Chcę wierzyć, że utopijne idee kontrkultury wciąż w nas tkwią. Wciąż tworzą się wspólnoty ludzi, którzy protestują np. przeciwko ograniczeniu wolności w internecie, próbom niszczenia środowiska naturalnego – mówi Jerzy Jarniewicz, autor książki „Bunt wizjonerów” o rewolcie młodzieżowej w USA w latach 60. XX w.
Polska Agencja Prasowa: Swoją najnowszą książkę „Bunt wizjonerów”, rozpoczyna pan słowami Oscara Wilde’a „Na mapie, na której nie byłoby Utopii, nie warto zawieszać oka”. Czy bez utopii świat w ogóle mógłby istnieć?
Prof. Jerzy Jarniewicz: Jestem przekonany, że nie, pod warunkiem, że utopię będziemy rozumieli w szerokim kontekście, jako przekraczanie granic możliwości, przewartościowywanie tego, co dzisiaj uznajemy za nierealistyczne albo niemożliwe. Jest to ważne zastrzeżenie, bo w XX w. utopia objawiła swoje nieludzkie oblicze i zaczęła kojarzyć się z systemami totalitarnymi. Zbitka totalitaryzm i utopia, rozumiana jako programowanie szczęścia dla wszystkich, kończące się gułagiem i eksterminacją inaczej myślących, była ewidentną aberracją. Nie możemy myśleć o utopii tylko w tych kategoriach.
PAP: Bez utopii świat nie posunąłby się do przodu?
J.J.: Oczywiście, i to w wielu aspektach. Bez przekraczania granic nie ma mowy o rozwoju kultury czy nauki. Znana jest teoria Kuhna, według której nauka rozwija się nie stopniowo, ale serią tąpnięć, rewolucji, przekroczeń.
PAP: Czy lata 60. w Stanach Zjednoczonych, którym między innymi poświęca pan swoją książkę, były czasem sprzyjającym narodzinom kontrkultury?
J.J.: Była to wyjątkowa dekada, która nie przestaje mnie fascynować. To wówczas pobudzone utopijną wizją myślenie skumulowało się w głowach młodego pokolenia. Ówcześni dwudziestolatkowie doszli do wniosku, że świat, który odziedziczyli po rodzicach, jest światem nie do przyjęcia, mimo że pod względem ekonomicznym była to epoka prosperity. Jednak każdy, kto miał oczy otwarte, widział, że świat ten to duchowa pustynia, w której rządzą obłuda, przemoc, wyzysk. Widział niesprawiedliwość społeczną, ekonomiczną, rasową, sojusz władzy z interesami przemysłu wojennego. To wzbudzało bunt, za którym jednak szła wiara, że można zbudować alternatywne społeczeństwo, wolne od nieprawości i błędów obecnego systemu.
PAP: Te zmiany zaczęły się na uniwersytecie w Berkeley. Na jaki porządek świata nie godzili się tamtejsi studenci?
J.J.: Bezpośrednią przyczyną rewolty była próba ograniczenia praw obywatelskich studentów. Zakazano im aktywności politycznej, czyli czegoś, co gwarantuje im i każdemu obywatelowi, konstytucja. Ale za buntem tych młodych ludzi kryło się też wiele innych spraw, które ich zaniepokoiły. Choćby koncepcja uniwersytetu jako korporacji.
PAP: Skądś to dzisiaj znamy.
J.J.: Niestety, znamy to z pierwszej ręki. Polskie uczelnie od lat zmuszane są do tego, by budowały swoje struktury na wzór korporacji. Rozlicza się je za skuteczność działania, którą dałoby się zmierzyć i zamienić na punkty. Uniwersytety tracą w ten sposób wspólnotowy charakter, przestają być miejscami, gdzie się przychodzi, by zadawać sobie często niewygodne i nieoczywiste pytania, by prześwietlać prawdy pozornie niewzruszone. Myślenie o uniwersytecie jako korporacji zaczęło się już pół wieku temu. Właśnie w Berkeley. Tamtejszy rektor był autorem koncepcji, zgodnie z którą uniwersytet należy traktować jako przedsiębiorstwo.
PAP: Przedsiębiorstwo produkujące dobrze sformatowanych pracowników.
J.J.: A jednocześnie odbierające tym przyszłym pracownikom wiele praw i traktujące ich paternalistycznie, jakby byli dziećmi pozbawionymi woli i samodzielnych poglądów, niedostrzegającymi rosnących problemów społecznych.
PAP: No i rasizmu, który w latach 60. wciąż istniał w Stanach Zjednoczonych. Czy rasizm miał wpływ na początek studenckiej rewolty?
