30 lat temu - 12 stycznia 1984 roku - Ryszard Gajewski i Maciej Berbeka jako pierwsi himalaiści na świecie zdobyli Manaslu (8156 m). Było to drugie zimowe wejście na ośmiotysięcznik. "Bez doświadczeń na Evereście nie byłoby Manaslu" - powiedział PAP Gajewski.
Gajewski to jedyny żyjący uczestnik zdobycia ósmej co do wysokości góry na Ziemi. Berbeka zginął w marcu minionego roku w zimowym wejściu na Broad Peak w Karakorum. Wyprawę na Manaslu zorganizował Zakopiański Klub Wysokogórski, a kierownikiem był Lech Korniszewski.
"Gdybyśmy cztery lata wcześniej z Maćkiem Pawlikowskim nie uczestniczyli w zimowej ekspedycji na Everest - nie byłoby Manaslu. Sprzętowo, porównując do obecnych możliwości, nadal to było dziadostwo. Najważniejsze było jednak doświadczenie zebrane w bojach o najwyższy szczyt, psychika i determinacja. Nie raz w tej wyprawie ryzykowaliśmy, mówiąc krótko +jechaliśmy bo bandzie+. Wiedzieliśmy, że niepowodzenie może oznaczać, iż zakopiańczycy będą mieli zamkniętą drogę do kolejnych wyjazdów w góry wysokie" - powiedział 59-letni alpinista, ratownik TOPR i przewodnik tatrzański.
Było to pierwsze zimowe wejście bez użycia tlenu oraz bez pomocy Szerpów, którzy uczestniczyli m.in. w poręczowaniu drogi podczas zimowej akcji na Evereście w lutym 1980 roku (na szczycie stanęli Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki).
"Wszyscy pracowali na Manaslu równo, bo byliśmy zdani tylko na siebie. Na Szerpów nie było nas stać. Zaporęczowaliśmy najtrudniejsze odcinki, między innymi 600-metrową ścianę skalną powyżej bazy wysuniętej zwaną Turnią Messnera. Właśnie tam doszło do tragedii. Nasz filmowiec Staszek Jaworski wpiął się w starą linę poręczową, którą zerwała lawina i spadł 120 metrów ponosząc śmierć. To był trudny moment wyprawy. Dyskutowaliśmy o przyszłości, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się kontynuować akcję" - wspomniał.
Największym problemem były trudności techniczne i silny wiatr w kopule podszczytowej. Plusem była niewielka pokrywa śnieżna, dzięki czemu widoczne były szczeliny w lodowcu, co ułatwiało wynajdowanie drogi.
"Trudności skalne zarówno w dolnej części drogi, jak i między obozem trzecim oraz czwartym były większe niż na Evereście. Na Manaslu nachylenie terenu sięgało 45-60 stopni. Mocno dawał się we znaki wiatr wiejący momentami ponad 90 km na godzinę. To stwarzało niebezpieczeństwo strącenia do szczelin. Właśnie z powodu wiatru nikt nie chciał spać w normalnym namiocie, który nie dawał praktycznie żadnej osłony przed lodowatymi podmuchami, a wszyscy +pchali się+ do tzw. RD2 mającego podwójne ścianki, co dawało lepszą izolację" - zaznaczył.
"Gdybyśmy cztery lata wcześniej z Maćkiem Pawlikowskim nie uczestniczyli w zimowej ekspedycji na Everest - nie byłoby Manaslu. Sprzętowo, porównując do obecnych możliwości, nadal to było dziadostwo. Najważniejsze było jednak doświadczenie zebrane w bojach o najwyższy szczyt, psychika i determinacja" - mówił 59-letni alpinista, ratownik TOPR i przewodnik tatrzański.
Himalaiści obawiali się także utraty orientacji, przy ewentualnej złej pogodzie, na podszczytowym plateau rozciągającym się na wysokości 7300-7750 m.
"Plataeu jest bardzo rozległe. To prawie płaski teren o wymiarach 2,5 na 1,5 km. Właśnie w wyższej jego partii postawiliśmy czwarty obóz, a całą drogę przez plateau oznaczyliśmy tyczkami wbitymi w śniego-lód, wiedząc, że dla wyczerpanych wejściem wspinaczy może się ono okazać śmiertelną pułapką. Na szczęście widoczność mieliśmy dobrą, ale było zimno - minus 35 stopni w namiocie" - dodał.
Na szczycie Berbeka i Gajewski nie spędzili nawet godziny. Musieli się też mocno napracować, by... zabrać ze sobą pamiątki po poprzednikach, którzy zdobyli wierzchołek.
"Wyruszyliśmy do ataku o trzeciej nad ranem i na szczycie stanęliśmy o 10. Byłem pierwszy, trochę czekałem na Maćka i zmarzłem, co było potem przyczyną moich odmrożeń. Przebywaliśmy na szczycie 40 minut. Robiliśmy zdjęcia i wykopywaliśmy haki pozostawione przez poprzedników - Koreańczyków. To była pamiątka, ale i bardzo dobrej klasy sprzęt, o którym wówczas mogliśmy tylko pomarzyć. Trzeba się było nieźle nakopać. Zajęło nam to 30 minut, jednak gra była tego warta. Zabraliśmy też koreańskie flagi" - powiedział Gajewski.
Wiele do życzenia pozostawiała komunikacja między poszczególnymi obozami. Wyprawa nie dysponowała radiotelefonami Klimkami, które były do dyspozycji alpinistów podczas zdobywania zimą Everestu.
"Na Klimki trzeba było mieć specjalną zgodę jednego z ministerstw. Mieliśmy tylko dwa austriackie radiotelefony, ale one działały wyłącznie w linii prostej, gdy pomiędzy nimi nie było żadnych przeszkód, więc nasze kontakty były siłą rzeczy ograniczone. Pamiętam, że gdy schodziłem z 7000 m po założeniu czwartego obozu to o śmierci Staszka Jaworskiego dowiedziałem się dopiero z kartki pozostawionej w depozycie, bo w obozach trzecim i drugim nie było wówczas nikogo, a łączności z bazą nie miałem" - wspomniał.
Zejście było jak zawsze trudniejsze niż wejście, ale wsparcie kolegów czekających w niższych obozach pozwoliło Berbece i Gajewskiemu na szczęśliwie zakończenie akcji po 22 godzinach.
"Schodziłem wolniej niż Maciek ze względu na odmrożenia. Coraz większe trudności stwarzały także google, które co prawda nieźle chroniły przed grudkami śniegu i lodu, ale strasznie parowały i trzeba było co chwilę stawać i je czyścić. W niższych obozach czekali koledzy. Przy ich wsparciu udało nam się o północy dotrzeć do +dwójki+ po 22 godzinach akji. Pamiętam, że prawie całą noc Zbyszek Młynarczyk zajmował się troskliwie moimi odmrożeniami, a w drugim namiocie Maćkiem opiekował się Marek Danielak. To było prawdziwe górskie partnerstwo" - podkreślił.
Rozmawiała Olga Miriam Przybylowicz (PAP)
olga/ kali/