Ze Zdzisławem Najderem, dyrektorem Rozgłośni Polskiej RWE w latach 1982-1987, rozmawia Tomasz Wiścicki
Tomasz Wiścicki: Jak doszło do tego, że został pan dyrektorem Wolnej Europy?
Zdzisław Najder: To długa historia. W Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa prawie od początku pracował mój przyjaciel Marek Walicki, który uciekł z Polski w 1947 roku przez zieloną granicę, dotarł do Niemiec, tam służył w Kompaniach Wartowniczych, a kiedy w 1952 roku organizowało się Radio Wolna Europa, przystąpił do zespołu. Potem wyemigrował do Ameryki, ale zachował kontakt z dyrektorem Janem Nowakiem-Jeziorańskim. Spotkałem Marka znowu w 1959 roku, kiedy wyjechałem do USA na stypendium. Podczas mojego kolejnego wyjazdu na wykłady do Stanów – dokładnie nie pamiętam kiedy, chyba w 1972 – właśnie w jego domu poznałem pana Jana Nowaka-Jeziorańskiego, wówczas mieszkającego w Monachium i kierującego Rozgłośnią. Powiedział mi: „Jak Pan będzie wyjeżdżał z Polski, proszę do mnie zadzwonić, ja oddzwonię do automatu i Pan mi opowie, jak Pan ocenia sytuację w Polsce”. Kilka razy udało mi się do niego zadzwonić. To czasami było groteskowe: dzwoniłem z budki na lotnisku, rozmowa była długa, a przed budką ludzie mi wygrażali, że nie mogą się do niej dostać.
Nowak był bardzo twardym organizatorem. W roku 1977 na skutek jakiegoś wewnętrznego konfliktu na znak protestu podał się do dymisji i ku jego zaskoczeniu tę dymisję przyjęto. Tymczasową dyrekcję zgodził się objąć jeden z jego zastępców, pan Zygmunt Michałowski, zawodowy dyplomata, ale nie chciał być tam długo. Od tego czasu Nowak, który bardzo się przejmował losami Radia, szukał następcy.
W latach siedemdziesiątych ludzie, którzy wsłuchiwali się w Radio, mieli rosnące poczucie, które wyrażał zwłaszcza Jerzy Giedroyc w „Kulturze”, że poziom Radia spada. W tej atmosferze, w świadomości, że Radio potrzebuje nowych ludzi, może właśnie nowego dyrektora z Polski, wynikła – tak się domyślam – myśl, żeby zaproponować tę dyrekcję mnie – jako współpracownikowi „Kultury”.
W latach siedemdziesiątych ludzie, którzy wsłuchiwali się w Radio, mieli rosnące poczucie, które wyrażał zwłaszcza Jerzy Giedroyc w „Kulturze”, że poziom Radia spada. W tej atmosferze, w świadomości, że Radio potrzebuje nowych ludzi, może właśnie nowego dyrektora z Polski, wynikła – tak się domyślam – myśl, żeby zaproponować tę dyrekcję mnie – jako współpracownikowi „Kultury”. Pan Nowak znał mnie już z rozmów. Zaproponowano mi to w 1978 roku, ale nie chciałem tej propozycji przyjąć, bo już byłem w Polsce zaangażowany w inną robotę podziemną. Szukano więc innych kandydatów, ja też ich podsuwałem, ale nikt się nie chciał zgodzić, bo to było równoznaczne z decyzją o emigracji. Dyrekcję proponowano też Władysławowi Bartoszewskiemu, starannie utajnionemu współpracownikowi Radia, ale on też nie chciał emigrować. Oczywiście nie wiedzieliśmy wówczas, jak to długo potrwa, czy emigracja nie będzie na zawsze.
Ja także odmawiałem, mimo ponawianych propozycji. W 1981 roku rozmawiałem o tym z Tadeuszem Mazowieckim, z którym się przyjaźniłem. Tadeusz mi powiedział: „Słuchaj, jak coś trzaśnie, to będzie najważniejsza polska placówka na świecie. Zastanów się nad tym”.
