Każdy dzień trwania Warszawy w obronie miał bardzo duże znaczenie moralne dla kraju i świata; łagodził wstrząs wywołany niespodziewaną katastrofą państwa. Z drugiej jednak strony na szali spoczywał los blisko 1,5 mln mieszkańców oraz załogi. Dlatego decyzja o wszczęciu rozmów kapitulacyjnych podjęta kolektywnie 26 września była trafna i całkowicie racjonalna – mówi w wywiadzie dla portalu historycznego dzieje.pl dr Marek Piotr Deszczyński. 28 września 1939 r. o godz. 13.15 podpisany został akt kapitulacji Warszawy.
We wrześniu 1939 r. Warszawa stanęła przed koniecznością obrony przed nacierającymi wojskami niemieckimi wspomaganymi przez Luftwaffe. Walki o stolicę trwały od 8 do 28 września, przy czym niemieckie naloty rozpoczęły się 1 września.
Jakie były założenia polskiego dowództwa dotyczące obrony polskich miast w czasie działań wojennych?
Dr Marek Piotr Deszczyński: W przypadku niektórych obszarów (np. Górnego Śląska), zamierzano prowadzić uporczywe działania obronne w oparciu o fortyfikacje stałe i polowe, a także zabudowę miejską. Bieg wydarzeń pokazał, że było to możliwe przez kilka dni. Ponieważ w planie operacyjnym nastawiano się na działania manewrowe, obrona miast musiała mieć charakter incydentalny – przynajmniej w pierwszej fazie. Obejmowała m.in. tzw. przedmościa, czyli przyczółki mostowe, przede wszystkim na Narwi i Wiśle (np. Płock). Bronione przez pewien czas mogły być także mniejsze miasta, jeśli znajdowały się na pozycjach zajmowanych przez poszczególne związki operacyjne.
Wobec podważenia już w drugim dniu wojny przez siły niemieckie zawiasu naszego ugrupowania, jaki tworzyła Armia “Kraków” i podjęcia przez stronę polską odwrotu, ujawniła się możliwość, a czasem wręcz konieczność, zaimprowizowania obrony miast w głębi kraju. Nie zdecydowano się na to w przypadku Krakowa czy Łodzi, ale już Warszawa, Gdynia, Lwów i Grodno – to ostatnie przeciw Sowietom – stały się przykładami skutecznej walki w terenie miejskim.
Czy Warszawa była przygotowywana do długotrwałej obrony?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Z racji jej roli i położenia istniały przesłanki to umożliwiające. Także plan “Zachód” brał tę ewentualność pod uwagę, choćby z racji oparcia północnego odcinka frontu na nieodległych Narwi i Bugonarwi, gdzie silny bastion tworzyła twierdza Modlin. Jednak spóźnione zarządzenia defensywne strony polskiej, a z drugiej strony nieoczekiwanie szybkie tempo niemieckich natarć sprawiły, że przygotowania miały charakter właśnie improwizowany, a nadto biegły w warunkach narastającego chaosu. Poza uchodźcami, ze stolicy ewakuowały się w pośpiechu nie tylko władze centralne, ale i częściowo lokalne (komisariat rządu), a także niektóre służby. Musiano je wiec odtwarzać wysiłkiem powołanego ad hoc Dowództwa Obrony Warszawy, a zwłaszcza dzięki niespożytej energii prezydenta miasta Stefana Starzyńskiego.
W stolicy i okolicznych miejscowościach znajdowały się spore zapasy materiału wojennego. W składach i sklepach była żywność; pozostali wreszcie nadliczbowi rezerwiści, a także kadra wojskowa, co pozwoliło wystawić nowe jednostki do walki i prac inżynieryjnych. Rdzeń sił stanowiły w pierwszej fazie bojów świeżo zmobilizowane pododdziały pułków stacjonujących w Warszawie oraz wyładowanych tu z transportów koncentracyjnych. Później siły zgrupowania warszawskiego uzupełniały pojedyncze jednostki cofających lub przebijających się armii.
