Robię filmy o ludziach obdarzonych boską cechą: poczuciem wolności, których życie ma głęboki sens. Również dla nas. Przy okazji sama wzmacniam swoje fundamenty - powiedziała PAP Maria Dłużewska, autorka filmów dokumentalnych, laureatka Nagrody Mediów Publicznych 2022 w kategorii „Obraz”.
PAP: W ubiegłym tygodniu odebrała pani Nagrodę Mediów Publicznych w kategorii "Obraz" za "twórczość dokumentalną, otwartość na świat i dbałość o pamięć o polskim dziedzictwie". To wyróżnienie jest swego rodzaju podsumowaniem dotychczasowego etapu pracy?
Maria Dłużewska: W ciągu dwóch dni po gali mój telefon właściwie nie przestawał dzwonić. Odbierałam sms-y i maile z całej Polski. Jestem dosyć osobna w tym, co robię i najczęściej jest to tzw. praca pod górkę. Na szczęście mam kilku kolegów, którym też nie jest łatwo przebić się z projektami o podobnej tematyce i to oni jako pierwsi mi gratulowali. Również bohaterowie moich filmów byli szczerze wzruszeni, bo może dla nich ta nagroda jest rodzajem akceptacji, uhonorowania. Napisała do mnie wdowa po Andrzeju Rozpłochowskim, z którym bardzo się przyjaźniłam. Przyznam, że rozpłakałam się, kiedy odpisywałam: "Basiu, jakie to szczęście, że przynajmniej filmowo udało się nam Andrzeja zatrzymać". Wtedy też dotarło do mnie, czym jest ta nagroda. Odbierając ją, powiedziałam, że statuetka trafiła w moje ręce, ale przekazuję ją natychmiast bohaterom moich filmów i widzom. To środowisko, którym oddycham i które zawsze mnie wspiera. Jestem bardzo szczęśliwa, że zostaliśmy docenieni.
PAP: Przemawiając podczas uroczystości, szczególne podziękowania złożyła pani bohaterom filmów zrealizowanych w latach 2010-2015, czyli tych, poświęconych katastrofie smoleńskiej.
M.D.: Żaden z bohaterów moich filmów nie miał tzw. łatwego życia, ale sytuacja współpracowników pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którzy czekali na niego w Smoleńsku, współmałżonków czy dzieci ofiar tamtej tragedii była szczególnie trudna. To wielki zaszczyt, że zechcieli mi zaufać. Przy realizacji tzw. smoleńskich dokumentów: "Mgły", "Pogardy", "Testamentu", "Córki", "Damy", które w ówczesnej telewizji nie miały żadnych szans na emisję, wpadłam ponownie - tak jak w latach 80. - w drugi obieg. Zaczęliśmy jeździć z pokazami po kraju, organizować spotkania z publicznością. Zdarzało się, że ludzie, którzy wynajmowali nam sale, tracili pracę lub dotacje na swoją działalność. Producenci filmów ryzykowali własnymi pieniędzmi, a tzw. środowisko zajęło się paleniem lampek na grobach żołnierzy radzieckich i protestami przeciwko pochówkowi pary prezydenckiej na Wawelu, więc - zdawało się - byliśmy dość osamotnieni. Ale to właśnie wtedy mieliśmy szansę zobaczyć swoją widownię z bliska, dotknąć jej. To byli piękni, odważni ludzie z żelaznym systemem wartości. Elita. I my, twórcy filmów, wiedzieliśmy, że oni nas potrzebują, tak jak my czekaliśmy na nich. W całej mojej filmowej drodze nie spotkało mnie nic ważniejszego. Dzięki ówczesnej, tyleż prostackiej co okrutnej, polityce wypychania katastrofy smoleńskiej ze świadomości Polaków, zyskałam piękny kawałek życia i świadomość spełnienia - również zawodowego.
Gdy PiS wygrał wybory, mój telefon, który wcześniej milczał, nagle zaczął dzwonić. Koledzy, którzy przedtem unikali mnie jak ognia, pytali o zdrowie, proponowali pracę, garnęli się do współpracy. To było mocne przeżycie i, przyznam, dość brutalnie zakończyłam wtedy wiele znajomości. Po 2015 r. moje filmy wreszcie pojawiły się w telewizji. "Damę", dokument o pani Marii Kaczyńskiej, pokazywano wielokrotnie. Natomiast jednego filmu nigdy nie wyemitowano. Nie tropię tu spisków. Myślę, że po prostu o nim zapomniano i leży gdzieś na półce. Nomen omen jego tytuł brzmi "Polacy" i został nagrodzony przez SDP. Przyznam, że kiedy odbierałam Nagrodę Mediów Publicznych, korciło mnie, żeby wznieść okrzyk: "Uwolnić Polaków", ale nie zrobiłam tego.
PAP: Potrzeba wypełniania białych plam w historii to imperatyw, który wyniosła pani z domu?