Wyjechałem z Polski dosyć przypadkowo w październiku 1981 kończyć angielskie wydanie mojej książki o Conradzie, nad którą pracowałem przez wiele lat i która właśnie wychodziła po polsku. Nauką mogłem się zajmować zagranicą – w Polsce miałem zakaz zajęć ze studentami, nie mogłem mieć etatu uniwersyteckiego. Wyjechałem na zaproszenie swego dawnego college’u w Oksfordzie na trzy miesiące – nawet miałem bilet na prom z powrotem na styczeń. Tam zastała mnie wiadomość o stanie wojennym.
Moim przyjaciołom w Warszawie udało się mnie ostrzec, za pośrednictwem ambasady brytyjskiej, że moja działalność w ramach Polskiego Porozumienia Niepodległościowego jest już władzom znana i niektórzy aresztowani współpracownicy wszystko zwalają na mnie, skoro jestem zagranicą, więc nie powinienem wracać. Z podziwem stwierdzam, że brytyjskie służby specjalne znalazły mnie w ciągu paru godzin. Wtedy poinformowałem dyrekcję Radia Wolna Europa w Monachium, że muszę zostać zagranicą i jestem do dyspozycji. Po trzech dniach dostałem ponowną propozycję objęcia dyrekcji. Pojechałem do Paryża, spotkałem się z dyrektorem całej instytucji Radio Free Europe.
Tomasz Wiścicki: Kto nim był wtedy?
Zdzisław Najder: Jim Brown, Anglik. Natomiast dyrektorem Rozgłośni Polskiej był nadal pan Zygmunt Michałowski, ale chciał odejść jak najszybciej. Kandydatem na dyrektora był Marek Łatyński, który zresztą wiedział, że mnie to stanowisko proponują. On sam się wahał. Wiedziałem, że Amerykanie zwracają się o opinię na mój temat – do Giedroycia i do rządu emigracyjnego w Londynie. Wiem, że Książę Redaktor mnie popierał, innych opinii nie znam, ale w końcu tym dyrektorem zostałem. Pojechałem do Monachium w lutym 1982, jeszcze jako gość, chociaż pan Michałowski już o mojej nominacji wiedział. Wiem, że nie był nią zachwycony, uważał mnie za zbyt bojowego. Oficjalnie objąłem dyrekcję w kwietniu 1982. Zabawne: tego samego dnia, kiedy powołano podziemną Tymczasową Komisję Koordynacyjną NSZZ „Solidarność”, której wkrótce zostałem doradcą.
Tomasz Wiścicki: Z czym przyszedł Pan do Radia?
Zdzisław Najder: Na pierwszym, nieformalnym spotkaniu była rozmowa z zespołem, podczas której wyłonił się bardzo ważny temat: o ile Radio ma prawo słuchaczom doradzać. Radio miało formalny zakaz doradzania czegokolwiek, bo pamiętano, co się stało na jesieni 1956 roku, kiedy Rozgłośnia Węgierska zachęcała Węgrów do oporu zbrojnego. To było cyniczną grą Amerykanów, bo równocześnie uprzedzili Moskwę, że nic nie zrobią. Wyciągnięto z tego wnioski – zwłaszcza zespół polski, który zachował się bardzo ostrożnie – żeby nie stworzyć sytuacji, że Polacy wywołają powstanie, a nikt im nie pomoże.
Uważałem, że nie należy przesadzać, bo ludzie w Polsce czekają na rady i trzeba im je delikatnie podsuwać. Doszło do sporu między panem Michałowskim a mną, jakie są granice oddziaływania Radia. Ten spór został później w zaskakujący dla mnie sposób zilustrowany. Kiedy zostałem dyrektorem, odkryłem, że Wolna Europa nigdy nie nadała najpopularniejszego tekstu, który się ukazał w drugim obiegu: „Obywatel a Służba Bezpieczeństwa”. Był to tekst PPN napisany przez późniejszego premiera, mecenasa Jana Olszewskiego, mojego przyjaciela. Zawierał rady, jak czytać Kodeks postępowania karnego, jakie są uprawnienia Służby Bezpieczeństwa, a jakie – obywatela. Wiele lat później ukazał się artykuł pułkownika SB, prawnika, który twierdził, że ten tekst był przełomem w stosunkach między nimi a społeczeństwem.
