Brat Albert był postrzegany jako człowiek zwyczajny i poświęcający się w każdym wymiarze ubogim. Już za życia uważany był za świętego – mówi prof. Józef Marecki z Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie. Rok 2017 jest ogłoszonym przez Kościół Rokiem Świętego Brata Alberta. 17 czerwca jest dniem liturgicznego wspomnienia świętego.
PAP: Adam Chmielowski, przyszły Brat Albert, urodził się w Igołomii k. Krakowa, ale większą część dzieciństwa i młodości spędził w Warszawie. W jaki sposób przedpowstaniowa atmosfera stolicy Królestwa Polskiego wpłynęła na jego charakter?
Ks. prof. Józef Marecki: Musimy pamiętać, że Igołomia była małym prowincjonalnym miasteczkiem w zaborze rosyjskim, ale leżała bardzo blisko Krakowa. To położenie sprzyjało kontaktom pomiędzy Polakami z różnych zaborów. Granice dzieliły przecież dawne wspólne ziemie i mieszkające na nich rodziny.
Ks. prof. Józef Marecki: W pierwszych dniach lutego 1863 r. wraz z kilkoma studentami dołączył do oddziału „Puławiaków” Leona Frankowskiego. Kilka tygodni później walczył w oddziale dowodzonym przez Mariana Langiewicza. (...) Często zapomina się o tym okresie jego biografii, a był to jeden z najtrudniejszych etapów powstania styczniowego. Wiosną i jesienią 1863 r. Rosjanie dążyli do rozbijania większych oddziałów powstańczych oraz tropienia mniejszych grup, takich jak ta w której walczył Chmielowski.
Osierocony Adam Chmielowski wyjechał do Warszawy, która była miejscem kształtowania się wielkich ruchów patriotycznych. Działali tam patriotyczni spiskowcy, zajmujący się, jak wówczas mówiono „robotą spiskową”. Mieszkańcy miasta nie pogodzili się z utratą wolności i dlatego dochodziło do manifestacji patriotycznych oraz pierwszych prób pracy organicznej, głównie opierającej się na pracy z patriotyczną młodzieżą. W Warszawie działali tacy ludzie jak błogosławiony Honorat Koźmiński, który założył wiele niejawnych zgromadzeń zakonnych. Bardzo patriotycznie nastawieni kapucyni z klasztoru na Miodowej. W Warszawie mieszkało wielu dawnych żołnierzy armii Królestwa Polskiego walczących w powstaniu listopadowym. Można więc powiedzieć, że Warszawa była podminowana, wzburzona. Panował w niej duch patriotyczny.
W latach pięćdziesiątych, gdy w Warszawie przebywał Adam Chmielowski, pętla represji carskich zaciskała się coraz mocniej, szczególnie na młodzieży. Szukano więc sposobów wyzwolenia, taką próbą był wybuch powstania styczniowego w 1863 r. W tym czasie przyszły Brat Albert studiował wówczas w Instytucie Politechnicznym i Rolniczo-Leśnym w Puławach.
PAP: Tam zastała go informacja o wybuchu powstania...
Ks. prof. Józef Marecki: W pierwszych dniach lutego 1863 r. wraz z kilkoma studentami dołączył do oddziału „Puławiaków” Leona Frankowskiego. Kilka tygodni później walczył w oddziale dowodzonym przez Mariana Langiewicza. Dla Adama Chmielowskiego prawdziwym wodzem był właśnie Langiewicz, który dowodził w bitwie pod Grochowiskami 18 marca 1863 r. Było to w przeddzień święta św. Józefa, któremu potem przypisywano udział w tym zwycięstwie. Żołnierze Langiewicza zwyciężyli, ale obawiając się okrążenia przez Moskali przeszli do Galicji i tam poddali się Austriakom. Grupa, w której znajdował się Chmielowski, została skierowana aż do Ołomuńca w Czechach. Tam w kazamatach więzienia przebywał do maja 1863 r., gdy uciekł do Królestwa Polskiego i ponownie dołączył do powstańców. Często zapomina się o tym okresie jego biografii, a był to jeden z najtrudniejszych etapów powstania styczniowego. Wiosną i jesienią 1863 r. Rosjanie dążyli do rozbijania większych oddziałów powstańczych oraz tropienia mniejszych grup, takich jak ta w której walczył Chmielowski.