Zmagania o stolicę Polski potwierdziły doświadczenia wynikające z wcześniejszej o dwa lata obrony Szanghaju przed Japończykami, czy też wojny domowej w Hiszpanii. W warunkach zastosowania broni szybkich obrona miast znacznie wydłużała czas kampanii. Wiązała się jednak z wielkimi zniszczeniami zadawanymi m.in. przez lotnictwo bombardujące.
Jakie były najważniejsze umocnienia w Warszawie?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Szkielet systemu obronnego stanowiła kombinacja umocnień polowych (w tym barykad przecinających ważniejsze arterie), skrajnych kwartałów zabudowy zwartej oraz starych fortów dawnej twierdzy warszawskiej, pospiesznie zaadaptowanych do obrony. Nowych umocnień stałych nie było, jeśli pominąć schrony podziemne pod właśnie wykańczanym gmachem Sztabu Głównego przy ul. Rakowieckiej, gdzie do czasu mieściło się polskie dowództwo. Wszystko to pozwoliło stawić trzytygodniowy opór. Zmagania o stolicę Polski potwierdziły doświadczenia wynikające z wcześniejszej o dwa lata obrony Szanghaju przed Japończykami, czy też wojny domowej w Hiszpanii. W warunkach zastosowania broni szybkich obrona miast znacznie wydłużała czas kampanii. Wiązała się jednak z wielkimi zniszczeniami zadawanymi m.in. przez lotnictwo bombardujące.
Czy polskie władze przewidywały, że niemieckie ataki na cele cywilne mogą być tak bezwzględne i przeprowadzane na tak wielką skalę?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Do pewnego stopnia tak, bowiem w wytycznych i instrukcjach na wypadek wojny, przygotowywanych już od 1937 r. liczono się nawet z użyciem broni chemicznej, a zatem śmiertelnie groźnej także dla niekombatantów znajdujących się na skażonym obszarze. Jeśli chodzi o bombardowania konwencjonalne to Hiszpania i Chiny pokazały, że w nalotach cierpieć będzie również ludność cywilna. Strona polska spodziewała się jednak poszanowania nietykalności obiektów o charakterze sanitarnym. Choćby przypadek Szpitala Przemienienia, udokumentowany przez amerykańskiego reportera Juliena Bryana pokazał światu, że Luftwaffe nie respektuje tej reguły prowadzenia wojny.
Czego najbardziej się obawiano?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Z jednej strony właśnie zastosowania gazów bojowych, do czego na szczęście nie doszło, a z drugiej bomb zapalających. Zrzucane w wielkiej liczbie powodowały liczne pożary, bardzo trudne do stłumienia wobec niewystarczających środków jakie mieli do dyspozycji obrońcy. Potem doszła do tego groźba braku żywności, lekarstw i materiałów opatrunkowych, co mogło przynieść lawinowy wzrost śmiertelności, w pierwszej kolejności wśród rannych i chorych.
W jaki sposób zamierzano chronić ludność stolicy?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Do 6 września nieba nad miastem broniła dość skutecznie złożona początkowo z ok. 50 samolotów myśliwskich Brygada Pościgowa. Po jej ewakuacji na Lubelszczyznę musiała wystarczyć niezbyt liczna, aczkolwiek dająca się we znaki nieprzyjacielskim samolotom, artyleria przeciwlotnicza. Sprawnie działał jednak system biernej obrony przeciwlotniczej. Zapoznawano z nim mieszkańców co najmniej od wiosny. Dokładnie przeszkolono członków formacji paramilitarnych, urzędników i funkcjonariuszy państwowych, harcerzy, uczniów. Radio podawało komunikaty o spodziewanych nalotach, czemu towarzyszyło wycie syren alarmowych. Każda kamienica miała własne pogotowie, dbające o zaciemnienie, ewakuację mieszkańców do schronów, pierwszą pomoc dla rannych, wreszcie gaszenie pożarów za pomocą piasku i wody.
