Dla mnie koncert w Filharmonii to zwieńczenie pewnej drogi. Udało się tam dostać i to nie przez Konkurs Chopinowski, ale przez "robienie swojego"- mówi PAP pianista Marcin Masecki. We wtorek zagra w Filharmonii Narodowej w Warszawie ostatnie sonaty Beethovena.
PAP: Jest pan określany zarówno jako pianista jazzowy, jak i klasyczny. Czy istnieje dla pana radykalna przepaść między tymi dwoma stylami uprawiania pianistyki?
Marcin Masecki: Różnice, oczywiście, są ogromne i takie rozróżnienie istnieje obiektywnie. Jako - powiedzmy, dwubiegunowy człowiek pochodzący z pogranicza różnych światów - uważam, że faktycznie ta granica jest płynna, nie tak wyrazista, jak w innych przypadkach. Jeden gatunek inspiruje drugi, wyciągam elementy z jednego świata do drugiego. To jest moja naturalna forma bycia. Trwałość tej granicy jest więc dla mnie podważalna.
PAP: Na jak wiele mógł pan sobie pozwolić, grając sonaty Ludwiga van Beethovena?
M. M.: W świecie muzyki klasycznej rytuał jest znacznie bardziej znaczący. To konserwatywna sfera sztuki. Oczywiście, można zrobić wszystko. Są jednak pewne kanony wykonawcze, pewne normy, bardziej wyraziste niż w przypadku innych gatunków muzyki.
W przypadku koncertu w Filharmonii i płyty, którą on promuje, naszym zabiegiem było coś, co z pozoru nie powinno mieć szczególnie wielkiego znaczenia, ale w muzyce klasycznej ma – dobór instrumentu. Wykorzystuję małe pianino, które mi towarzyszy zawsze i wszędzie. Kosztowało 400 euro, nie jest to instrument wielkiej wartości; jestem z nim bardzo zżyty emocjonalnie. Postawimy go na deskach Filharmonii, w luksusowej sali i zobaczymy, co się stanie. To jest dość nietypowe.
Ostatnie sonaty Beethovena to mocno awangardowe utwory, wymagające wielkiego skupienia i potężnych emocji. To był gość totalnie wyprzedzający swoją epokę – również dzięki temu, że przez połowę życia był głuchy i skutecznie odizolował się od różnych trendów. W tej swojej izolacji wymyślał muzykę, wybiegającą poza swój czas. W ostatniej sonacie jest moment, do złudzenia przypominający boogie-woogie.
Tak jak w przypadku mojej ostatniej płyty „Sztuka Fugi” („Kunst der Fuge” Jana Sebastiana Bacha – PAP), którą nagrałem na dyktafon, staram się robić coś nietypowego, by zwrócić uwagę na to, jak bardzo sztywniackie jest całe podejście do tej muzyki. Używając tego pianinka, staram się w gruncie rzeczy powiedzieć: to nie ma aż takiego wielkiego znaczenia, jaki to jest fortepian, jak stoi, jak jest nastrojony, czy to małe pianinko, czy fortepian koncertowy. Ta muzyka jest po prostu super i słuchajmy jej.
PAP: Przywiązanie do medium wydaje się niemal patologicznie obsesyjne.
M. M.: Tak, ponieważ u nas nie chodzi o muzykę – te utwory to są pomniki kultury, dobra ponadnarodowe, nasza tożsamość i historia. Nie tylko muzyka, której sobie słuchamy dla przyjemności, ale coś, co nas stanowi. Może dlatego jest tak bardzo polerowana. Może dlatego, że to nie jest tylko muzyka, jest tak głaskana. Ten proces ma dwa końce – jeśli się przesadzi z balsamowaniem, ta muzyka umiera, zaczyna być niewdzięcznie sucha i odrażająca. Wiele osób do filharmonii nie pójdzie bo gardzi tym odrażającym konwenansem.
PAP: Wiele osób nie pójdzie do filharmonii, czy do teatru, ponieważ nie czują się wystarczająco godni, by uczestniczyć w „wielkiej sztuce”.