Ks. prof. Józef Marecki: Już podczas studiów w Puławach ujawniły się jego talenty artystyczne. Po wyjeździe do Paryża wiosną 1864 r. spotkał się z mieszkającymi tam polskimi artystami. Stolica Francji już po powstaniu listopadowym stała się ważnym miejscem dla polskich emigrantów. Dla Adama Chmielowskiego Paryż był miejscem bardzo ważnym, choć często opuszczał to miasto. Od 1866 r. studiował na wydziale inżynierskim Uniwersytetu Gandawskiego i na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium.
Walczył w oddziale płk. Zygmunta Chmieleńskiego, działającym na wschód od Częstochowy. W przegranej bitwie pod Mełchowem 30 września 1863 r. został ciężko ranny w lewą nogę i dostał się do niewoli rosyjskiej. Tam dokonano amputacji poranionej nogi. Część biografów, takich jak znający go ks. Czesław Lewandowski, twierdziło, że być może wówczas przyszły Brat Albert złożył ślub, że jeśli wyjdzie z tej opresji, to poświęci się sprawom duchowym. Wedle niektórych źródeł uciekł ze szpitala polowego. Inni twierdzą, że pozwolono mu na wyjazd. W maju 1864 r. wyjechał do Paryża, gdzie rozpoczął studia malarskie.
PAP: Na emigracji bardzo szybko stał się częścią polskiej bohemy artystycznej...
Ks. prof. Józef Marecki: Już podczas studiów w Puławach ujawniły się jego talenty artystyczne. Po wyjeździe do Paryża wiosną 1864 r. spotkał się z mieszkającymi tam polskimi artystami. Stolica Francji już po powstaniu listopadowym stała się ważnym miejscem dla polskich emigrantów. Dla Adama Chmielowskiego Paryż był miejscem bardzo ważnym, choć często opuszczał to miasto. Od 1866 r. studiował na wydziale inżynierskim Uniwersytetu Gandawskiego i na Akademii Sztuk Pięknych w Monachium.
W popowstaniowym okresie jego biografii kluczową rolę dla jego losów odegrały cztery ośrodki: Gandawa, Monachium, Paryż i Kraków. W tych miejscach zamieszkiwali artyści tacy jak Stanisław Witkiewicz, Józef Chełmoński, Aleksander Gierymski i najważniejszy dla niego Leon Wyczółkowski. Mieli oni duży wpływ na środki wyrazu jakimi posługiwał się w swojej twórczości. Wszyscy z nich starali się ukazać historię Polski i jej teraźniejszość w kontekście popowstaniowej melancholii. Zadawali sobie pytanie, co będzie dalej, czy ich misją jest wyłącznie malowanie obrazów czy raczej powinni skupić się na pracy społecznej. Wszyscy po klęsce powstania czuli się przegrani. Prawdopodobnie rozmowy przyszłego Brata Alberta z tymi artystami miały duży wpływ na jego późniejsze wybory, takie jak wstąpienie do Towarzystwa Jezusowego.
PAP: Obraz „Ecce Homo” powstaje w 1879 r. Część znawców biografii Brata Alberta postrzega to dzieło wyłącznie jako najlepszy obraz w jego karierze malarskiej. Zdaniem innych jest ono jednocześnie swoistym przygotowaniem do podjęcia decyzji o wstąpieniu do jezuitów. Która z tych wersji wydarzeń jest bliższa prawdy?
