W dwudziestoleciu międzywojennym afery i skandale wybuchały co rusz, ale nie dlatego, że okres ten był pod tym względem w czymkolwiek bogatszy od innych. Wtedy po prostu bardzo rozrosły się media, z miejsca dryfując w kierunku niemal tabloidyzacji.
W dwudziestoleciu międzywojennym z jednej strony rewolucja obyczajowa, z drugiej młody kapitalizm, z trzeciej nieprawdopodobne zamieszanie polityczne, a z czwartej i bieda powodowały, że w każdej z tych kategorii często dochodziło do bulwersujących opinię publiczną tąpnięć. Nagminne i najgłośniejsze były afery kryminalne – o nich jednak nie będziemy tu pisać, mają zresztą wyjątkowo bogatą literaturę.
Pozostają zatem polityka, gospodarka, a także coś, co zawsze skutecznie przykuwało uwagę tłumów – skandal obyczajowy z udziałem najważniejszych ludzi w państwie.
Gdzie jest generał?
6 sierpnia 1927 r. pod Dworzec Wileński w Warszawie podjechał samochód Generalnego Inspektoratu Sił Zbrojnych. Było to piękne auto: Cadillac 314, bardzo ekskluzywne i szybkie – osiągało prędkość nawet 125 km/h, co jak na tamte czasy było czymś zawrotnym. Było również dyskretne. Grube firanki zawieszone na tylnych szybach skutecznie powstrzymywały wzrok ciekawskich przed tym, co rozgrywało się wewnątrz pojazdu. A tamtego dnia miały rozegrać się rzeczy, których nie powinni oglądać ludzie postronni. Zwłaszcza wówczas, gdy do samochodu wsiadł niewysoki mężczyzna koło czterdziestki, ubrany w cywilny szary płaszcz – mimo to był żołnierzem, i to generałem.
Nazywał się Włodzimierz Zagórski i w tamtym momencie widziano go po raz ostatni.
Gen. Zagórski był jednym z najwyżej cenionych oficerów armii polskiej. Dość powiedzieć, że szczerze nielubiący go – z wzajemnością – Józef Piłsudski nigdy nie zdecydował się przyjąć jego dymisji, powierzał mu coraz bardziej odpowiedzialne stanowiska, a także to on właśnie awansował go na generała. Te szlify zresztą Zagórskiemu się należały.
Ten syn powstańca styczniowego Jana Zagórskiego i Rosjanki, księżnej Anny Kozłow, był oficerem armii austriackiej, w czasie I wojny światowej służył w wywiadzie na terenie Galicji. Był też szefem Komendy Legionów Polskich, a w ramach Rady Regencyjnej przygotowywał projekt niezależnej od zaborców armii polskiej. Po 11 listopada 1918 r., kiedy władzę przejął Piłsudski, Zagórski formalnie przeszedł w stan spoczynku, ale nie na długo. W roku 1920 uczestniczył w Bitwie Warszawskiej, jako szef sztabu gen. Józefa Hallera na froncie północnym. Po pokonaniu bolszewików ponownie znikł z armii, znów jednak na chwilę. Po zabójstwie prezydenta Gabriela Narutowicza wystosował list do gen. Władysława Sikorskiego:
„Jestem przekonany, że bardzo ciężkie czasy nadchodzą dla nas i trzeba będzie bardzo mocnej i zdecydowanej ręki, żeby ująć władzę. Jedynym człowiekiem, który to wykonać potrafi, jest marszałek Piłsudski. Kładę na bok prywatę i zgłaszam lojalny akces bez żadnych zastrzeżeń do wszystkiego, co postanowicie”.
Jego prośbę uwzględniono i został mianowany dowódcą Polskiej Żeglugi Powietrznej – jak się okazało, znakomitym: pod jego komendą Polska miała więcej samolotów niż w 1939 r.
O jakiej jednak prywacie pisał do Sikorskiego? Otóż jego konflikt z Piłsudskim sięgał w głąb I wojny światowej i miał dwie podstawy. Po pierwsze, jako oficer austriackiego wywiadu Zagórski kierował ekspozyturami w Krakowie, we Lwowie i w Wilnie. Do niego spływały raporty wywiadowcze nadsyłane przez luminarzy Polskiej Partii Socjalistycznej, z Piłsudskim na czele. Kiedy bowiem komendant tworzył Organizację Bojową PPS, właśnie w austriackiej Galicji umożliwiono mu prowadzenie szkoleń, przewożenie przez granicę kontrabandy i magazynowanie broni – słusznie uważając, że setki akcji terrorystycznych prowadzonych wtedy na terenie Królestwa osłabia Rosję. Tam także udostępniono miejsce na zbudowanie Polskiej Organizacji Wojskowej. Raczej nie ma wątpliwości, że Piłsudski musiał jakoś rewanżować się cesarsko-królewskim władzom, a informacje wywiadowcze były najłatwiejszym, co mógł zdobyć.
