebranie ciał i opatrzenie rannych było możliwe dopiero nocą. Początek był dramatyczny.
PAP: Czy powstanie miało w ogóle szanse na powodzenie?
Ppłk Edmund Baranowski: Powstanie miało coś z romantyzmu. Jednak dopiero z perspektywy czasu widzimy, że ten zryw nie miał szans na powodzenie. Wtedy – już 28 lipca – radzieckie samoloty latały nad Warszawą, bombardowały niemieckie węzły kolejowe i magazyny na Pradze. Wydawało się, że dotarcie Rosjan do Warszawy jest tylko kwestią czasu.
PAP: Z czego Pana zdaniem wynika fakt, że powstanie warszawskie wciąż dzieli Polaków?
Ppłk Edmund Baranowski: Może dlatego, że nadal jest spora grupa osób, także historyków, którzy twierdzą, że 1 sierpnia 1944 r. nie był właściwym momentem na wybuch walk o wolną Polskę. Zapomina się jednak, że Polacy nie byli informowani o wynikach konferencji w Teheranie w 1943 r., gdzie podzielono strefy wpływów – tam już było wszystko zdecydowane. Przyszłość nie rozstrzygała się na ulicach Warszawy.
PAP: Głównym argumentem przeciwników decyzji o powstaniu jest wielka ofiara, jaką w ciągu 63 dni walk o Warszawę ponieśli cywile.
Ppłk Edmund Baranowski: Ależ oczywiście należy ogromnie nad tą sprawą ubolewać. Byłem świadkiem tych okropności, rozpoczynałem powstanie na Woli, na moich oczach ginęła cała dzielnica. Byliśmy blisko pozycji niemieckich, słyszeliśmy salwy plutonów egzekucyjnych i rozpaczliwe krzyki mordowanej ludności. To byli nasi sąsiedzi, koledzy, przyjaciele. Było to niesłychanie ciężkie doświadczenie.
Te same błędy, które doprowadziły przed 69 laty do kolosalnych strat, popełniane są także współcześnie. Przecież kampanie w Iraku i Afganistanie przyniosły do tej pory ok. 2 mln ofiar, przede wszystkich cywilów. Historia się powtarza, jak mówi stare przysłowie. Ludzie się niczego nie uczą.
PAP: Jak Pan ocenia coroczne obchody powstania?
Ppłk Edmund Baranowski: Cieszę się, że kolejne rocznice powstania warszawskiego są obchodzone, biorą w nich udział nie tylko weterani. Powstają pozycje literackie, niektóre z nich są bardzo kontrowersyjne – dla nas nie do przyjęcia; niektóre warto przeczytać. Powstają filmy, w których powstanie jest tłem wydarzeń.
PAP: Przed rokiem przed Pomnikiem Gloria Victis na warszawskich Powązkach przedstawiciele władz zostali „wybuczeni”. Jak Pan ocenia ten incydent?
Ppłk Edmund Baranowski: Polityczne emocje są tak rozbuchane, że gdziekolwiek by się pojawił pan prezydent, pani prezydent (Hanna Gronkiewicz-Waltz - PAP) czy pan premier, powtarza się ta sama historia. Być może w 69. rocznicę powstania krzyczący będą jeszcze lepiej wyposażeni (...). Żadne argumenty do nich nie przemawiają. W ubiegłym roku apelował do nich gen. Ścibor-Rylski, szacowna postać o pięknym biogramie. Jaki był rezultat, powszechnie wiadomo.
Ubolewamy nad tym (...). Nie mamy jednak wpływu na to, jak kształtowane są osobowości tych, co krzyczą. Oni mają inne ideały, które prawdopodobnie będą chcieli realizować. Walczyliśmy o niepodległą Polskę – ta część naszej walki jest zrealizowana. Polska jest krajem niepodległym, ale pełnym wewnętrznych zaburzeń.
Ppłk Edmund Baranowski: Chciałbym, aby zryw sprzed 69 lat był przedstawiany w miarę obiektywnie, z przytoczeniem przykładów, które dowodzą, że błędne decyzje były podejmowane nie tylko przez sztab AK, ale także współczesne dowództwa wielkich armii, wyposażonych w najnowszą technikę. Bardzo ważne jest, aby pamięć o powstaniu pozostała w ludzkich sercach i umysłach.
PAP: Jakie przesłanie płynie z powstania warszawskiego, jak powinniśmy je zapamiętać?
Ppłk Edmund Baranowski: Chciałbym, aby zryw sprzed 69 lat był przedstawiany w miarę obiektywnie, z przytoczeniem przykładów, które dowodzą, że błędne decyzje były podejmowane nie tylko przez sztab AK, ale także współczesne dowództwa wielkich armii, wyposażonych w najnowszą technikę.
Bardzo ważne jest, aby pamięć o powstaniu pozostała w ludzkich sercach i umysłach.
PAP: Co by się stało, gdyby powstanie nie wybuchło?
Ppłk Edmund Baranowski: Możemy tylko gdybać. Nie mam pojęcia, czy Niemcy broniliby Warszawy przed Rosjanami, choć wiadomo, że wydali rozkaz mobilizacji 100 tys. ludzi do kopania rowów.
Wiele skomplikowała sytuacja polityczna; pod koniec lipca wizytę w Moskwie złożył premier Stanisław Mikołajczyk. Po wybuchu powstania przekonywał on Stalina, aby ten okazał powstaniu pomoc. Wiadomo jednak jak to wszystko się skończyło.
Rozmawiał Waldemar Kowalski (PAP)
wmk/ mjs/ mlu/ ura/