„Rolling Stones przyjechali tylko na jeden dzień, biletów nie starczyło” – relacjonował spiker w PRL-owskiej kroniki przyjazd angielskiego zespołu rockowego do Warszawy w kwietniu 1967 r. „Stonesi” zagrali dwa koncerty w Sali Kongresowej, jedyne wówczas w krajach bloku sowieckiego.
„Skala tego wydarzenia w realiach gomułkowskiej Polski jest teraz trudna do pojęcia. To trochę tak, jakby dzisiaj na Placu Defilad wylądował statek kosmiczny z innej galaktyki i wysłannicy obcej cywilizacji powiedzieli, że właśnie wybrali Warszawę na stolicę wszechświata” – wspomina w swojej książce „RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą” dziennikarz muzyczny Wojciech Mann, który pod Salę Kongresową przyszedł w kieszeni trzymając, jak skarb, bilet na jeden z dwóch planowanych koncertów The Rolling Stones w Warszawie.
Jednak w tłumie długowłosych młodych ludzi, jaki tamtego popołudnia 13 kwietnia 1967 r. okupował Plac Defilad, nie każdy miał szczęście posiadania biletu wstępu. „Stan oblężenia pod Salą Kongresową w Warszawie. Tysiące melomanów złaknionych mocnych wrażeń. Rolling Stonesi przyjechali tylko na jeden dzień, biletów nie starczyło” – donosił spiker z PRL-owskiej kroniki filmowej - „Ale i ci, którzy je zdobyli, niewiele mogli usłyszeć. Zresztą, tego się nie słucha – to się przeżywa. Tak przynajmniej nakazuje obowiązujący tu wszystkich rytuał”.
"Jak panu wiadomo, tego bigbitla na wszystkim można odgrywać, na bębnach, na butelkach, a nawet na brytfannach, rondlach, garnkach i inszem naczyniu kuchennem, żeby tylko uderzenie było mocne. No, to taki muzykalny młodziak jak słyszy, co jego zagraniczny koleżka na estradzie odstawia, tyż chce pokazać, że to samo potrafi. Więc odrywa poręcz od krzesła, blat w drugie rękie i - już ma instrument, już może wziąć czynny udział w koncercie" - wyjaśniał fenomen zjawiska Walery Wątróbka, albo raczej Stefan Wiechecki-Wiech w Expressie Wieczornym.
„Skala tego wydarzenia w realiach gomułkowskiej Polski jest teraz trudna do pojęcia. To trochę tak, jakby dzisiaj na Placu Defilad wylądował statek kosmiczny z innej galaktyki i wysłannicy obcej cywilizacji powiedzieli, że właśnie wybrali Warszawę na stolicę wszechświata” – wspomina w swojej książce „RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą” dziennikarz muzyczny Wojciech Mann.
Koncert The Rolling Stones w gomułkowskiej Polsce wydawał się czymś niemożliwym. W dodatku w tym samym roku nie dopuszczono do występu zespołu w Moskwie, Warszawa wydawała się więc nie mieć najmniejszych szans. Ponoć zadecydowała rzutkość działaczy kulturalnych stolicy. Mówiło się także, że córki ministra kultury Lucjana Motyki (inne źródła mówią o wnuczkach pierwszego sekretarza Gomułki) wyprosiły u ojca przyjazd „Stonesów”, uważanych za alternatywę dla ugrzecznionych The Beatles. Wytwórnie płytowe w Anglii pisały: „Beatlesi chcą trzymać twoją dłoń. Stonesi chcą spalić twój dom”.
Stonesi przyjechali do Polski w ramach trasy koncertowej, promującej ich ostatni album „Between the Buttons”. Po raz pierwszy jednak zespół z „zepsutego” Zachodu miał zagrać po drugiej stronie Żelaznej Kurtyny, oddzielającej „wolny świat” od „świata komunistycznego”. Dwa lata wcześniej do Polski przyjechała grupa The Animals; supportowała ich łódzka formacja big-beatowa Polanie, która po zetknięciu się z zagranicznymi gwiazdami zmieniła brzmienie i repertuar, imitując Brytyjczyków.
Polskę odwiedził także pianista jazzowy Dave Brubeck, który został wysłany za „Żelazną Kurtynę” przez amerykański Departament Stanu w charakterze „ambasadora kulturalnego”. W 1958 r. kwartet Brubecka zagrał w Afganistanie, Pakistanie, Indiach, Iranie, Iraku, Turcji. I Polsce. Wystąpił 12 razy w siedmiu miastach – Szczecinie, Gdańsku, Warszawie, Krakowie, Wrocławiu, Łodzi i Poznaniu, odmieniając życie polskich amatorów muzyki jazzowej. Andrzej Kurylewicz, Krzysztof Komeda i Andrzej Trzaskowski – dzisiejsze legendy polskiego jazzu – jeździli za kwartetem Brubecka z miasta do miasta.
