Gdyby nie przedwczesna śmierć, mógłby stać się jedną z najważniejszych postaci Polskiej Partii Socjalistycznej. Zamiast tego, egzekucja na stokach warszawskiej Cytadeli uczyniła z niego symbol polskiego ruchu robotniczego i walki o niepodległość. 21 lipca mija 110 rocznica tragicznej śmierci Stefana Okrzei.
Urodził się 3 kwietnia 1886 roku w wiosce nieopodal Mińska Mazowieckiego. Jeszcze jako dziecko przeniósł się z ojcem i matką do Warszawy, którzy szukali tam pracy. Miał smykałkę do nauki, ale na ten luksus rodzice nie mieli środków. Po dwuklasowej szkole miejskiej, którą ukończył z wyróżnieniem, młody Stefan musiał iść do pracy.
Był zatrudniony przy produkcji naczyń. Najpierw malował na nich kwietne wzory w jednej z warszawskich emalierni, a potem był ślusarzem w fabryce „Wulkan”.
Przypuszczalnie już w 1904 roku związał się politycznie z PPS. Widział w tym również szansę na dalsza naukę. Z ochotą – mimo wielogodzinnego dnia pracy – uczęszczał na zajęcia prowadzone przez pepeesowskich intelektualistów. Zapamiętano go jako zdolnego, pilnego i dociekliwego ucznia.
Zamachowiec-rewolucjonista
Tymczasem w imperium rosyjskim narastały rewolucyjne nastroje. Klęski w wojnie z Japonią i pogarszająca się sytuacja materialna radykalizowały robotników. Kierownictwo PPS na tajnych spotkaniach zaczęło omawiać z rosyjskimi eserowcami i łotewskimi oraz gruzińskimi nacjonalistami kwestię wywołania wspólnej, wymierzonej w carat, rewolucji. Już w 1904 na terenie zaboru rosyjskiego wybuchły pierwsze polskie protesty.
Brał w nich również udział Okrzeja, już jako członek Organizacji Bojowej PPS o pseudonimie „Witold”. Ale teraz miał już dostać dużo poważniejsze i trudniejsze zadania. Pierwszym był zamach na Michaiła Czertkowa, gubernatora Warszawy.
Niestety, nic z niego nie wyszło. Czertkow – z powodu choroby – odwołał podróż i nie stawił się na Dworcu Wiedeńskim, gdzie miała odbyć się egzekucja. Niepocieszony Okrzeja nie mógł się wykazać. Musiał czekać na kolejną szansę.
Pech za pechem
Przyszła dość szybko, bo w marcu. W tym miesiącu władze PPS mianowały go dowódcą oddziału bojowców na warszawskiej Pradze. Tym razem celem był stójkowy Szarap z jednej z fabryk, szczerze znienawidzony przez polskich robotników. Dostał kulę w skroń z bliskiej odległości, ale jakimś cudem przeżył.
Pech nie opuszczał oddziału Okrzei. Próbowali szczęścia dalej, polując na generała Nowosilcowa, ale i tym razem się nie udało, bo nie udało im się go wytropić.
Za cel dostali kolejną rosyjską „grubą rybę” - oberpolicmajstra płk. barona Karla Nolkena. Warszawa go nienawidziła. Jako szef policji odpowiadał za represje na demonstrujących robotnikach i członkach PPS. Spodziewał się, że może stać się ofiarą ataku i unikał publicznego pokazywania się. Trzeba go więc było jakoś wywabić z kryjówki.
Plan wyglądał następująco. Podzielono oddział na dwie grupy. Pierwsza miała zaatakować bombą rosyjski cyrkuł – posterunek policji – i tym samym sprowokować przyjazd oberpolicmajstra. Następnie do akcji miała wkroczyć grupa druga i wykonać wyrok.
Rzucony w komisariat ładunek wybuchowy zabił czterech policjantów, ale eksplozja ogłuszyła Okrzeję. Oszołomiony, wespół z innymi bojowcami rzucił się do ucieczki. Wpadł biegiem na podwórko, z którego nie było drugiego wyjścia. Wywiązała się strzelanina, trupem padł policjant. Reszta żandarmów schwyciła dowódcę zamachowców i pobiła do nieprzytomności. Nolken – zaatakowany bombą przez innego zamachowca – ocalał, choć został ciężko ranny. Cała akcja zakończyła się klapą.
Okrzeję osadzono go w osławionym X Pawilonie Cytadeli. Skazano go na śmierć, z prawa łaski nie skorzystano.
- Niech żyje rewolucja! Precz z caratem! - tak podobno brzmiały jego ostatnie słowa na chwilę przed tym, jak 21 lipca 1905 roku szubieniczna lina złamała mu kark. Miał 19 lat.
Robert Jurszo
jur/ ls/