Prezydent Starzyński odpowiadał nie tylko za los mieszkańców, ale wspierał wysiłki organizacyjne na rzecz obrony, przede wszystkim na polu zaopatrzenia i opieki nad żołnierzami. Był wreszcie duchem i głosem walczącej Warszawy i całej Polski, od rana 18 września dodatkowo najwyższym znaczeniem urzędnikiem państwowym pozostającym na posterunku.
Gdzie znajdowały się największe schrony, czy przetrwały do dziś?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Poza wspomnianym schronem przy ul. Rakowieckiej wykorzystywano piwnice budynków o solidnej konstrukcji, np. banków, jak pochodzącego z początku lat 20-tych, częściowo rozebrany po zniszczeniach z czasu powstania warszawskiego, gmachu Pocztowej Kasy Oszczędności przy ul. Świętokrzyskiej (w zachowanych skrzydłach mieści się dziś Poczta Główna). Zachowane dość licznie domy wznoszone w drugiej połowie lat 30. miały, określone specjalnymi przepisami, specjalnie zaprojektowane piwnice, by mogli w nich schronić się pracownicy, lokatorzy i przypadkowi przechodnie. Kryły je grube stropy z żelazobetonu. Posiadały one często wyjścia zapasowe; wyposażano je w umywalnie i toalety. Pozwalało to przetrwać nalot i – w razie trafienia budynku i zasypania – doczekać pomocy. W takie instalacje miały też niektóre domy jednorodzinne, np. zachowana do dziś modernistyczna willa przy ul. Czarnieckiego zaopatrzona w piwniczną kuchnię i łazienkę oraz stalowe okiennice. Ale większość zabudowy miasta stanowiły stare kamienice o stropach drewnianych, względnie ceglano-stalowych. Ich mieszkańcy byli narażeni w nieporównanie większym stopniu.
Kto dowodził obroną Warszawy? Jakie były zależności pomiędzy gen. Czumą, gen. Rómmlem i prezydentem Starzyńskim?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Struktura dowodzenia ewoluowała. Ujmując rzecz w uproszczeniu formalnie DOW kierował gen. Walerian Czuma, dotychczasowy komendant główny Straży Granicznej. Z chwilą przybycia 8 września do stolicy gen. Juliusza Rómmla, po opuszczeniu przez niego rozbitej Armii “Łódź”, otrzymał on od marsz. Edwarda Śmigłego-Rydza zadanie przejęcia “dowództwa Warszawy”.
W praktyce organizacja obrony i dowodzenie taktyczne leżało w kompetencji gen. Czumy i jego sztabu. Gen. Rómmel, jako dowódca Armii “Warszawa”, był jego zwierzchnikiem, mającym pod komendą także obsadę Bugonarwi od Zegrza po Modlin, wraz z załogą twierdzy, oraz odcinka Wisły sięgającego ujścia Pilicy. Podporządkowano mu też ocalałą część Armii “Łódź”, którą zdołał doprowadzić do Modlina jej nowy dowódca, gen. Wiktor Thommée, a do 14 września również Armię “Modlin”, która z kolei odeszła w kierunku południowo-wschodnim. W ostatnich dniach obrony, po przebiciu się do stolicy z kotła nad Bzurą, pod rozkazami Rómmla znalazły się dodatkowo resztki Armii “Poznań” i Armii “Pomorze”.
Natomiast mianowany w 1934 r. komisarycznym prezydentem miasta Starzyński, posiadający stopień mjr. rez., został z chwilą powołania DOW komisarzem cywilnym obrony stolicy i podlegał bezpośrednio gen. Czumie. Odpowiadał nie tylko za los mieszkańców, ale wspierał wysiłki organizacyjne na rzecz obrony, przede wszystkim na polu zaopatrzenia i opieki nad żołnierzami. Był wreszcie duchem i głosem walczącej Warszawy i całej Polski, od rana 18 września dodatkowo najwyższym znaczeniem urzędnikiem państwowym pozostającym na posterunku. Od tej chwili jego rola wzrosła, co znalazło wyraz w objęciu funkcji zastępcy gen. Rómmla, jako przewodniczącego Komitetu Obywatelskiego, a więc ciała, które mogło uchodzić za namiastkę koalicyjnego rządu obrony narodowej.