Tymczasem mógł mieć obawy, że Włodzimierz Zagórski posiada kompromitujące go dokumenty. I były to obawy uzasadnione. Mjr Marceli Kycia (adiutant gen. Tadeusza Rozwadowskiego) wspominał później: „W pierwszej połowie roku 1924 polecił mi gen. Rozwadowski zgłosić się do gen. Zagórskiego i przechować jego dokumenty w zalakowanej, grubej kopercie. Z końcem roku gen. Zagórski odbierając ode mnie ten pakiet, oświadczył, że są to dowody pobierania pieniędzy przed I wojną światową przez [Witolda] Jodkę-Narkiewicza, [Walerego] Sławka i Piłsudskiego z różnych źródeł austriackich”.
Drugim źródłem wzajemnej niechęci Piłsudskiego i Zagórskiego był mit Legionów Polskich. Oficjalna wersja przedstawiała Piłsudskiego jako twórcę i głównego wodza tych jednostek, podczas gdy w rzeczywistości był on Komendantem Pierwszej Brygady – były jeszcze dwie, na które nie miał wpływu.
Znacznie większą zdolność decyzyjną miał pod tym względem właśnie Włodzimierz Zagórski, który był z ramienia Austriaków szefem sztabu całych Legionów. Ten fakt był powszechnie znany. Legenda Legionów była jednak tak pociągająca, że podszywali się pod nią również ludzie niemający z nimi nic wspólnego – warszawska ulica nazywała ich żartobliwie IV Brygadą. Nawet Bolesław Wieniawa-Długoszowski, którego trudno byłoby posądzić o chęć szkodzenia Marszałkowi, ironizował, że Piłsudski dokonał trzech cudów: nad Wisłą, cudownego rozmnożenia Legionów oraz… cudownego zniknięcia gen. Zagórskiego.
Nigdy nie ustalono, co się stało z Zagórskim. Wiadomo, że podczas zamachu majowego w 1926 r. pozostał wierny legalnemu rządowi, a podległe mu Siły Powietrzne, spieszone, brały udział w walkach w oddziałami Marszałka. Po zwycięstwie Piłsudskiego został wraz z generałami Sikorskim, Rozwadowskim i Hallerem internowany najpierw do Wilanowa, później zaś do wileńskiego więzienia śledczego na Antokolu. Przesiedział w nim ponad rok.
Do tego momentu nie ma nic zagadkowego. Problemy zaczynają się 4 sierpnia 1927 r., kiedy Wojskowy Sąd Okręgowy uchylił wobec Zagórskiego areszt, o czym jednak nikt go nie poinformował. Tego samego dnia do Wilna wyruszył kpt. Lucjan Miładowski z pismem od Aleksandra Prystora, polecającym Zagórskiemu stawić się w Belwederze. W tym także nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie to, że generała odstawiono do pociągu z obstawą i w cywilnym ubraniu – co wskazuje, po pierwsze, że nie był realnie wolny, po drugie zaś, iż komuś zależało, by nikt go nie rozpoznał.
Również na Dworcu Wileńskim w Warszawie nie puszczono go wolno, lecz umieszczono w służbowym samochodzie, znów z obstawą co najmniej trzech ludzi. Formalnie miał jechać do Belwederu, tamtego jednak dnia Piłsudskiego nie było w Warszawie, o czym wiedziano, bo był wtedy na szeroko opisywanym zjeździe legionistów w Kaliszu. Tak czy inaczej, auto do Belwederu nigdy nie dotarło. Według późniejszych zeznań Miładowskiego generał polecił zatrzymać wóz przy łaźniach na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Trębackiej, po czym poszedł wziąć kąpiel i znikł.
Taka też była wersja oficjalna, ale nikt nie dał jej wiary. Szybko ustalono, że cadillac został wzięty na osobisty rozkaz Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, że najprawdopodobniej jednym z jego pasażerów był Józef Beck; ktoś inny zauważył także w okolicach dworca drugi samochód, niepozornego forda, który zabrał osobę łudząco podobną do Zagórskiego i pomknął w kierunku Brześcia nad Bugiem.
