W tej chwili muzyka stała się sezonową rozrywką, którą młodzi ludzie napędzają się podczas trzydniowych wielkich festiwali, łykając ją jako rodzaj pastylki na codzienny trud uganiania się za kasą - powiedział PAP Wojciech Waglewski, lider zespołu Voo Voo, który wydał właśnie album "Za niebawem".
Polska Agencja Prasowa: Kiedy na liście piosenek z płyty Voo Voo "Za niebawem" zobaczyłam utwór zatytułowany "Niespiesznie", przypomniały mi się słowa Piotra Skrzyneckiego, który przekonywał, że "pośpiech poniża".
Wojciech Waglewski: Skoro tak twierdził…
PAP: Nie podpisałby się pan pod tą maksymą?
W.W.: To zbyt dalekie uproszczenie. Takie czasy, że wszyscy żyjemy w pośpiechu. Poniżyć nas mógłby ewentualnie brak wolności, ale jeśli nam z tym pośpiechem dobrze, to się nie wtrącam.
PAP: W tekście jednej z piosenek pyta pan, co się stało z hipisami. Tęskni pan za ich idealizmem?
W.W.: Pytanie o hipisów to pytanie o to, czy bliskie są nam jeszcze jakiekolwiek idee, bowiem odnoszę wrażenie, że cierpimy na ich całkowity brak. Nawet te chrześcijańskie mocno wykoślawiamy zgodnie z własnymi potrzebami. Pojęcie hipisi jest tu traktowane bardzo umownie. Sam byłem za młody na hipisów i za stary na punka, co podcinało mi nieco skrzydła, ale pozwalało na obiektywizm.
PAP: To dobrze czy źle?
W.W.: Dobrze, bo dzięki temu przyglądałem się wszystkiemu trochę z boku, a jednocześnie dorastałem w czasach, kiedy muzyka była elementem życia, formą manifestu. Źle, bo idea jest człowiekowi potrzebna, daje napęd i pewien kodeks moralny. Muzyka w moich czasach młodzieńczych, nawet jeśli było się pomiędzy ideami, taką bazę stanowiła. Żyłem nią od rana do nocy (żyję zresztą do dziś) i zawsze była mi niezbędna jak tlen.
PAP: Dzisiaj inaczej słuchamy muzyki?
W.W.: W tej chwili muzyka stała się sezonową rozrywką, którą młodzi ludzie napędzają się podczas trzydniowych wielkich festiwali, łykając ją jako rodzaj pastylki na codzienny trud uganiania się za kasą. Przy czym łykają te pastylki w nadmiarze, bowiem sześcio- czy siedmiogodzinny atak muzyki na organizm jest dość ogłupiający. Mimo że muszę się pogodzić z czasami, w których żyjemy, taki styl życia nie uważam za zbyt mądry. Dlatego wolę swój.
PAP: Jest coś, czego nie akceptuje pan we współczesności?
W.W.: Współczesności nie da się nie akceptować, bo musiałbym żyć poza ogólnie przyjętymi normami. Można tylko próbować chronić w sobie poczucie własnej godności i wolności. Nie korzystam ze wszystkich gadżetów i, choć komputer i kontakt ze światem są mi w pracy niezbędne, udaje mi się jakoś przeżyć.
PAP: Wielu z nas jest na smyczy telefonu, bo musi.
W.W.: Wielu z nas żyje na smyczy własnego zniewolonego przez media, świat wirtualny, nowomowę i wszechobecną propagandę życia w dobrobycie umysłu.
PAP: Zaledwie 37 proc. Polaków w ciągu roku czyta chociaż jeden dłuższy tekst.
W.W.: A z drugiej strony mamy świetny okres w kulturze – w kinie, w muzyce. Polska scena jazzowa aż bucha potencjałem i jest rozpoznawalna na całym świecie. Zupełnie przyzwoicie wygląda u nas piosenka popowa. Tym się może mniej interesuję, ale wiem, że są prawdziwe talenty, jak choćby Dawid Podsiadło. Festiwale typu "Męskie Granie", prezentujące tylko polską muzykę, są oblegane przez publiczność. Na festiwale Jurka Owsiaka przyjeżdża pół miliona osób, a ilość incydentów jak na taki tłum jest znikoma. Kwitnie kino, literatura ma bardzo dobrą pozycję na świecie, z teatrem też nie jest najgorzej, że o malarstwie nie wspomnę. Nadal wiec interesują nas doznania spoza świata fizycznego. Jest więc w nas potencjalna chęć do uczestnictwa w kulturze wyższej.