M.D.: Na pewno. Pochodzę z Kielc, z rodziny bardzo dotkniętej przez komunę. W domu wpojono mi, że nieważne, czy pończochy są pocerowane, czy nie, czy jest co jeść, czy nie, trzeba być z ludźmi – tymi najlepszymi, z żelaznym systemem wartości. Niezależnie od ich pozycji społecznej. Nauczono mnie głębokiego szacunku do kieleckiej wsi, która wspaniale zachowywała się w czasie okupacji. Pamiętam, że kiedy jako mała dziewczynka szłam z mamą wiejską ścieżką, ona powiedziała mi: "pamiętaj, że tutaj nikt nie zdradził". Miałam siedem lat i jeszcze nie rozumiałam, co ma na myśli ale dobrze to zapamiętałam. Kiedy byłam już całkiem świadoma, mieliśmy Grudzień '70 i Sierpień '80, kiedy o naszą godność i wolność upomnieli się tak pogardzani przez komunistów wtedy i dziś "robole". Robię więc filmy o ludziach dotkniętych tą boską cechą: poczuciem wolności, których życie ma głęboki sens. Również dla nas. Przy okazji sama wzmacniam swoje fundamenty, czuję się silniejsza po prostu i szczęśliwa, jeśli udaje mi się ich opisać.
PAP: Zanim zajęła się pani reżyserią, w latach 70. i 80. pracowała jako aktorka m.in. w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, Teatrze Polskim w Szczecinie i Teatrze Popularnym w Warszawie. Grała pani także w Teatrze Domowym, który powstał w geście protestu wobec wprowadzenia stanu wojennego. Opór wobec systemu represji był doświadczeniem formacyjnym?
M.D.: Gdy wprowadzono stan wojenny, grałam Anielę w "Ślubach panieńskich". To było dość komiczne, bo po kilku dniach przerwy wznowiono spektakle, a na widownię zganiano wojsko. Oni na ogół byli potwornie zmęczeni i zasypiali. Moi koledzy siedzieli w więzieniach, a ja biegałam po scenie z francuskimi lokami na głowie, sukience z falbankami i białych pończoszkach. Wojsko na mój widok budziło się na chwilę, wznosiło okrzyki typu: "ale d...a" i znów zasypiali. Odeszłam z teatru. Kiedy złożyłam wypowiedzenie i wracałam do domu, miałam wrażenie, że rosną mi tak ogromne skrzydła, że aż wystają z tramwaju. I właściwie od razu przeszłam do drugiego obiegu. Teatr Domowy to było fantastyczne doświadczenie, piękne, ale też tragikomiczne, kiedy zamknęli nas we Wrocławiu na 48 godzin wraz całą stuosobową widownią.
PAP: Doświadczenie aktorskie pomogło pani w pracy reżyserskiej?
M.D.: Tak. Zawsze byłam fanką dokumentu, ale nic w tej dziedzinie nie umiałam, bo skąd? Kiedy zaczęłam się tym zajmować, odkryłam, że myślę słowem – jak w teatrze – a nie obrazem. Dla reżysera to jest katastrofa. Przestawienie się z myślenia tekstem na myślenie obrazem długo trwało. Ale ta szybka, samokrytyczna diagnoza bardzo mi pomogła. Zapraszałam do współpracy tylko najlepszych operatorów, informując o swoich brakach. Dużo z nimi rozmawiałam, obserwowałam i tak stopniowo uczyłam się fachu. Natomiast teatr dał mi coś, czego moim filmowym kolegom często brakowało: poruszałam się i na zdjęciach i na montażu według żelaznych zasad dramaturgii. Dzięki temu unikałam na ogół błędów konstrukcyjnych. Później Antoni Krauze, z którym bardzo się zaprzyjaźniłam, pozwolił mi przychodzić do swojego studia montażowego. Siedziałam tam godzinami, nie rozumiejąc o co chodzi. Całej sztuki montażu, od podstaw, nauczyłam się przy Antku. Do dziś jestem mu za to ogromnie wdzięczna.
PAP: Dobierając tematy i bohaterów, kieruje się pani intuicją, chęcią spłacenia długu wobec osób, które zostały wyparte z mainstreamu?
M.D.: To też, a na pewno moi widzowie tak to czują. Oni wiedzą, ile zawdzięczają postawom takich osób, jak np. tragicznie zmarła Anna Walentynowicz, państwo Gwiazdowie, Andrzej Kołodziej, czy Jan Krzysztof Kelus. Razem ze mną zaczynają karmić się fantastycznymi bohaterami, którzy powinni mieszkać w pałacach, a my nosić ich na rękach. Tymczasem w luksusach wciąż pławią się komuchy. Wprawdzie nie wiedzą, o co w życiu chodzi, ale full wypas musi być. Zawsze wtedy pomaga mi - we wpadaniu w chandrę - genialny Herbert: "Niech nie opuszcza ciebie twoja siostra pogarda/ dla szpiclów, katów tchórzy - oni wygrają".
PAP: Dokument postrzega pani jako sztukę czy zapis historii?