Ks. prof. Józef Marecki: Wydaje się, że obie historie powstania tego dzieła są prawdziwe. Na ten obraz złożyło się wiele elementów, również związanych z jego biografią. Brat Albert był sierotą, który nie zaznał zbyt wiele miłości w rodzinnym domu. Opiekowali się nim głównie krewni. Był on więc człowiekiem samotnym przez całą swoją młodość. Pamiętajmy również, że w roku 1879 miał już 35 lat i wielkie doświadczenie życiowe. Co prawda mógł powrócić na teren Kraju Nadwiślańskiego, ale nie skończył żadnej szkoły i nie miał żadnego wyuczonego zawodu. Był również od kilku lat inwalidą. Stawiał sobie pytanie o dalszą drogę. W tym czasie była również zauważalna specyficzna cecha jego psychiki. Miał tendencję do popadania w melancholię. Badacze jego życiorysu i działalności artystycznej zastanawiają się, czy ta cecha nie pojawiła się pod wpływem fascynacji duchowością św. Franciszka. Typowa dla tego rodzaju duchowości jest również cecha „alter Christus” – bycia drugim Chrystusem.
Niektórzy stawiają tezę, wedle której cierpiący Chrystus z obrazu „Ecce Homo” jest wyobrażeniem samego Brata Alberta. Był w tym okresie mniej więcej w wieku Chrystusowym. Również był cierpiący, doświadczony amputacją i okaleczony psychicznie, między innymi poprzez klęskę powstania styczniowego. Nie miał więc Adam Chmielowski łatwego życia. W tym okresie mógł toczyć sam ze sobą decydującą walkę, pragnie być kimś nowym, ale doświadcza tego, co było w przeszłości. Prezentuje Chrystusa, ale pokazuje też samego siebie – człowieka bez przyszłości i o bardzo trudnej przeszłości. Był więc Adam Chmielowski typowym przedstawicielem swojego pokolenia. Depresja, melancholia, apatia były problemem wielu z nich. Chmielowski wchodzi tym obrazem w nową rzeczywistość. „Rodzenie się” Brata Alberta będzie trwało jeszcze bardzo długo.
PAP: Ta droga rozpoczyna się od wstąpienie do jezuitów, spędza tam jednak bardzo niewiele czasu. Dlaczego wybrał właśnie ten zakon?
Ks. prof. Józef Marecki: Jezuici byli wówczas „modni”. Wspólnota ta powróciła po wielu latach nieobecności (po kasacie papieskiej) na ziemie polskie. Wielu w jego otoczeniu zdziwiła jego decyzja o wstąpieniu do jezuitów, ponieważ pamiętali o jego bardzo obiecującej karierze malarza. Zdaniem innych jego poświęcenie było skutkiem dotychczasowej drogi. W nowicjacie w Starej Wsi był jednak bardzo krótko. Okazało się, że jego melancholia, zaduma i wiek sprawiły, że sami jezuici uznali, że nie nadaje się do ich wspólnoty.
PAP: Wówczas postanowił związać się z franciszkanami...
Ks. prof. Józef Marecki: Nie do końca. Jego melancholia i wątpliwości co do swojego wyboru trwały jeszcze dość długo. Te cechy były nawet wówczas rozpoznawane jako choroba psychiczna. W 1881 r. wyjechał do Lwowa i przebywał w Zakładzie dla Umysłowo Chorych w Kulparkowie. Leczono tam ludzi, których dziś określilibyśmy jako pogrążonych w depresji. Przebywał tam kilka miesięcy. Nie stwierdzono, aby był chory psychicznie.
Ks. prof. Józef Marecki: W 1884 r. po wydaleniu z Cesarstwa Rosyjskiego przyjechał do Krakowa i tam rozpoczął nowy etap życia. Wynajął niewielkie mieszkanie na ulicy Basztowej, gdzie założył pracownię malarską. Wciąż więc chciał pracować, ale jednocześnie nawiązał kontakty z kapucynem ojcem Wacławem Nowakowskim, który w wieku ponad 50 lat przyjął święcenia kapłańskie. Wokół tego powstańca styczniowego i Sybiraka tworzyło się środowisko o takich życiorysach. Wśród nich był między innymi karmelita Rafał Kalinowski. To spotkanie z tymi dwoma zakonnikami utwierdziło go w przekonaniu, że powinien wybrać drogę życia zakonnego.