J.J.: Bez wątpienia tak. Był on wtedy bardzo widoczny i przybierał wyjątkowo haniebne formy, zwłaszcza na południu kraju. Musiał więc wywoływać sprzeciw szczególnie u młodych ludzi, wrażliwych i wyczulonych na przejawy zła. Mówiło się o apartheidzie w Południowej Afryce, ale nie wspominało o tym, że faktyczny apartheid istniał i miał się dobrze także w demokratycznej Ameryce. Studenci, świadomi tego, że olbrzymie rzesze społeczne są nie tylko upośledzone ekonomicznie, ale także pozbawiane podstawowych praw człowieka, jeździli masowo na południe Stanów, gdzie uświadamiali Afroamerykanom, jakie mają prawa. Namawiali ich do brania udziału w życiu społecznym, do sprawdzania swoich nazwisk na listach wyborczych. I płacili za to często bardzo wysoką cenę, bo bywało, że ginęli z rąk tamtejszych rasistów.
PAP: Studentom udało się wygrać w Berkeley. Czy to, co wydarzyło się na tamtejszym uniwersytecie, było iskrą zapalną, dzięki której rewolta młodzieżowa zaczęła zataczać coraz szersze kręgi?
J.J.: To był początek buntu wyrosłego z wizji. Ten bunt pokazał siłę ludzi, z których wielu było tak młodych, że nie miało jeszcze praw wyborczych, choć można było ich zaciągnąć do armii i wysłać na wojnę. Gdy odnieśli pierwsze zwycięstwo, uświadomili sobie, że stanowią potężną grupę nacisku, z którą władza musi się liczyć. Uświadomili sobie, że mogą nie tylko się buntować, ale też przedstawiać alternatywne rozwiązania, które dotyczą całego społeczeństwa. W książce wspominam o grupie studentów, którzy w 1962 r. spotkali się w Port Huron. Sformułowali tam manifest, który stał się tekstem założycielskim amerykańskiej kontrkultury. Manifest, w którym nazwali po imieniu największe bolączki ówczesnego życia społecznego i politycznego i przedstawili swoje pomysły naprawy wielu z tych problemów. Był to moment, w którym młodzi, lekceważona i niedostrzegana dotąd grupa społeczna, udowodnili, że mają coś do powiedzenia, że mówią z sensem i mają siłę, by żądać realizacji swoich postulatów.
PAP: Ale ówczesne amerykańskie społeczeństwo traktowało tych młodych ludzi jako dziwaków, z którymi należy zrobić porządek. Kompletnie nie pasowali do stworzonego przez nich świata czystych domków na przedmieściach.
J.J.: Kiedy czytałem wspomnienia z tamtych lat, byłem zaskoczony skalą tej niechęci. Szczególnie, że dotyczyło to Kalifornii, która wydawała się najbardziej liberalnym stanem. Sądziłem, że przede wszystkim tam ruch kontrkulturowy powinien znaleźć zrozumienie. Okazuje się, że nie. Siła przyzwyczajenia do starych norm i wartości była tak wielka, że próba budowania alternatywnych form społecznych, jakimi były choćby komuny hipisowskie, wzbudzała niechęć, a wręcz agresję. Wiązało się to z atawistycznym lękiem przed kimś, kto jest inny, nosi długie włosy, ubiera się inaczej, słucha innej muzyki, inaczej się relaksuje. Ta obcość wywołała i wciąż wywołuje bezinteresowną agresję.
PAP: Nie dziwię się jej trochę. Pruderyjne amerykańskie społeczeństwo pewnie nie mogło sobie poradzić z faktem, że we wspomnianych przez pana komunach wyznawano wolną miłość. Czy nie było to przypadkiem wsadzanie kija w mrowisko ówczesnej moralności?
J.J.: Powiedziałbym raczej, że to ówczesna moralność wsadzała kij w mrowisko, zaprzeczając istnieniu naturalnych potrzeb człowieka i znacząc piętnem występku radość płynącą z uprawiania seksu. W oczach hipisów prawdziwą pornografią nie były zdjęcia uprawiających miłość ludzi, ale portrety generałów obwieszonych medalami za prowadzenie wojen i nadzorowanie zabójstw.
PAP: Niechęć do hipisów mógł też wywoływać fakt, że zażywali LSD, co zupełnie nie mieściło się w głowie przeciętnego obywatela.
J.J.: Nie zapominajmy, że LSD do 1967 r. było legalnym specyfikiem, o którym wiele autorytetów wypowiadało się – dziś wiemy, że naiwnie – jako o środku mogącym nie tylko pobudzić kreatywność, ale też rozwiązać niejeden problem społeczny, taki jak nietolerancja czy agresja. To był mit. Zauważmy jednak paradoks: to, że hipisi brali LSD, wywoływało oburzenie tych, którzy upijali się alkoholem, a to, że młodzi palili marihuanę, wzbudzało przerażenie u tych, którym nie przeszkadzało palenie papierosów. Jak długo można znosić podobną hipokryzję? Hipisi, łamiąc te zasady, podważali fundament starego, zbudowanego na przemocy i zakłamaniu świata.
