Był jedynym jeńcem sowieckiego obozu w Kozielsku, którego w 1940 roku wycofano z transportu śmierci, dzięki czemu nie zginął w Lesie Katyńskim. Natomiast jego towarzyszy zapakowano do więziennych autobusów i wywieziono na miejsce kaźni. Stanisław Swianiewicz, bo o nim mowa, zmarł 57 lat później.
„Ten pobyt w pobliżu lasku katyńskiego zaciążył na całym moim późniejszym życiu. Od czasu, gdy w 1943 roku prawda o Katyniu stała się jasna, miałem ciągle poczucie, że jeżeli Opatrzność wyratowała mnie jedynego z czterech z górą tysięcy oficerów kozielskich więzionych na stracenie i pozwoliła osiągnąć świat ludzi wolnych, to wynika stąd, że ciąży na mnie jakiś obowiązek” – pisał ocalały jeniec Kozielska, autor wspomnień „W cieniu Katynia”.
Patriota, żołnierz, naukowiec
Zmarł dokładnie 22 maja 1997 roku w Londynie, w wieku 97 lat. Dożył sędziwego wieku, choć zawdzięczał to niezwykłemu szczęściu. Ale nie od razu miał świadomość tego, że Sowieci zamordowali tysiące takich jak on. Jeńców, którzy dostali się do niewoli w toku kampanii polskiej.
Gdy stawał się sowieckim więźniem, we wrześniu 1939 roku, był 40-letnim weteranem walk o niepodległość. Fakt ten nie powinien dziwić, skoro już za młodu wpajano mu tradycję patriotyczną. Jego prapradziadka stracono po powstaniu listopadowym, dziadek walczył w zrywie powstańczym, który wybuchł w 1863 roku.
Jako poddany rosyjskiego cara, Swianiewicz kształcił się m.in. w gimnazjum w Orle. Był wyróżniającym się uczniem, inicjatorem i organizatorem tamtejszego koła młodzieżowego. Zrobił spore wrażenie na młodym Witoldzie Pileckim, który pobierał naukę w tym samym mieście.
„Ten pobyt w pobliżu lasku katyńskiego zaciążył na całym moim późniejszym życiu” – pisał ocalały jeniec Kozielska, autor wspomnień „W cieniu Katynia”.
Po odzyskaniu niepodległości przyszły świadek zbrodni katyńskiej działał w strukturach Polskiej Organizacji Wojskowej, walczył z bolszewikami, a także uczestniczył w tzw. Buncie Żeligowskiego. Po agresji niemieckiej na Polskę 1 września 1939 roku, ponownie otrzymał przydział wojskowy. Brał udział w walkach z Niemcami; w trakcie odwrotu dostał się w ręce czerwonoarmistów. Następnie, przez obóz przejściowy w Putywlu, został wywieziony do obozu w Kozielsku.
Wędrując do niewoli Armii Czerwonej, Swianiewicz był nie tylko doświadczonym wojskowym, ale i znanym naukowcem z pokaźnym dorobkiem. Był profesorem nadzwyczajnym wileńskiego Uniwersytetu Stefana Batorego, specjalistą od spraw wschodnich, prawnikiem i ekonomistą.
Feralny dzień
3 kwietnia 1940 roku Sowieci rozpoczęli likwidację obozów dla polskich oficerów w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. W ciągu sześciu tygodni rozstrzelali łącznie 14 587 jeńców. Zamordowali także ok. 7 300 Polaków przetrzymywanych w więzieniach na obszarze wschodnich województw II RP.
Jednak to, co wydarzyło się 30 kwietnia, było na tle tragicznych losów tysięcy Polaków więzionych przez Sowietów po 17 września 1939 roku, czymś zupełnie wyjątkowym. Jeden z transportów śmierci z Kozielska, w którym przebywał Swianiewicz, został skierowany na stację Gniezdowo. Tam, funkcjonariusze NKWD podstawili czarne sanitarki (tzw. czarnyje worony) – we wspomnieniach Swianiewicz nazywa je „autobusami” – do których ładowano polskich jeńców.
„Motywy, dla których tym trzem procentom zdecydowano darować życie, są nie mniej, a nawet bardziej tajemnicze, niż motywy decyzji o fizycznej likwidacji pozostałych 97 proc.” – zastanawiał się Swianiewicz.
Profesorowi, którego szczęśliwie nie skierowano na śmierć, przypadła przykra rola obserwatora ostatnich chwil życia swych towarzyszy:
„Plac był gęsto obstawiony kordonem wojsk NKWD z bagnetem na broni. Była to nowość w stosunku do naszego dotychczasowego doświadczenia. Nawet na froncie, bezpośrednio po wzięciu nas do niewoli, eskorta nie nakładała bagnetów na broń. (...) Z drogi wjechał na plac zwykły pasażerski autobus, raczej małych rozmiarów w porównaniu do tych autobusów, do których jesteśmy przyzwyczajeni w miastach zachodnich. Okna były zasmarowane. Pojemność autobusu była około 30 osób, wejście dla pasażerów od tyłu. Powstawało pytanie, jaki był cel zasmarowania okien tego niedużego autobusu. Autobus podjechał tyłem do sąsiedniego wagonu, tak, że jeńcy mogli wchodzić bezpośrednio ze stopni wagonu, nie stąpając na ziemię. Z obydwu stron stali żołnierze wojsk NKWD z bagnetem na broni. Był to dodatek do gęstego kordonu otaczającego plac. Po półgodzinie autobus wracał, aby zabrać następną partię”.