Jednak Eric Burdon i jego koledzy z zespołu nie mogli równać się popularnością z zespołem, prowadzonym przez Micka Jaggera i Keitha Richardsa, a kwartet Brubecka grał jazz, a nie porywającego rock and rolla.
Dziś „The Rolling Stones” budzi skojarzenia przede wszystkim z postaciami wokalisty i gitarzysty, Jaggera i Richardsa. Jednak w połowie lat 60. wielką gwiazdą grupy, idolem i obiektem pożądania angielskich nastolatek był przede wszystkim Brian Jones, gitarzysta o bujnej blond fryzurze, „niebieski ptak”. Grał na gitarze, sitarze, harmonijce ustnej, mandolinie, fortepianie, organach, klawesynie, saksofonie, flecie i instrumentach perkusyjnych. Między innymi. Jones był siłą napędzającą zespół w pierwszych miesiącach jego działania, organizował próby, koncerty, zdobywał pieniądze, komponował repertuar – przede wszystkim bluesowy.
Jego talent kompozytorski nie mógł się jednak równać z pracami duetu Jagger-Richards, produkującego kolejne przeboje. Jones tracił swój własny zespół. Z czasem w ogóle stracił zainteresowanie, oddając się życiu rockowego celebryty, wypełniając dni kobietami i używkami. Z czasem zastąpił go Mick Taylor.
Do Warszawy „Stonesi” przylecieli dzień przed występem, 12 kwietnia, z Paryża i od razu zostali skoszarowani w Hotelu Europejskim, przed wojną luksusowym, w latach 60. zaniedbanym, będącym wspomnieniem swojej własnej pięknej przeszłości. Inne źródła przekonują, że muzycy zatrzymali się pod drugiej stronie ulicy, w Hotelu Bristol. Ale ten również stanowił w 1967 r. jedynie wspomnienie przedwojennej świetności.
Biletów było mało – w dodatku rozdzielał je Związek Młodzieży Socjalistycznej, który dbał przede wszystkim o zapewnienie „wejściówek” członkom partii. Przed koncertem pod Salą Kongresową milicja rozpędzała tłum, uzbrojona w wozy opancerzone, armatki wodne i gaz łzawiący. W Sali Kongresowej, mieszczącej wówczas 2,5 tys. miejsc, wciśnięto ponoć 5 tys. osób.
Dostali zakaz opuszczania hotelu. Przed Europejskim czekał kilkutysięczny tłum fanów, po hotelowych korytarzach przechadzali się tajniacy. „Chowali się za drzwi, gdy tylko na nich spojrzeliśmy” – wspominał basista Bill Wyman.
Biletów było mało – w dodatku rozdzielał je Związek Młodzieży Socjalistycznej, który dbał przede wszystkim o zapewnienie „wejściówek” członkom partii. Przed koncertem pod Salą Kongresową milicja rozpędzała tłum, uzbrojona w wozy opancerzone, armatki wodne i gaz łzawiący. W Sali Kongresowej, mieszczącej wówczas 2,5 tys. miejsc, wciśnięto ponoć 5 tys. osób.
Zaczęli od „Paint it Black”. Zagrali 10 piosenek, w tym takie przeboje jak „Lady Jane”, „Get Off of My Cloud”, „Under My Thumb”, „Ruby Tuesday” czy „Let’s Spend the Night Together”, utwory które do dziś stanowią integralną część każdego niemal występu zespołu. Na koniec warszawska widownia – rozkrzyczana i machająca marynarkami w powietrzu – usłyszała „(I Can’t Get No) Satisfaction”, hymn przeciwko konformizmowi; pochwałę indywidualizmu, w której Mick Jagger śpiewał, że nikt nie będzie mu mówił, jak białe mają być jego koszule. A to nie było ważne, bo podobno i tak nic nie dało się usłyszeć – tak fatalnej jakości było nagłośnienie w Sali Kongresowej (co można zresztą stwierdzić oglądając dostępne w sieci fragmenty koncertu).
Następnego dnia z Okęcia – przypominającego wówczas koszary wojskowe, a nie port lotniczy z prawdziwego zdarzenia - "Stonesi" odlecieli do Zurychu. Trasę koncertową zakończyli 17 kwietnia w Atenach.
Dwa lata później The Rolling Stones byli już nie „ostatnim krzykiem mody”, a międzynarodową korporacją muzyczną, występującą w największych salach koncertowych na świecie. Pozostała nią do dziś. Zagrali w Polsce jeszcze trzykrotnie dwukrotnie – w 1998 r. na Stadionie Śląskim w Chorzowie, w 2007 r. na Torze Wyścigów Konnych Służewiec w Warszawie oraz w 2018 r. na Stadionie Narodowym w Warszawie.
Brian Jones zmarł w 1969 r. Został znaleziony martwy w basenie swojej posiadłości Cotchford Farm, która kiedyś należała do A. A. Milne, autora „Kubusia Puchatka”. (PAP)
pj/ pat/