Śledztwo nie przyniosło rezultatów, jednak ulica wiedziała swoje. Wersja o politycznym zabójstwie generała dotarła też do prasy – również zagranicznej – wzbudzając powszechną sensację, podsycaną dodatkowo tajemniczymi atakami na grzebiących w sprawie dziennikarzy, w tym późniejszego autora „Kariery Nikodema Dyzmy”, Tadeusza Dołęgę-Mostowicza.
Dzięki m.in. takim próbom wyciszania i wielowątkowości sprawa w naturalny sposób się rozmyła. Podobnie jak pamięć o Zagórskim, którego nazwisko z największym trudem można dziś odnaleźć w podręcznikach historii.
Francuski przekręt
26 kwietnia 1932 r. Gaston Koehler-Badin został zastrzelony na ul. Mazowieckiej w Warszawie. Nie było w tym nic zagadkowego. Sprawca, którym okazał się Juliusz Blachowski, nie uciekał, nie stawiał oporu, bez problemu oddał się w ręce policji. Motyw zbrodni również okazał się banalny i wyszedł na jaw już w pierwszych minutach śledztwa.
Blachowski był księgowym w Zakładach Żyrardowskich, których Koehler-Badin był dyrektorem generalnym; zwolnił Blachowskiego z pracy. A ten najprawdopodobniej był nieco niezrównoważony – większość czterdziestoletniego życia spędził jako zesłaniec na Syberii, a od pewnego czasu sporo pił, co może tłumaczyć lekkie rozchwianie psychiki. Rzecz jednak ciekawa: mimo oczywistej winy (Blachowski dwukrotnie strzelił do martwego już dyrektora) sąd skazał go na zaledwie pięć lat, z czego odsiedział połowę. Prośbę o jego przedterminowe zwolnienie podpisało 3 tys. mieszkańców Żyrardowa. Kiedy wychodził na wolność, z prasowych czołówek wciąż nie schodziła tzw. afera żyrardowska.
Już samo morderstwo na Koehlerze-Badinie przyciągnęło uwagę prasy, ale wraz z kolejnymi dniami śledztwa coraz mniej zwracano uwagę na wydarzenia, które rozegrały się na Mazowieckiej, a coraz więcej kwestiom zarządzania Zakładami Żyrardowskimi przez francuską spółkę Comptoir de l’Industrie Cotonnière. Zaczęło się od ustaleń najprostszych i najłagodniejszych. Dziennikarze, lecz i śledczy ustalili, że Koehler-Badin był klasycznym modelem brutalnego przemysłowca wczesnej ery kapitalizmu: zwalniał ludzi bez powodu, obniżał pod byle pretekstem pensje, molestował co atrakcyjniejsze robotnice, te mniej atrakcyjne zaś usuwał. Brzmi to jak naciągany stereotyp, ale ustalenia te były zgodne – dyrektor istotnie taki był. Nie to jednak okazało się najgorsze.
Całe zarządzanie firmą było nieustającym ciągiem przekrętów podatkowych, celnych i po prostu gospodarczych. Dobre jakościowo produkty fabryki żyrardowskiej wysyłano np. do Francji, gdzie odsprzedawano je na dalsze rynki, do Polski zaś sprowadzano znacznie gorszej jakości wyroby francuskie, które sprzedawano ze znakiem Żyrardowa. Do francuskich fabryk wywożono też części lub całe żyrardowskie maszyny pod pozorem złomowania, choć były wciąż sprawne, a nawet gdyby nie były – złomowane mogły być wyłącznie w Polsce. Było to ewidentne doprowadzanie fabryki do upadku. W momencie gdy toczył się proces Blachowskiego, pracowało w niej już zaledwie 10 proc. stanu załogi w stosunku do tego z roku 1918.
Przy okazji przypomniano, że cała sprawa od samego początku miała posmak afery, jeszcze w latach dwudziestych bardzo nagłaśnianej przez prasę. W 1918 r. Zakłady Żyrardowskie przeszły na własność skarbu państwa. Jeszcze w tym samym roku zostały odsprzedane francuskiej spółce przez ministra Władysława Kucharskiego, na skandalicznie niekorzystnych dla Polski warunkach. Straty były tak wielkie, a przekręt tak oczywisty, że Kucharski omal nie stanął przed Trybunałem Stanu i przed osądzeniem uratował go dosłownie brak kilku głosów. Wkrótce wycofał się z polityki i dalszy ciąg afery żyrardowskiej już go nie dotyczył.