PAP: Tylko jej nie wykorzystujemy?
W.W.: Staramy się, ale nie wystarczająco. Niestety, jest to poletko zupełnie zapomniane przez media i polityków. Zresztą oni też specjalnie mnie nie interesują. Od wielu lat żyjemy obok siebie, nie pałając wzajemnym uczuciem. Gorzej, że chciałoby się owej polityki nie dostrzegać, ale niestety ona nas dopada nawet wtedy, kiedy nie zdajemy sobie z tego sprawy. Buduje się ją na konflikcie, co jest dość starą metodą zyskiwania władzy. Media to wspomagają, ponieważ konflikt dobrze się ogląda. Efektem jest stan naszego notorycznego nie lubienia się. Tracimy przyjaciół, znajomych, kiepsko robi się w rodzinach, głupiejemy na własne życzenie. Mam jednak nadzieję, że zaczniemy się przyglądać ludziom, którzy nami rządzą. Zastanawiać się, czy na przykład przyzwoite jest startowanie do europarlamentu bez znajomości choćby jednego języka zachodniego i czy naprawdę kryją się za tym jakieś wartości patriotyczne. Czy nie jest świństwem korzystanie z usług hejterów zawodowców w walce politycznej (dla mnie to jest dyskwalifikujące) i czy rzeczywiście jest prawdą, że politycy nam coś dają z własnej nieprzymuszonej woli czy po prostu dystrybuują to, co sobie sami sobie wypracowaliśmy.
PAP: W jednej z piosenek na nowym albumie wyraża pan nadzieję, że młodzi się obudzą.
W.W.: Na razie młodzi traktują politykę jako pożywkę dla tak zwanej beki i internet aż kipi od memów, żarcików i generalnego dystansowania się od przaśności i niskich lotów postaw naszych mężów stanu. Myślę jednak, że czasem warto oderwać się od laptopa i ruszyć cztery litery, zanim obudzimy się w zupełnie innej rzeczywistości, bo wtedy będzie za późno. I warto sobie zdawać sprawę, że jaka ona będzie, zależy od nas wszystkich.
PAP: Wracając do hipisów, u nas było z nimi trochę inaczej niż na świecie. W Ameryce ruch hipisowski kwitł pod koniec lat 60., w Polsce – na przełomie lat 70. i 80.
W.W.: Wszystko docierało do nas z opóźnieniem. Punk na świecie powstał w 1976 r., w Polsce pierwsze zespoły punkowe pojawiły się na początku lat 80. Hipisi też pojawili się później, w dodatku w dość osobliwej wersji. Ruch hipisowski na świecie zawsze był ruchem lekko lewicującym. W Polsce ze względu na nienawiść do komunizmu takim nie mógł być. Na świecie hipisi palili haszysz i trawę z dobrych źródeł, u nas paliło się trawę z pokątnych źródeł i wąchało klej.
PAP: Ale muzykę tworzyło się świetną…
W.W.: Kiedy w audycji "Magiel Wagli" prezentowałem muzykę z lat 60., przypomniałem Polan – zespół, który wygrał duży festiwal w Niemczech zachodnich, czego efektem była trasa złożona z ponad 200 koncertów w całej Europie zachodniej. Czuje się spadkobiercą albo i kontynuatorem języka muzycznego wypracowanego przez moich mistrzów – Czesława Niemena, Tomasza Stańkę, Tadka Nalepę, Marka Grechutę lub Ewę Demarczyk. Oni stworzyli własny indywidualny niepowtarzalny przekaz. Ubolewam nad tym ze w wywiadach udzielanych przez moich znajomych z branży bardzo rzadko pojawiają się polscy mistrzowie, bo od zarania sztukę tworzono, kontynuując myśl poprzedników, mając świadomość jej odrębności i oryginalności.
