W piątek przypada 125. rocznica urodzin francuskiej tenisistki Suzanne Lenglen, którą powszechnie nazywano "boską Suzanne". Sto lat temu stała się żywą legendą paryskiego turnieju French Open, którego kolejna edycja ruszy w niedzielę. Zmarła mając zaledwie 39 lat.
Przydomkiem "boska" obdarzono ją za styl, w jakim wygrywała największe turnieje, w tym Wimbledon - sześć razy w grze pojedynczej i sześć razy w deblu (z Elizabeth Ryan).
Może przedłużyłaby tę serię triumfów, gdyby nie konflikt z organizatorami turnieju w Londynie w 1926 r. i... przejście na zawodowstwo. Pierwszy raz wygrała turniej na trawnikach Wimbledonu w 1919 r. pokonując wielokrotną mistrzynię Angielkę Dorotheę Douglass Chambers, mimo że przeciwniczka miała dwa meczbole. Potem odnosiła sukcesy w tym najbardziej prestiżowym turnieju w latach 1920-1923 i 1925 (w 1924 wycofała się z powodu choroby).
Choć na liście triumfatorek French Open w singlu jej nazwisko widnieje sześć razy, to międzynarodowe mistrzostwa Francji wygrała dwukrotnie (1925-26), bo właśnie wtedy dopuszczono do gry najlepsze tenisistki zagraniczne. Dziś w kompleksie im. Rolanda Garrosa, gdzie trzykrotnie już była najlepsza Iga Świątek, a który nie pamięta triumfów Lenglen, gdyż powstał w 1928 roku, jest kort jej imienia. Obiekt z trybunami na 10 068 osób został otwarty w maju 1994, co sprawia, że jest drugim co do wielkości stadionem, po korcie im. Philippe Chatrier.
Lenglen urodziła się 24 maja 1899 r. w Compiegne. Jej ojciec Charles Lenglen, właściciel firmy produkującej powozy, postanowił wzmocnić kruchą dziewczynkę grą w tenisa. Kupił jej rakietę, gdy miała 13 lat. Musiała mu obiecać, że spełni jego plany i zostanie... mistrzynią.
Biografowie Suzanne pisali, że tata Lenglen rozkładał na korcie chusteczki i kazał córce trafiać w nie piłką. To miało zapewnić precyzję uderzeń. Dbał też o jej sprawność. Liczne ćwiczenia i gimnastyka sprawiły, że córka potrafiła przeskoczyć z miejsca tenisową siatkę.
Panna z dobrego domu została tenisistką, ruszała się po korcie niczym akrobatka, w krótkiej spódnicy i z odkrytymi ramionami, gorsząc tym konserwatywną widownię.
W 1919 roku filigranowa 20-latka stanęła do finałowego meczu z 40-letnią, wielokrotną mistrzynią Wimbledonu Dorotheą Douglass Chambers. Wyglądało to jak pojedynek Dawida z Goliatem.
Mimo zaawansowanego wieku Angielka była w dobrej formie, ale nie mogła sprostać urozmaiconym uderzeniom i szybkości nowej gwiazdy kortów. Francuzka wygrała 10:8, 4:6, 9:7.
Dramatyczny, trzysetowy mecz oglądała angielska para królewska, król George V i królowa Mary. Odtąd Suzanne stała się ulubienicą monarchów i zwykłej publiczności, podziwianą za efektowną grę. Finał Wimbledonu 1919 był wtedy rekordowo długi w wykonaniu kobiet i ostatnim, w którym Lenglen w Wimbledonie oddała przeciwniczce seta.
Potem już tylko trwała "era Lenglen", która w 1920 r. zdobyła złoty medal olimpijski (drugi w mikście) i pięć razy wygrała w Londynie. Stała się sławna i popularna, nie bez zabiegów ze strony rodziców. Mistrzyni kortów rzuciła się w wir życia towarzyskiego, nie opuszczając żadnego przyjęcia w sezonie na Riwierze.
Jednak "boska" Suzanne nie miała żelaznego zdrowia. Atak żółtaczki uniemożliwił jej udział w turnieju tenisowym igrzysk 1924 r. w Paryżu. W 1926 organizatorzy Wimbledonu zapomnieli uprzedzić ją o zmianie planu gier i wyznaczyli jej występ w dniu, kiedy miała umówioną wizytę u lekarza. Obrażona nie wyszła na kort. Uznała, że mniej męcząca będzie dla niej kariera zawodowa. Jako profesjonalistka dała się we znaki nawet Amerykankom, zwłaszcza w grach pokazowych.
Białaczka złośliwa skróciła życie kapryśnej i genialnej tenisistki 4 lipca 1938, ale legenda "boskiej" Suzanne przetrwała.(PAP)
pc/ pp/