W samym jednak Żyrardowie kipiało. Dochodziło do regularnych strajków, związki zawodowe słały na ministerialne biurka wszelkie możliwe petycje, interweniował magistrat miasta. Wszystko to jednak okazywało się nieskuteczne – Francuzi przez ponad dekadę pozostawali bezkarni. W grę wchodziła zapewne wyższa polityka. Polska była finansowo uzależniona od kredytów francuskich, a im dalej w lata trzydzieste i wyczuwalne zagrożenie ze strony III Rzeszy, dochodziły do tego czynniki strategiczne.
Po zabójstwie Koehlera-Badina i prasowej nagonce sytuacja się jednak zmieniła. Tym bardziej że huczało na ten temat również w mediach francuskich, które przy okazji przypomniały inne przekręty głównego udziałowca Comptoir de l’Industrie Cotonnière, Marcela Boussaca. W styczniu 1934 r. sytuacja tego ostatniego wyglądała źle. Wykorzystując atmosferę skandalu, polscy akcjonariusze marki postanowili wyłączyć Francuzów z zarządu firmy i postawiono im zarzut świadomego działania na niekorzyść spółki. Pismo w tej sprawie trafiło do Wydziału Handlowego Sądu Okręgowego w Warszawie, który już w marcu uznał zasadność postanowień polskich akcjonariuszy. Niewiele pomogło porozumienie, jakie Boussac zawarł z niektórymi z nich: senatorem BBWR Arturem Dobieckim i mecenasem Aleksandrem Lednickim – obaj zostali tym mocno skompromitowani.
Boussac ostatecznie nie poniósł jednak żadnych konsekwencji. Policja aresztowała co prawda jego dyrektorów, Cena i Vemeerscha, ale wkrótce wyszli oni za kaucją, postępowanie karne w sprawie samego Boussaca zostało zaś w ogóle umorzone po interwencji ambasadora Francji i proteście Izby Deputowanych.
Fakty jednak były bezsprzeczne – ekspertyzy wykazały, że francuskie przekręty kosztowały skarb polski 25 mln zł, na których stratę osłabiona kryzysem Polska nie mogła sobie pozwolić. Sprawę załatwiono jednak dyplomatycznie: już nie na szczeblu karnym czy handlowym, lecz rządowym. Rząd francuski przejął długi Boussaca, zobowiązując się uregulować je w jakiejś formie. Zakłady Żyrardowskie natomiast znów znalazły się w rękach państwa, tzn. Państwowego Banku Rolnego.
Puszcza do wycinania
Nieco podobny przebieg do afery żyrardowskiej miała tzw. afera Century – choć w tym przypadku obok przekrętów finansowych w grę wchodziła ekologia. I tym razem gwałtownie potrzebujący gotówki rząd zdecydował się podpisać skrajnie niekorzystną umowę z zagraniczną firmą. Była to firma brytyjska, a jej działalność stanowiła eksploatacja Puszczy Białowieskiej. Jak donosił „Dziennik Białostocki” 19 kwietnia 1924 r.:
„W dniu wczorajszym podpisano w Warszawie umowę drzewną pomiędzy rządem polskim a angielską spółką do handlu drewnem Century Trust Limited. Stronę polską w czasie pertraktacji reprezentował p. minister rolnictwa – Janicki, zaś spółkę angielską – sir James Calder. Według umowy Century Trust Limited [wchodziła ona w skład koncernu British and European Timber Trust – przyp. aut.] otrzymał prawa na wyrąb drzewa w przeciągu dziesięciu lat w Puszczy Białowieskiej i Bukszańskiej oraz w lasach rządowych województwa nowogródzkiego i białostockiego. Ogółem wyrębowi podlega 720 tys. m³ drewna. Po terminie dziesięcioletnim towarzystwo ma prawo jeszcze w ciągu trzech lat segregować i wywozić zgromadzony materiał”.