PAP: Czasem mówi pan w wywiadach, że doszedł do takiego etapu życia, kiedy już nic nie musi. Ale żeby do tego etapu dojść, trzeba najpierw coś musieć. Jakie przymusy były dla pana najtrudniejsze?
W.W.: Po pierwsze, nic już nie muszę z powodów czysto materialnych, ale był czas, kiedy żyliśmy bardzo biednie i musiałem grać naprawdę dużo koncertów, żeby starczyło nam na życie. Po studiach na rok trafiłem do wojska. Zrobili ze mnie podporucznika rezerwy. To był kompletnie bezsensowny, wyrwany z życiorysu, rok. Po nim długo nie mogłem się pozbierać finansowo. W tym czasie urodził mi się pierwszy syn, drugi przyszedł na świat dwa dni po wprowadzeniu stanu wojennego. Po wyjściu z wojska jeszcze dwa lata nie mogłem wyjeżdżać za granicę, żebym broń Boże nie zdradził tajemnicy państwowej. A potem jeszcze się okazało, że mam szlaban z powodu donosu, napisanego przez któregoś z kolegów muzyków.
PAP: Kiedy pierwszy raz wyjechał pan na Zachód?
W.W.: Pod koniec lat 70., zaraz potem zaczął się stan wojenny.
PAP: Artystycznie czuł się pan wtedy wolny?
W.W.: Miałem to szczęście, że mogłem zarabiać, grając muzykę, którą lubię. Osjan dawał mi ogromną satysfakcję artystyczną. Jeździliśmy po świecie, a pieniądze zarobione podczas wielomiesięcznej trasy jakoś wystarczały nam na życie. Ale od tej, w sumie dorywczej i niestałej, pracy do stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa było jeszcze bardzo daleko. Po 1989 r., kiedy okazało się, że jesteśmy wolnym krajem, zainteresowanie polską muzyką zupełnie spadło. Pojawiło się MTV, parę zespołów się pogubiło, próbując dogonić rynek zachodni przy pomocy tańszych i uboższych środków. Tworzyli tak zwane „brzmienie ściany wschodniej”, które, delikatnie mówiąc, nie było zbyt atrakcyjne. Voo Voo specjalnie się z nikim nie ścigało, koncentrowaliśmy się na próbie znalezienia własnego języka muzycznego, który nie był szczególnie atrakcyjny dla mediów, gdyż odbiegał daleko od tego, co one proponowały. Dopiero po latach cierpliwością i pracą udało się wzbogacić nie tylko duszę, ale i kieszeń.
PAP: Często słyszy pan pytanie o artystyczną emeryturę?
W.W.: Wiele osób zadaje mi pytanie, po co my jeszcze nagrywamy. W końcu materiału mamy już od groma. Prawdą jest, że niewielu muzyków po sześćdziesiątce wydaje płyty, których zadaniem miałoby być trzęsienie ziemi na rynku muzycznym. Większość, najczęściej słusznie, dochodzi w tym wieku do wniosku, że wszystko, co mieli do powiedzenia, powiedzieli już kiedyś, a nowy materiał może, choć nie musi, odświeżyć repertuar koncertowy. Ja współpracuję z młodymi muzykami, do tego improwizującymi, i od czasu do czasu staram się wyzwolić w nich energię po to, by nie przysypiali na scenie. Jeśli kiedyś mi się to nie uda, daje słowo honoru, że zabiorę się za szydełkowanie.
PAP: Na płycie sugeruje pan, że jeśli dzieje się źle, można próbować odreagować tańcem. Taniec może być metodą terapeutyczną na nieciekawe czasy?
W.W.: Nadia Vadori-Gauthier, która zatańczyła na ulicach Paryża (co pokazaliśmy w naszym teledysku do piosenki "Się poruszam 1") uważa, sztuka jest szlachetniejszą formą ekspresji i ma szanse przetrwać znacznie dłużej niż jakakolwiek forma przemocy. Że w ten sposób można coś zbudować zamiast burzyć. W pełni tę nadzieję podzielam. (PAP)
Rozmawiała: Malwina Wapińska
mwp/ wj/