M. M.: Ta postawa nie dość, że odbiera nam żywotność tej sztuki, jest także zwyczajnie nieelegancka. To snobizm. Muzyka klasyczna używa takich słów, jak „maestro” – kiedyś to słowo zostało użyte w odniesieniu do mnie i kompletnie nie rozumiałem, co się dzieje; „dzieło”, „arcydzieła”, którzy kompozytorzy „tworzą”, nigdy nie „piszą”.
PAP: W warstwie językowej to fascynujące – „dzieło” się „tworzy”, samo z siebie. Spływa na kompozytora z próżni. Po prostu nagle mu się objawia.
M. M.: To świętość. I to jest nieładne, że muzyka klasyczna robi coś takiego. Uważa, że jest najszlachetniejszą z muzyk, że punk jest gorszą formą. Moi koledzy w akademii – fantastyczni perkusiści – studiujący w XXI wieku na akademiach muzycznych, musieli po grze rozkładać zestaw, jakby ukrywać to, że grali na zestawie perkusyjnym, ponieważ ich profesor by ich za to zabił – że brudzą się, grając rocka czy jazz. Brudzą swoją piękną klasyczność. I to dzieje się nadal. To środowisko jest potwornie konserwatywne.
Dlatego zależy nam na takich ruchach, jak wyciąganie tego śmiesznego, małego pianinka w Filharmonii, powiedzeniu „uspokójmy się wszyscy trochę”. Jest ogromne przywiązanie do sposobu myślenia, że wykonawca jest tylko wykonawcą, a kompozytor jest „wyżej”. Wykonawca służy tylko temu, by prawidłowo odczytać nuty i przekazać publiczności intencję kompozytora. Nie ma kultu subiektywnego podejścia do partytury – są wariaci, wyjątki, jak Pogorelić. Ale muzyka klasycznego ma być jak najmniej. To też nie jest bez wartości – wyłączasz się z tego i rzucasz światło na to, co ktoś napisał sto lat temu.
PAP: Czym dla pana jest klasyczny pion pańskiej twórczości?
M. M.: Tak się złożyło. Nie planowałem, żeby akurat teraz zająć się bardziej klasyką, która w gruncie rzeczy towarzyszyła mi od zawsze.
Ktoś powiedział mi ostatnio, że wszystkie wydarzenia muzyczne, w jakich biorę udział to konceptualne projekty. „Kiedy, Marcin, zrobisz coś swojego? A nie tylko podważanie tradycji i patrzenie na nią przez jakiś, kolejny pryzmat. Akurat tak się ciekawie złożyło. W graniu Beethovena czuję mikromisję. Naprawdę mówimy tu coś, co bardzo chciałem powiedzieć.
Najbardziej zależy mi nie na ściąganiu hipsterów do filharmonii – co jest fajne – ale na wrażeniach samych filharmoników, abonamentowiczach i spiętego świata muzyki klasycznej.
PAP: Pytanie, czy jest on do „rozpięcia”?
M. M.: Nie wiem, ale zostaliśmy przyjęci przez dyrektora Kaspszyka. Zgodził się na koncert. Odbyliśmy ciekawą rozmowę – trochę mówimy innymi językami, ale jednocześnie jesteśmy siebie ciekawi. Nie jestem też politykiem, z planem rewolucjonizowania świata. Całe życie grałem klasykę, potem oddaliłem się od niej na studiach i skupiłem na muzyce improwizowanej. Stopniowo zacząłem wracać do klasyki, z zupełnie innej strony, nie od filharmonii. Dla mnie koncert w Filharmonii Narodowej to zwieńczenie pewnej drogi – udało się tam dostać. I to nie przez Konkurs Chopinowski, tylko przez robienie swojego.
Koncert Marcina Maseckiego w stołecznej Filharmonii Narodowej odbędzie się w ramach promocji jego płyty pt. "Beethoven: ostatnie sonaty fortepianowe", która ukaże się 28 września. Płyta została wydana dzięki kooperacji Narodowego Instytutu Audiowizualnego i warszawskiej oficyny LADO ABC.
Rozmawiał Piotr Jagielski (PAP)
pj/
pj/ agz/