Dziennikarze informowali dalej, że Century zapłaci rządowy kwotę 3 mln funtów, że Polska ma prawo pierwokupu części materiału drzewnego, a także, że drewno opałowe ma pozostać w kraju – wywozowi podlegało wyłącznie drewno budowlane. Wiadomość o umowie początkowo najbardziej ucieszyła mieszkańców Białowieży i okolic. Do sennej dotychczas wioski zaczęli zjeżdżać dziesiątkami zarówno szukający pracy robotnicy leśni, jak i specjaliści lepiej wykwalifikowani. Miejscowość zaczęła się gwałtownie rozbudowywać, zyskując charakter miasteczka; pojawiła się infrastruktura w postaci kawiarni i restauracji. Wszyscy spodziewali się zastrzyku funtów, szybko jednak właśnie oni pierwsi przekonali się, że współpraca z angielskim konsorcjum nie będzie łatwa.
„W październiku wreszcie ruszyła eksploatacja. Z liczby oczekujących kandydatów do pracy przyjęto zaledwie kilka osób. Obozujący w parku ruszyli w dalszą tułaczkę. Ale również ci, do których los się uśmiechnął, zaczęli na ten uśmiech spoglądać krytycznie. Wbrew oczekiwaniom białowieżan firma swoich funtów nie pokazuje. Koszty utrzymania w Białowieży wzrosły o 100–150 proc., zaś stawki zarobkowe w firmie Century zaledwie o kilkadziesiąt procent. Zwykły robotnik zarabia 4–6 kg chleba za ośmiogodzinny dzień pracy, fachowcy zaś za ośmio-, dwunastogodzinny. Pracownik umysłowy zarabia tyle samo, z tą różnicą, że pracuje 10–12 godzin dziennie” – informował 30 maja 1928 r. „Dziennik Białostocki”, dodając, że zaczęły już wybuchać pierwsze strajki.
Mieszkańców dodatkowo drażniło to, że Anglicy unikali zatrudniania Polaków, preferując tańszych Rosjan, Łotyszy i Białorusinów. Nawet przy najbardziej podstawowych pracach, przy których tradycyjnie dorabiali sobie mieszkańcy okolicznych wiosek, tym razem zatrudniano cudzoziemców.
Doniesienia o sytuacji w Białowieży docierały do Polaków, ale to nie los mieszkańców bulwersował ich najbardziej – w czasach globalnego kryzysu były to raczej działania standardowe. Znacznie szerzej komentowano – początkowo w środowiskach leśnych, później już w całym kraju – to, że umowa z Century była w sposób ewidentny niekorzystna dla strony polskiej i poza doraźnym zastrzykiem gotówki przynosiła wyłącznie straty. Jak zauważał prof. Józef Broda:
„Po pierwsze, ceny drewna zostały ustalone na poziomie o około 10 proc. niższym od obowiązujących taks leśnych. Wówczas w nadleśnictwach Puszczy Białowieskiej uzyskiwano ceny wyższe o 10–20 proc., a na wyborowe sztuki nawet o 40 proc. Można więc przyjąć, że ogólna masa drewna (oprócz dębiny) została sprzedana taniej o ok. 20 proc. od aktualnych cen handlowych”.
To precyzyjne wyliczenia współczesnego badacza. Ówcześni obserwatorzy byli bardziej lapidarni. Branżowe czasopismo „Las Polski” nazwało zaproponowane Anglikom ceny „śmiesznymi”. Ale zarówno branżowa, jak i społeczna krytyka niewiele władzę zajmowała. Prof. Broda zwracał uwagę, że miało to głębszy kontekst polityczny. Podpisanie umowy z Century (17 kwietnia 1924) zbiegło się z reformą walutową przeprowadzaną wówczas (29 kwietnia 1924) przez premiera Władysława Grabskiego i cel – w jego opinii – uświęcał środki; zastrzyk gotówki był mu potrzebny bez względu na opinie społeczeństwa.
A ta była miażdżąca. Podkreślano nie tylko kwestie ekonomiczne, lecz i ekologiczne. Puszczę wycinano hurtowo, bez opracowanego przez kompetentnych leśników planu. Nie przewidziano np. standardowego w takich przypadkach dodatkowego zalesiania zrębów. Zważywszy, że według przeprowadzonej w 1922 r. inwentaryzacji puszczy ubytek drzew wynosił 10 mln m³ w stosunku do roku 1916 – po działaniach Century mogłaby nastąpić na tym terenie autentyczna katastrofa ekologiczna. Co byłoby tym bardziej bolesne, że nastąpiłaby zupełnie bez sensu. Z powodu słabej koniunktury firma nie zdążała z wywózką ściętego już drewna, które zalegając, niszczało, tracąc wartość handlową.