Byłem przekonany, że Związek Radziecki się zawali, ale nie od nas zależy, kiedy to się stanie – zależy to od tego, jak szybko będzie gnił, a my mu w tym wiele pomóc nie możemy. Uważałem, że rolą Radia powinno być przygotowywanie Polaków na moment, kiedy polskie pole manewru się poszerzy.
Radio tego tekstu nigdy nie nadało, bo zawierał instrukcje. Poszedłem do naczelnego dyrektora i mówię: „To są instrukcje, jak czytać obowiązujące w Polsce prawo. Możemy to nadawać i powinniśmy”. A o mi mówi: „To wy tego nie nadawaliście? No to nadawajcie”. Rozumiem pana Zygmunta, który przeżył Powstanie Warszawskie patrząc z daleka z rozpaczą, ale nie należy przesadzać w ostrożności.
Byłem przekonany, że Związek Radziecki się zawali, ale nie od nas zależy, kiedy to się stanie – zależy to od tego, jak szybko będzie gnił, a my mu w tym wiele pomóc nie możemy. Uważałem, że rolą Radia powinno być przygotowywanie Polaków na moment, kiedy polskie pole manewru się poszerzy. To była główna myśl, którą przekazywałem w rozmowach z panem Janem Nowakiem i widocznie mu się spodobała. Uważałem, że Radio za bardzo się skupia na analizie wewnętrznych intryg w partii. To może ciekawe dla dziennikarzy, którzy lubią spekulować, ale dla słuchaczy mało istotne, bo jeżeli system się zmieni, to Biuro Polityczne przestanie być ważne, natomiast ważna będzie świadomość Polaków.
Uważałem także, że Radio za mało mówi o tym, co się dzieje w Europie. Nie było audycji o Wspólnotach Europejskich. Europa się zmieniała, z roku na rok, a Polacy o tym nic nie wiedzieli. W prasie rządowej o Wspólnotach Europejskich wolno pisać było wyłącznie źle.
Tomasz Wiścicki: Co Pan nowego zaproponował w Radiu?
Zdzisław Najder: Została wprowadzona stała audycja o podziemnej „Solidarności” i o jej Biurze Zagranicznym. Przywróciliśmy nieistniejącą od wielu lat audycję o polskiej emigracji politycznej. Razem z panią Danutą Drzewińską, doskonałą dziennikarką z warszawskiej telewizji, rozpoczęliśmy cykl audycji o Wspólnotach Europejskich. Wprowadziliśmy cykl „Polska, jaka może być”.
Zastanawialiśmy się, co może się zdarzyć, jak się coś zmieni – żeby myśleć nie tylko przeciw, ale i za. To było myślenie po linii naszego PPN, oparte na tym, żeby zrozumieć rzeczywistość i zastanowić się, co z nią można zrobić w przyszłości.
Po paru latach przerwy Radio znalazło znów kapelana, ks. Stanisława Ludwiczaka, który prowadził program religijny. Mieliśmy nową audycje „Gość z Kraju”. To była rozmowa z osobą anonimową, nadawana innym głosem. Pierwszą zrobiliśmy z Romanem Zimandem, którego spotkałem w Paryżu. Pamiętałem go trochę ze studiów jako jadowitego, agresywnego stalinowca, który chodził z rewolwerem w kaburze. Potem przeżył głęboki przełom około 1956 roku, wystąpił z partii, stał się bardzo odważnym dziennikarzem. Nie znam innego stalinowca, który tak dokładnie sprałby z siebie te nieczystości. Bardzo się ich wstydził. On przez godzinę opowiadał – nie tyle o sobie, bo nie chciał na siebie robić donosu, ale o sytuacji w Polsce, o rosnącej szczelinie między rządzącymi a rządzonymi i o zagubieniu rządzonych. Ta audycja cieszyła się sporym zainteresowaniem.