W styczniu 1882 r. po wyjściu ze szpitala postanowił, że poświęci się pracy organicznej. Na Podolu, gdzie mieszkał jego brat, rozpoczął swoją misję wędrownego nauczyciela, kaznodziei. Takich ludzi, często z przeszłością w oddziałach powstańczych lub wracających z zesłania na Syberii, było tam wówczas wielu. Na Podolu pojawił się w jego myśleniu oraz sposobie życia element duchowości franciszkańskiej.
W 1884 r. po wydaleniu z Cesarstwa Rosyjskiego przyjechał do Krakowa i tam rozpoczął nowy etap życia. Wynajął niewielkie mieszkanie na ulicy Basztowej, gdzie założył pracownię malarską. Wciąż więc chciał pracować, ale jednocześnie nawiązał kontakty z kapucynem ojcem Wacławem Nowakowskim, który w wieku ponad 50 lat przyjął święcenia kapłańskie. Wokół tego powstańca styczniowego i Sybiraka tworzyło się środowisko o takich życiorysach. Wśród nich był między innymi karmelita Rafał Kalinowski. To spotkanie z tymi dwoma zakonnikami utwierdziło go w przekonaniu, że powinien wybrać drogę życia zakonnego. Nie zdecydował się jednak na wstąpienie do zakonu, lecz zdecydował się na życie jako tercjarz. Mieszkał w klasztorze kapucynów, ale z czasem opuścił go, ponieważ jego działalność była postrzegana jako „kłopotliwa”. Przyprowadzał do klasztoru biednych i samotnych. Klasztor oczywiście prowadził działalność charytatywną, ale nie w ten sposób jak pragnął tego Brat Albert. Zostaje więc wydalony z tego klasztoru i przenosi się na krakowski Kazimierz, gdzie zajmuje się ubogimi w miejskiej Ogrzewalni.
PAP: Początkowo jego działalność nie wywoływała entuzjazmu i była krytykowana jako pomaganie alkoholikom czy „darmozjadom”. W jaki sposób Brat Albert tłumaczył potrzebę takiej działalności?
Ks. prof. Józef Marecki: Brat Albert rzeczywiście obracał się w świecie „niezbyt eleganckim”, wśród alkoholików, włóczęgów, bezdomnych i kobiet lekkich obyczajów. Miał uznane nazwisko, będąc szanowanym weteranem powstania styczniowego. Z powodu jego wyboru wielu uznało go za chorego psychicznie. Szybko jednak dostrzeżono, że nie pomaga biednym dla swojej chwały i splendoru, a do niego dołączyli kolejni bracia i od 1889 r. kobiety pragnące opiekować się biednymi. Wśród nich była współzałożycielka zgromadzenia albertynek bł. Siostra Bernardyna - Maria Jabłońska. Mieszkańcy Krakowa dostrzegli więc jak ważna jest praca Brata Alberta i jego współbraci, którzy sami żyli bardzo ubogo. Zmienianie przez Chmielowskiego i jego współbraci imion było symbolem zupełnego "zatracenia siebie” i poświęcenia ubogim. Ich postawa charakteryzowała się również bardzo głębokim życiem religijnym.
Albertyni byli więc dla otoczenia bardzo autentyczni i krakowianie już po kilku miesiącach przekonali się, że datki im przekazywane są przeznaczane dla ubogich. Po kilku latach działalności byli obdarzani powszechnym szacunkiem. Oczywiście Brat Albert nie był jedynym, który prowadził w Krakowie taką działalność. Dzięki pomocy organizowanej przez zakony żeńskie, takie jak felicjanki, szarytki, urszulanki, Kraków był „mekką” żebraków, których przybywało tam bardzo wielu.