Swianiewicz nie mógł wiedzieć nic na temat dalszego losu polskich oficerów. Jak się okazało, kilka kilometrów od stacji, ginęli w lesie od strzałów w potylicę. Chowano ich w masowych dołach śmierci, zalewanych następnie dla zatarcia śladów wapnem.
Taka śmierć spotkała m.in. kompana profesora – doktora chemii Tadeusza Tucholskiego. Jechał wraz ze Swianiewiczem tym samym pociągiem więziennym. „Na skos po przeciwnej stronie siedział docent Tucholski. Nie znałem go bliżej, lecz wiedziałem od kolegów, że niedługo przed wojną wrócił z Anglii, gdzie prowadził prace badawcze na uniwersytecie w Cambridge” – wspominał ocalony.
Prawie 400 ocalonych
Nie był on jedynym, któremu udało się uniknąć śmierci z rąk funkcjonariuszy NKWD. Łącznie z trzech obozów – w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie – ocalało 395 polskich jeńców. Przeniesiono ich do obozu w Pawliszczew Borze, po czym skierowano do Griazowca. Tam, w sierpniu 1941 roku, a więc już po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, zostali uwolnieni.
„Przyczyn, dla których ich nie rozstrzelano było kilka: interwencje międzynarodowe, zwłaszcza ambasady niemieckiej (np. Józef Czapski), uznanie jeńca za źródło ważnych informacji (np. skierowany bezpośrednio do Moskwy Stanisław Swianiewicz), podatność na indoktrynację komunistyczną czy uznanie danej osoby za nadającą się do wykorzystania dla celów sowieckiej polityki” – czytamy w książce „Zagłada polskich elit. Katyń – Akcja AB”.
„Motywy, dla których tym trzem procentom zdecydowano darować życie, są nie mniej, a nawet bardziej tajemnicze, niż motywy decyzji o fizycznej likwidacji pozostałych 97 proc.” – zastanawiał się Swianiewicz.
Jego przypadek był jednak wyjątkowy – profesor został bowiem „wycofany z etapu”. Ktoś musiał wydać konkretny rozkaz dotyczący polskiego jeńca. Nie bez znaczenia był fakt, że był autorem prac o sowieckiej gospodarce.
Jak pisze Jacek E. Wilczur, autor publikacji „Oficerowie-Żydzi w dołach katyńskich”, Swianiewicza wyłączono z akcji likwidacyjnej polskich oficerów na polecenie zastępcy naczelnika I Wydziału Specjalnego NKWD – niejakiego Giercowskiego. Wilczur tłumaczy, że Swianiewicz był Sowietom „potrzebny do śledztwa prowadzonego przez NKWD”.
Dzięki uratowaniu z transportu, profesor dotrwał do 22 czerwca 1941 roku, czyli daty agresji III Rzeszy na Związek Sowiecki. Niedługo później w życie wszedł układ Sikorski-Majski, przewidujący amnestię dla polskich więźniów.
Dalsze losy profesora
Po 30 kwietnia Swianiewicz przebywał najpierw w więzieniu NKWD w Smoleńsku, po tygodniu przetransportowano go na moskiewską Łubiankę, następnie na tamtejsze Butyrki.
„Podczas całego śledztwa miałem jednak wrażenie, że z tych dwu zarzutów, które postawiono mi na początku – szpiegostwo przeciwko Rosji oraz rzekome szpiegostwo przeciwko Niemcom – to drugie interesowało moich +sliedowatieli+ o wiele więcej niż pierwsze” – wspominał pobyt w więzieniu.
Wkrótce naukowiec został „skazany” na 8 lat łagru. Trafił do sowieckiej Republiki Komi, skąd zwolniono go po niecałych dwóch latach - 20 kwietnia 1942 roku - wskutek nacisków dyplomatycznych, głównie polskiego ambasadora w Związku Sowieckim Stanisława Kota.
Inny więzień Starobielska, który odzyskał wolność po sowieckiej amnestii, Józef Czapski, tak pisał o Swianiewiczu w swych wspomnieniach „Na nieludzkiej ziemi”:
„Wśród niezliczonych nazwisk zesłańców, które spisywaliśmy (…) nigdy nie padały nazwiska któregoś z naszych kolegów ze Starobielska, Kozielska, Ostaszkowa, a przecież zdawało się nam wówczas, że nie było prawie obozu w Rosji, z którego byśmy nie mieli już wieści. Był jedyny tylko wyjątek, mieliśmy kilkanaście informacji o profesorze Stanisławie Swianiewiczu, który znajdował się wówczas w jednym z obozów Komi, był ciężko chory, sądząc z opowiadań jego wypuszczonych towarzyszy. (…) O tym, że był najrzadszym wyjątkiem, że w ostatniej chwili wyłączono go z katyńskiego transportu, nie mogliśmy wiedzieć jesienią 1941 roku w Tocku; wieść o tym, że żyje, podsycała błędnie naszą nadzieję, że żyją i inni”.
***
W maju 1942 roku Swianiewicz przybył do Kujbyszewa, gdzie formowała się armia gen. Władysława Andersa. Profesor był już człowiekiem wolnym, ale do wolnej ojczyzny dane mu było wrócić dopiero... w 1990 roku. Ostatnich dni doczekał jednak na emigracji, gdzie zamieszkał po wojnie. O jego życiu opowiada nakręcony w 2005 roku film dokumentalny „Ostatni świadek” w reżyserii Pawła Woldana.
Waldemar Kowalski