Sławomir Mrożek zgodził się udzielić wywiadu, ale pod warunkiem, że zrobi go ktoś, kogo ona zna. Wtedy pierwszy raz w życiu robiłem wywiad, bo nie jestem przecież dziennikarzem, ale ponieważ Mrożek mnie znał, powiedział, że ze mną porozmawia.
Tomasz Wiścicki: Miał Pan poczucie wpływu na rzeczywistość?
Zdzisław Najder: Nadawanie takich audycji dawało oczywiście dużą satysfakcję, a poza tym miało się poczucie spełnianego obowiązku. W Europie i na świecie wiele się działo. Wymuszaliśmy na środkach masowego przekazu w kraju, żeby więcej na ten temat mówili, staraliśmy się być pierwsi z informacjami. Wiem, że gdy coś ważnego się działo, ludzie polowali na nasze audycje, a miarą naszego znaczenia były miliony, które wydawano na budowę stacji zagłuszających i ich napędzanie.
Tomasz Wiścicki: Gdy się mówi o Pańskim dyrektorowaniu, nie można ominąć wyroku śmierci, jaki na Pana zapadł. Jak Pan sądzi – dlaczego właśnie Pan dostąpił tego zaszczytu, raczej rzadkiego w tym czasie?
Zdzisław Najder: Podczas stanu wojennego wydano kilka wyroków śmierci – na oficerów i dyplomatów, którzy przeszli na drugą stronę, a więc funkcjonariuszy, znających tajemnice państwowe. Ja nie byłem funkcjonariuszem i nie znałem ani jednej tajemnicy państwowej. Myślę, że oni chcieli dać sygnał, że to nie są przelewki: przejścia do Wolnej Europy nie będziemy tolerować!
Jednym z sekretów powodzenia była sama formuła Radia, kierowanego do masowego odbiorcy. Każdy słuchacz mógł znaleźć coś dla siebie na swoim poziomie. Były wykłady na akademickim poziomie i popularne pogadanki. Ta oferta była naprawdę bardzo szeroka.
Być może jakąś rolę odegrało to, że byłem nie lubiany w Moskwie: Akademia Nauk Politycznych wydała tam książkę „Operacija Połonia”, w której przypisywano mi ważną rolę w pobudzaniu opozycji w Polsce (nawet rzekomo inspirowałem KOR!), a słynne pismo satyryczne Krokodił, o milionowym nakładzie, ogłosiło o mnie powieść pod tytułem Agent o czterech twarzach.
Poza tym to była zemsta. Obserwowali mnie przez parę lat, wiedzieli coś niecoś o mojej działalności podziemnej i założyli, że muszę być agentem. Pułkownik Tadeusz Garecki i inni włożyli sporo wysiłku w szukanie dowodów, ale ich nie znaleźli, bo ich nie było. I raptem okazuje się, że jestem agentem z definicji, bo jeżeli pracuję dla Wolnej Europy, to widocznie mam poparcie CIA, a więc muszę być jej agentem. Takie zresztą było uzasadnienie mojego wyroku. Przesłuchano prawie sto osób, z których tylko dwie nie kłamały. Jedna to był mój syn, który odmówił odpowiedzi, a druga to mój sąsiad leśniczy, który nic nie wiedział. Wszyscy pozostali łgali – nikt niby niczego nie wiedział.
Zadzwoniono do mnie z naszego dziennika, że radio Warszawa nadało informację o tym wyroku. Na początku nie bardzo było wiadomo, czy z tego coś wynika, ale potem z rozmów podsłuchanych przez Amerykanów – o ile wiem – w Szwajcarii dowiedziano się, że są przygotowania, żeby wyrok wykonać. Przez parę tygodni wożono mnie w opancerzonym samochodzie, założono czujniki na moje okna. W moim samochodzie założono specjalne urządzenia alarmowe, był sprawdzany codziennie. Nie pozwolono mi wychodzić z domu, ale wychodziłem z drugiej strony – przecież nie mogłem tak wytrzymać. To były takie ostentacyjne środki bezpieczeństwa. Po pewnym czasie stan alarmowy został złagodzony – powiedziano mi tylko, żebym uważał.