To ostatnie zaważyło na dalszych losach umowy. Century nie wywiązywała się ze swoich zobowiązań finansowych wobec Polski, co sprawiło, że rząd życzliwiej nadstawiał ucha lobbingowi leśników, zwłaszcza wtedy, gdy ich zarządzanie scentralizowano, tworząc przedsiębiorstwo Lasy Państwowe. Prawdopodobnie osobistej interwencji ich dyrektora generalnego, Adama Loreta, można zawdzięczać to, że w połowie 1929 r. władze zdecydowały się rozwiązać umowę z Anglikami, godząc się na związaną z tym karę finansową. Puszcza mogła odetchnąć. Na pewien czas.
Pan prezydent się żeni
Jeśli chodzi o skandale obyczajowe międzywojnia, to autorem największego z nich był prezydent Ignacy Mościcki. 18 sierpnia 1932 r. zmarła jego pierwsza małżonka, Michalina. Nie była w aż tak podeszłym wieku – miała zaledwie sześćdziesiąt lat, ale od dawna już chorowała na serce, a jej niezwykła aktywność na polu feministyczno-społecznym w ostatnich latach nie wpływała dobrze na stan zdrowia.
Podczas pogrzebu było widać, że prezydent jest zdruzgotany. Z pewnością szczerze, bo choć małżeństwo to od dłuższego czasu nie było szczęśliwe, oboje przeszli z sobą niezwykle bogate życie – od konspiracji i domowego wyrobu bomb, przez biedę emigracji, skromną początkowo karierę naukową Mościckiego, jego wielkie sukcesy jako wynalazcy i przemysłowca, do prezydentury.
Nic zatem dziwnego, że kiedy po zaledwie trzech miesiącach, w listopadzie 1932 r., prezydent oświadczył się asystentce zmarłej żony, Marii Dobrzańskiej, Polska zaczęła huczeć od plotek i komentarzy – początkowo na warszawskich salonach, chwilę później w prasie, wreszcie na ulicy.
Ciąg skojarzeń był prosty. Prezydent i Dobrzańska od dawna mieli romans, z którego ujawnieniem czekali na śmierć Michaliny. Mało tego, Dobrzańska była przedtem żoną osobistego adiutanta Mościckiego, kpt. Tadeusza Nagórnego – jeszcze kilka miesięcy wcześniej nieodstępującego prezydenta na krok, nagle w tajemniczych okolicznościach odstawionego na boczny tor i relegowanego na jakąś odległą od Warszawy placówkę.
Ulica kojarzyła fakty. Nagórny przeszkadzał w romansie, został więc zwolniony i oddalony. Wszystko to układało się w logiczną całość – skomplikowanego, obyczajowego spisku na szczytach władzy Rzeczypospolitej. Afera była tym bardziej pikantna, że narzeczonych dzieliła ogromna różnica wieku. Mościcki miał wówczas sześćdziesiąt pięć lat, Maria zaś trzydzieści siedem, była zatem w zasadzie rówieśnicą dzieci prezydenta.
Kiedy 10 października 1933 r. Mościcki i Dobrzańska brali ślub w kaplicy Zamku Królewskiego, z rodziny obecna była jedynie córka, Helena Zwisłocka. Ale prawdę mówiąc, zbyt wielu osób nie było także spoza rodziny. W kaplicy stawili się jedynie marszalek Sejmu Kazimierz Świtalski, premier Janusz Jędrzejewicz oraz dyrektorzy Kancelarii Cywilnej i Wojskowej prezydenta, Bronisław Hełczyński i Jan Głogowski. Był też kard. Aleksander Kakowski, który udzielił parze sakramentu. Całość odbyła się bez pompy i trwała jakieś kilkanaście minut. Jak wspominał nowy adiutant głowy państwa, Zygmunt Gużewski:
„Zaczęły padać słowa przysięgi małżeńskiej, po czym po wymianie obrączek i błogosławieństwie ślub został zakończony”.
Związana z obozem władzy prasa robiła, co mogła, by skandal wyciszyć, co oznacza tyle, że nie robiła prawie nic – o małżeństwie niemal nic nie pisano. Ulica jednak wciąż huczała od plotek, a Józef Piłsudski – który niemal cały okres dwudziestolecia spędził na umacnianiu powagi urzędu prezydenckiego – był wściekły.