M.D.: To trudne pytanie. Kiedy w latach 90. zaczęłam się tym zajmować, nie było zwyczaju podpisywania dokumentów "reżyseria..." tylko "realizacja...". I coś w tym jest. Teraz często tzw. reżyserzy podpisują się pod rzeczami, które z filmem dokumentalnym nie mają nic wspólnego; są czystą publicystyką i nie przypominają nawet reportażu. Trochę się też martwię, bo dokument nie istnieje bez ludzi, bez diagnozowania, wyjaśniania, choćby tylko towarzyszenia nam. Dziś mamy wprawdzie Kanał Dokument, ale to jednak kanał. Film dokumentalny może być i bywa sztuką. Mnie też się czasami udaje. Ale proszę pamiętać, że nie pracuję sama tylko ze wspaniałymi, niesamowicie wrażliwymi ludźmi, którzy - niestety - są dziś kompletnie niedoceniani. Znakomicie wykształceni operatorzy myleni są z kamerzystami, wciąż dominuje myślenie, że montażysta to ktoś, kto skleja obrazki. A przecież to od niego w dużej mierze zależy kształt filmu. Wielkie znaczenie ma kompozytor, dźwiękowcy. Jestem na to szalenie wyczulona. W trudnych latach ja i moi współpracownicy ryzykowaliśmy ostracyzmem środowiskowym, tym, że nie będziemy mieć pracy. A jednak robiliśmy wspólnie kolejne filmy. Tak już zostało. To wielka rzecz, że mam wokół siebie artystów, na których zawsze mogę polegać.
PAP: Jako reżyser dokumentów podczas pracy wycofuje się pani czy wnosi coś od siebie, dokonując chociażby wyborów montażowych?
M.D.: Gdy zaczynamy zdjęcia, jestem po wielogodzinnych rozmowach z operatorem dotyczących tego, o czym opowiadamy, jak pokazujemy daną osobę. Na planie wszyscy wycofujemy się i skupiamy na bohaterze. Jeżeli moje filmy są niezłe, to właśnie dzięki bezwzględnemu szacunkowi do bohatera. Gdybym miała dzisiaj udzielić rady młodym twórcom, powiedziałabym im, że w bohaterach trzeba się zakochać. Czyli zobaczyć ich jakimi są, ze wszystkimi przywarami, charakterystycznymi dla nich cechami, sposobem opowiadania. Trzeba po prostu za nimi iść, a nie kreować. Dopiero wtedy można uchwycić prawdę. W trakcie zdjęć wiele rzeczy potrafi się wymknąć z rąk. Na ogół w dobrym znaczeniu tego słowa, choć zdarza się zbaczać na manowce, które często okazują się najwartościowszym kawałkiem nagrania. Powiedziałabym więc: pokora przede wszystkim i gotowość na każdą przygodę.
Podczas wywiadu, który nagrywałyśmy do filmu o państwu Gwiazdach, siostra Joanny Dudy-Gwiazdy mimochodem wspomniała, że w ich domu rodzinnym w Krzemieńcu był przechowywany rękopis "Balladyny", który chyba ocalał. Przypomniałam sobie o tym długo po nagraniu rozmowy. Natychmiast zadzwoniłam do dyrektora Biblioteki Narodowej pana Tomasza Makowskiego. Okazało się, że nikt na świecie nie wiedział, co działo się z tym rękopisem między 1939 r. a 1943 r., kiedy to "Balladyna" leżała między materacami w łóżku rodziców Joanny Dudy-Gwiazdy. I tak film o "Balladynie" zaczął robić się sam. Kiedy rękopis wpisano na Polską Listę Krajową Programu UNESCO "Pamięć Świata", złapaliśmy za kamerę i zarejestrowaliśmy uroczystość. Nakręciliśmy też Narodowe Czytanie utworu Juliusza Słowackiego, zorganizowane przez Pałac Prezydencki w Ogrodzie Saskim. Teraz wybieramy się do Krzemieńca.
PAP: Obok "Balladyny" pracuje pani teraz nad czymś jeszcze?
M.D.: Nakręciliśmy już tzw. "uciekające zdjęcia" do filmu o strajku w Wyższej Szkole Pożarniczej w Warszawie w 1981 r. Cała Polska tym żyła. Oni walczyli o samorządną i demokratyczną uczelnię, o to, żeby nie wykorzystywać ich do tłumienia protestów, jak to miało miejsce w marcu 1968 r. Dziś kilku z nich mieszka w Stanach Zjednoczonych, a pozostali są rozsiani po całej Polsce. Bardzo chcemy opisać losy tych wyklętych, niezłomnych strażaków. Oprócz tego po ponad 30 latach wracam do zawodu. Właśnie rozpoczęłam próby do monodramu. Na razie nie mogę zdradzić więcej.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Maria Dłużewska (ur. 1951 r.) jest reżyserką filmową, scenarzystką, aktorką, dziennikarką, autorką książek. W 1972 r. uzyskała dyplom aktora dramatu w Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Występowała m.in. w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, w Teatrze Dramatycznym w Gdyni, w Teatrze Polskim w Szczecinie i w Teatrze Popularnym w Warszawie. Od 1980 r. działała w NSZZ "Solidarność", a od 1984 r. - również w "Solidarności Walczącej". Odznaczona Krzyżem Oficerskim Polonia Restituta przez prez. Lecha Kaczyńskiego. (PAP)
autorka: Daria Porycka
dap/ dki/