Później jeszcze były dwa czy trzy alarmy oparte na informacjach, że chcą mnie porwać – ostatni, kiedy już podałem się do dymisji i mieszkałem na wsi we Francji. W IPN zachowały się zdjęcia mojego domku na wsi robione od tyłu, gdzie nikt nie chodził. Coś wiedziała żandarmeria francuska; złożyli wizytę, pytali, czy nie widzę czegoś podejrzanego. Parę lat temu dowiedziałem się, także merowi wsi mówiono, by miał na mnie oko. Miał oko, więc jakoś żyję.
Tomasz Wiścicki: Jak długo Pan pozostał na tym stanowisku?
Zdzisław Najder: Pięć lat. W 1986 roku Departament Stanu doszedł do wniosku, że „Solidarność” w Polsce się kończy i trzeba się dogadywać z władzami. To, co było największym atutem moim i moich współpracowników, których ściągałem do Radia – to, że są blisko „Solidarności” – okazało się wadą. Zażądano ode mnie, żebym się oficjalnie zrzekł funkcji doradcy Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej i brukselskiego Biura Zagranicznego „Solidarności”. Powiedziałem, że się nie zrzeknę, bo to jest zaszczyt dla Radia. Chciałem wówczas, żeby moim zastępcą i ewentualnym następcą został obecny europoseł Bogusław Sonik, działacz Studenckiego Komitetu Solidarności z Krakowa.
Tomasz Wiścicki: Wcześniej związany z RFI.
Zdzisław Najder: Tak. On nie bardzo chciał emigrować na stałe, a gdy pod koniec 1986 roku się zdecydował, okazało się, że problemem są jego zbyt bliskie związki z „Solidarnością”. Nie podobało się też nasze rutynowe nadawanie oświadczeń TKK „S” a także komunikatów konferencji plenarnych Episkopatu Polski: powiedziano mi, że radio nie może „obsługiwać” innych instytucji. Więc na znak protestu przeciwko odchodzeniu od partnerskiej formuły Radia najpierw apelowałem o to, żeby też, jak w moim przypadku, zapytali Giedroycia, Sabbata, Raczyńskiego, którzy byli w Londynie, ale to zostało odrzucone.
Walczyliśmy z oficjalnym kłamstwem i przypominaliśmy rodakom, że PRL to nie jest prawdziwa Polska. Nasi słuchacze nadawali sens całej naszej pracy.
Podałem się do dymisji i w maju 1987 roku wyjechałem. Moim następcą został Marek Łatyński, ale nie na długo. Niecały rok później Radio zwróciło się do mnie, żebym nadawał cotygodniowy komentarz, bo w 1988 roku znowu się zmieniły nastroje i nowe amerykańskie kierownictwo doszło do wniosku, że trzeba mieć jakiś głos dobrze znany w Polsce. Nadawałem co tydzień komentarz do końca – do stycznia 1990 roku, kiedy wydano mi nowy polski paszport i mogłem wrócić do kraju. .
Tomasz Wiścicki: Na czym – Pańskim zdaniem – polegało źródło sukcesu Radia Wolna Europa? Przecież rozgłośni polskojęzycznych było sporo, a Wolna Europa była klasą dla siebie, czymś jakościowo odmiennym.
Zdzisław Najder: Radio Wolna Europa było z założenia zastępczym Radiem Warszawa. Chcieliśmy zastępować wolne radio polskie, mówić swobodnym polskim głosem. Nie zawsze to się udawało – na przykład Stany Zjednoczone przez wiele lat nie uznawały granicy na Odrze i Nysie, więc Radio nie mogło się na ten temat wypowiadać. nic na ten temat powiedzieć. Obchodzono zakaz w ten sposób, że temat granicy pojawiał się w wypowiedziach emigrantów.
Jednym z sekretów powodzenia była sama formuła Radia, kierowanego do masowego odbiorcy. Każdy słuchacz mógł znaleźć coś dla siebie na swoim poziomie. Były wykłady na akademickim poziomie i popularne pogadanki. Ta oferta była naprawdę bardzo szeroka.