Czy przedłużanie obrony Warszawy po agresji sowieckiej 17 września było uzasadnione?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Bezwzględnie tak, choćby dlatego, że do 22 września trwała bitwa nad Bzurą, która angażowała gros sił niemieckich. Później też, dopóki istniały szanse skutecznego oporu. Newralgiczne ogniwa infrastruktury obronnej stanowiły straż ogniowa i wodociągi. Gdy Niemcom udało się uszkodzić stację pomp na Czerniakowie polskie dowództwo musiało w ciągu kilkudziesięciu godzin poprosić o wstrzymanie ognia i podjąć rozmowy kapitulacyjne. Bez bieżącej wody nie dało się gasić pożarów. Przestała też działać elektrownia, a tym samym przerwała stałą pracę rozgłośnia Polskiego Radia, emitująca poruszające przemówienia prezydenta.
W warunkach wojny nowego typu każdy dzień trwania Warszawy w obronie miał bardzo duże znaczenie moralne dla kraju i świata; łagodził wstrząs wywołany niespodziewaną katastrofą państwa. Z drugiej jednak strony na szali spoczywał los blisko półtora miliona mieszkańców oraz załogi. Dlatego decyzja o wszczęciu rozmów kapitulacyjnych podjęta kolektywnie 26 września w godzinach południowych była trafna i całkowicie racjonalna.
Możliwości militarne sensu stricto pozwalały walczyć parę dni dłużej, bo podjęty przez Niemców 26-27 września drugi szturm (generalny) na miasto, nie przyniósł im rozstrzygających sukcesów. W warunkach wojny nowego typu każdy dzień trwania Warszawy w obronie miał bardzo duże znaczenie moralne dla kraju i świata; łagodził wstrząs wywołany niespodziewaną katastrofą państwa. Z drugiej jednak strony na szali spoczywał los blisko półtora miliona mieszkańców oraz załogi. Dlatego decyzja o wszczęciu rozmów kapitulacyjnych podjęta kolektywnie 26 września w godzinach południowych była trafna i całkowicie racjonalna.
Jak 10 kolejnych dni obrony stolicy wpłynęło na bilans polskich strat?
Dr Marek Piotr Deszczyński: Bardzo znacznie. Po zakończeniu walk nad Bzurą przeciwnik uszczelnił kordon wokół miasta. Do bombardowań lotniczych doszedł niszczący ostrzał artyleryjski, prowadzony przez Niemców nawet z prawie tysiąca dział polowych. Przed ogniem stromotorowym nie można się było bronić skutecznie, bowiem nieprzyjaciel dysponował armatami i haubicami o większej donośności i mógł łatwo zmieniać stanowiska ogniowe, gdy te zostały nakryte polskim ogniem. Lawinowo rosła liczba poległych i rannych w mundurach i bez; sięgnęły one odpowiednio nawet 27.000 i 50.000 osób.
Kulminację zniszczeń przyniósł 25 września, gdy Warszawa przez cały dzień znajdowała się pod gradem pocisków i bomb. Wraz z przedłużaniem się walk nasilały się zniszczenia bezcennej substancji zabytkowej i budowli publicznych. W wymiarze symbolicznym, najcięższe pasmo destrukcji rozpoczęło 17 września trafienie i pożar Zamku Królewskiego – siedziby prezydenta RP. Waliły się w gruzy i stawały w ogniu kościoły (na czele z katedrą), filharmonia, niektóre archiwa i biblioteki, siedziby wielu urzędów oraz setki domów.
Rozmawiał Waldemar Kowalski (dzieje.pl)
wmk/ mjs