PAP: Czym zgromadzenie albertyńskie różniło się od innych wspólnot wywodzących się z tradycji franciszkańskiej?
Ks. prof. Józef Marecki: Klasztorami albertynów miały być przytuliska dla najuboższych. Jeżeli mówimy o dawnych wspólnotach franciszkańskich, takich jak franciszkanie, reformaci, bernardyni, kapucyni to działali oni w oparciu o klasztor i znajdującą się obok niego świątynię, w której prowadzili bardzo ożywioną działalność duszpasterską. Część tych wspólnot jeszcze w XIX w. utrzymywała się tylko z jałmużny. Tymczasem Albertyni nie są kapłanami. Są braćmi zakonnymi, czyli nie przyjmują święceń kapłańskich. Cały swój czas poświęcają ubogim. Dlatego początkowo żyli w przytuliskach razem z najbiedniejszymi.
Ks. prof. Józef Marecki: Szybko dostrzeżono, że nie pomaga biednym dla swojej chwały i splendoru, a do niego dołączyli kolejni bracia i od 1889 r. kobiety pragnące opiekować się biednymi. Wśród nich była współzałożycielka zgromadzenia albertynek bł. Siostra Bernardyna - Maria Jabłońska. Mieszkańcy Krakowa dostrzegli więc jak ważna jest praca Brata Alberta i jego współbraci, którzy sami żyli bardzo ubogo. Zmienianie przez Chmielowskiego i jego współbraci imion było symbolem zupełnego "zatracenia siebie” i poświęcenia ubogim. Ich postawa charakteryzowała się również bardzo głębokim życiem religijnym.
Drugą cechą tego zgromadzenia jest praca każdego albertyna nad własnym uświęceniem. Każdy z nich powinien dążyć do upodobnienia się do Chrystusa: mają być ubodzy, „ogołoceni” i pokorni. Szczególnie mocno podkreślają ten charyzmat siostry albertynki, które są depozytariuszkami obrazu w Sanktuarium Ecce Homo św. Brata Alberta w Krakowie.
PAP: Czy kult Brata Alberta pojawił się w Krakowie tuż po jego śmierci?
Ks. prof. Józef Marecki: Święty Brat Albert zmarł w dzień Bożego Narodzenia 1916 r. To bardzo symboliczne. Już za życia był uważany za świętego. Był bowiem postrzegany jako człowiek zwyczajny i poświęcający się w każdym wymiarze ubogim. Nigdy nie wywyższał się ponad innych braci. Nie był przełożonym, ale chciał żeby ze względu na wiek nazywano go „bratem starszym”. Można więc powiedzieć, że już za życia był otoczony kultem. Po jego śmierci pierwotne miejsce jego spoczynku nawiedzali zarówno przedstawiciele krakowskiego duchowieństwa jak i ludzie prości i ubodzy. Sam pogrzeb 28 grudnia 1916 r. przerodził się w wielką manifestację. Proszę pamiętać, że jego śmierć była odejściem kolejnego powstańca styczniowego, który poniósł w walkach widoczne rany.
Albertyni w tradycji ustnej przekazują, że mimo trwającej wojny, tuż po jego śmierci bardzo liczne były przypadki przekazywania na potrzeby działalności charytatywnej niezwykle cennych kosztowności i żywności dla ubogich. Po przeniesieniu jego zwłok do przedsionka kościoła Ojców Karmelitów Bosych tam również pojawiły się specyficzne oznaki kultu.
Sto lat po jego śmierci Sanktuarium Ecce Homo w Krakowie jest bardzo często wypełnione wiernymi. Dzieła Albertynów, takie jak domy opieki i schroniska cieszą się ogromnym wsparciem, które jest uhonorowaniem Brata Alberta. Pierwiastek świętości był więc w nim dostrzegany zarówno za życia jak i po śmierci.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ mjs/ ls/