Sukces tej rozgłośni polegał na tym, że z jednej strony miała amerykańskie wsparcie organizacyjno-finansowe, a z drugiej potrafiono zorganizować bardzo dobry zespół z emigrantów politycznych. To byli ludzie, którzy z Polski wyjechali w 1939 roku albo uciekli bezpośrednio po wojnie, wychowani w II Rzeczypospolitej, ludzie dużego kalibru, zwykle o bardzo wysokich kwalifikacjach, mówiący dobrą polszczyzną. Języka pilnował dodatkowo pan Karol Wagner, filar Radia, postać nieco zapomniana: przedwojenny znakomity radiowiec, podczas wojny kierownik rozgłośni polskiego rządu na emigracji. Karol Wagner sprawdzał wszystkie teksty i poprawiał błędy. Sam bardzo mało pisał, ale to, co przepuścił, to była prawdziwa polszczyzna.
Zastępcą Nowaka był Tadeusz Żenczykowski, przed wojną najmłodszy poseł na Sejm, podczas wojny kierownik dywersyjnej akcji „N”, skierowanej do Niemców. Żenczykowski, który miał dwa metry wzrostu, a więc rzucał się w oczy, kierował tą akcją bardzo skutecznie. Innym wicedyrektorem był Tadeusz Celt, emisariusz rządu emigracyjnego do Polski, działacz Polskiego Stronnictwa Ludowego, świetny pisarz.
Był tam też Wojciech Trojanowski – najlepszy w historii Polski dziennikarz sportowy, który pięknie mówił po polsku. Budował polszczyznę sprawozdawcy sportowego – od niego pochodzi to słynne powiedzenie: „Szkoda, że Państwo tego nie widzą!”. On tak opowiadał, jakby to było widać.
Tadeusz Nowakowski mówił jak anioł – pięknie, bardzo obrazowo, z wielką wyobraźnią. Czasami nawet tego nadużywał. Raz w ostatniej chwili złapaliśmy go na tym, że gdy Papież poleciał do Ameryki Południowej, on nadał sprawozdanie z tej wizyty – z budki telefonicznej w Rzymie... Przez pomyłkę o mało nie poszło to cztery godziny za wcześnie. Ale to był świetny dziennikarz.
Takich indywidualności było sporo – choćby Paweł Zaremba, który robił audycje historyczne, czy Michał Gamarnikow, zajmujący się gospodarką. To byli dobrzy fachowcy i ludzie naprawdę motywowani ideowo, którzy mogli sobie znaleźć inne zajęcia, a się poświęcili właśnie temu. Oni stworzyli legendę Radia i wzory dla tych, którzy przyszli później. Utrzymać ten poziom nie zawsze było łatwo. Zawsze niezawodny był Andrzej Krzeczunowicz, w Rozgłośni prawie od początku, mój zastępca, chodząca encyklopedia.
Po „Solidarności” już mieliśmy w kim wybierać. Przyjechało całe grono nowych dziennikarzy – choćby Piotr Załuski, szef „Solidarności” w Radiokomitecie wrocławskim. Ja zwabiłem Jacka Kaczmarskiego, co było bardzo trudne, bo miał rozmaite pomysły, ale na szczęście akurat kończyły mu się pieniądze... Był zresztą bardzo dobrym pracownikiem, tylko trzeba było go pilnować, żeby się nie upijał. Potrafił zrobić komentarz na każdy temat, dobrze napisany i dowcipny. To był bardzo inteligentny człowiek, znający języki, co nie było wcale powszechne. Przyjemnie z nim było pracować, choć miałem poczucie, że on się marnuje, pisząc komentarz o tym, co oznacza dla świata ostatnia podwyżka cen ropy naftowej.
Dobrze się stało, że uchwałą Senatu Rzeczypospolitej Polskiej maj 2012 jest Miesiącem Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. Radio, które zaczęło nadawać sześćdziesiąt lat temu, zasługuje na to wspomnienie. Walczyliśmy z oficjalnym kłamstwem i przypominaliśmy rodakom, że PRL to nie jest prawdziwa Polska. Nasi słuchacze nadawali sens całej naszej pracy. (MHP)