W rzeczywistości okoliczności ślubu państwa Mościckich nie były aż tak sensacyjne, jak mogłoby się wydawać. Przede wszystkim nie było żadnego romansu. Wszystko wskazuje na to, że Maria była autentycznie zaskoczona propozycją Mościckiego – na odpowiedź kazała mu czekać trzy tygodnie. Gużewski wspominał rozmowę z prezydentem:
„Musiałem ją bardzo przekonywać i prosić, by nie odrzucała mojej prośby” – miał mu powiedzieć, a sama Dobrzańska potwierdzała te słowa, pisząc o „trzech tygodniach wielkich wewnętrznych przeżyć”, zanim wyraziła zgodę. Miała zresztą również świadomość, co o takiej relacji będą mówić ludzie – naciskała na Mościckiego, by ślub odbył się nie w Warszawie, lecz gdzieś na prowincji, np. w Spale. Jeśli dołożyć do tego wiek głowy państwa, wersję o namiętnym romansie tej pary należy raczej odrzucić.
Odrzucić trzeba też sensacyjny wątek usunięcia z Zamku Królewskiego kpt. Tadeusza Zagórnego. Owszem, była w tym pewna sensacja, ale niemająca nic wspólnego z pożyciem rodziny Mościckich. Nagórny był mężczyzną bardzo przystojnym, co widać na dziesiątkach zdjęć z okresu, gdy towarzyszył prezydentowi. Dopóki wykorzystywał tę cechę wyłącznie do uwodzenia kobiet, nie stanowiłoby to poważniejszego problemu. Kłopot w tym, że wykorzystywał ją także w celach finansowych.
Znamy tę sprawę ze wspomnień Marii Bartlowej, małżonki ówczesnego premiera, prof. Kazimierza Bartla. Wynika z nich, iż pod koniec lat dwudziestych Zamkiem Królewskim wstrząsnęła wiadomość o tym, że Nagórny obiecał małżeństwo pewnej ziemiance z Wielkopolski, zaręczył się z nią nawet w pośpiechu, zainkasował ok. 30 tys. zł (jak na tamte czasy ogromna suma) i zniknął. Wszystko wyszło na jaw, kiedy kobieta zaniepokojona brakiem znaku życia od „narzeczonego” napisała list do Mościckiego.
Bartlowa znała sytuację z pierwszej ręki. To właśnie jej męża wezwał prezydent na konsultacje w tej kwestii. Wspólnie ustalili, że skandal trzeba zatuszować, pieniądze zwrócić, a niewiernego adiutanta odesłać do Brześcia. Tak też zrobiono, wcześniej jednak Sąd Honorowy 36 Pułku Piechoty ustalił, że wielkopolska ofiara Zagórnego nie była bynajmniej jedyną.
Trochę przypadkiem cała historia wyszła Dobrzańskiej na dobre. Rozwiodła się z Nagórnym (kilka lat przed oświadczynami Mościckiego), a nie mając praktycznie środków do życia, została przygarnięta przez Michalinę Mościcką jako asystentka. W tej roli sprawdzała się podobno nieźle. Znacznie gorzej z kolei wypadała jako pierwsza dama – słynęła z szeroko komentowanych gaf, jak choćby wystąpienia w stroju wdowy na pogrzebie Piłsudskiego czy zmuszania do wejścia na drugie piętro Zamku Królewskiego weteranów Powstania Styczniowego – ludzi w okolicach dziewięćdziesiątki.
Faktem jest jednak, że Mościckiemu towarzyszyła do końca jego życia, czyli do roku 1946. Sama później nie ułożyła sobie życia na nowo – pozostała wdową po ostatnim prezydencie II RP; zmarła w Genewie trzydzieści trzy lata później.
Na podstawie:
Zbigniew Cieślikowski, „Tajemnice śledztwa KO 1042/27. Sprawa generała Ostoi-Zagórskiego”, Warszawa 1997
Kamil Janicki, „Pierwsze damy II Rzeczypospolitej”, Kraków 2012
Sławomir Koper, „Afery i skandale Drugiej Rzeczypospolitej”, Warszawa 2011
Jarosław Krawczyk, „Lasy Drugiej Rzeczypospolitej w dawnych zapiskach prasowych”, Warszawa 2010
Andrzej Szujecki (red. nacz.), „Z dziejów lasów państwowych i leśnictwa polskiego 1924–2004”, t. I, Okres międzywojenny, Warszawa 2006
jiw / skp /