PAP: LSD urosło do rangi religii. Narkotyk, przyjmowany nie raz w postaci hostii, miał pomóc w poszerzeniu świadomości. W tym celu brali go m.in. twórcy Doliny Krzemowej. Czy środowisko przyszłych informatyków również wywodziło się z kontrkultury?
J.J.: Już sama idea, która stała za stworzeniem komputera osobistego, wyrasta z filozofii kontrkultury. Komputer osobisty, który powstał w Kalifornii w tym samym czasie, co ruch hipisowski, był utopijnym projektem. Nie miał być sztuczną inteligencją, która zastąpiłaby człowieka, ale jak LSD miał rozszerzać umysły, stać się narzędziem, dzięki któremu można byłoby dokonywać rzeczy niemożliwych. Jego twórcy mieli świadomość, że ludzkie umysły nie wykorzystują całego swojego potencjału. Przed wynalezieniem PC-eta istniały wielkie, nadzorowane przez potężne instytucje maszyny komputerowe. Patrzono na nie z przerażeniem, jak na sztuczne mózgi, nad którymi pieczę sprawuje nieprzejrzysta w swoim działaniu władza. A komputer osobisty dawał wolność.
PAP: Tak jak dziś internet. Bardzo ciekawe w pana książce są odniesienia do współczesności. Czy świadczy to o tym, że utopijne idee kontrkulturowe wciąż gdzieś w nas podskórnie tkwią?
J.J.: Chciałbym w to wierzyć. Są wśród nas jeszcze ludzie, którzy tworzyli kontrkulturę, przesiąkli jej ideami. Nie da się odrzucić dziedzictwa, które w nas zostawiła, tego wielkiego pobudzenia wyobraźni i poczucia wspólnotowości. Wciąż tworzą się nowe wspólnoty ludzi, którzy protestują na przykład przeciwko ograniczeniu wolności w internecie, próbom niszczenia środowiska naturalnego, zmianom klimatycznym, pozbawianiu praw pewnych grup społecznych, nierównościom społecznym.
PAP: A czy pan osobiście czuje się dziedzicem tych utopijnych wizji?
J.J.: Oczywiście, inaczej nie napisałbym o nich dwóch książek - „Buntu wizjonerów”, a wcześniej „All you need is love”. Urodziłem się trochę za późno, żeby uczestniczyć w kontrkulturze. Ale ta epoka jest mi niezwykle bliska, a książki, które o niej napisałem, traktuję jako mój osobisty list do świata.
PAP: Czy „Bunt wizjonerów” można traktować jako kontynuacje poprzedniej pana publikacji „All you need is love”?
J.J.: To są osobne książki, które inaczej powstawały. „All you need is love” była w większości złożona z artykułów, które wcześniej napisałem. „Bunt wizjonerów” pisałem już w formie książki. Dotyczy bardziej spraw politycznych i społecznych niż kulturowych. Niektóre osadzam w kontekście naszej współczesności, choć nie chciałem niczego na siłę aktualizować. Było to jednak nieuniknione. Wiele historii, które opowiadam, jest wyjątkowo ważnych i dziś. Nie tylko wyjaśniają nam przeszłość, ale też rzucają światło na naszą współczesność.
PAP: Odniosłam wrażenie, że „Bunt wizjonerów” namalowany jest w nieco ciemniejszych barwach niż kolorowa, co widać już po okładce, książka „All you need is love”.
J.J.: Ma pani rację, tym bardziej, że kończę go w mrocznej, elegijnej tonacji, przywołując ostatnią scenę filmu „Swobodny jeździec”, w której dwaj bohaterowie, długowłosi hipisi, obwieszeni koralikami niczym Indianie, jadą na motorach. Podjeżdża do nich ciężarówka z farmerami, jeden z nich widząc odmieńców wyciąga strzelbę, strzela do motocyklistów i zabijają ich obu. I to nie dlatego, że hipisi go sprowokowali, pokazali mu środkowy palec, ale dlatego, że wyglądali inaczej i nie pasowali do jego sielskiego krajobrazu. To symboliczna scena, obrazująca bezinteresowną agresję zadowolonej z siebie, zaściankowej Ameryki. Symbolizuje koniec kontrkultury.
PAP: Odnoszę wrażenie, że ona już nigdy potem się nie odrodziła. Przypisany młodości bunt zniknął. Do takiej refleksji skłania mnie widok studentów wsysanych dziś przez korporacyjne biurowce, którzy zamiast stawać na barykadach, dali się sformatować i grzecznie biorą udział w wyścigu szczurów.
J.J.: Bunt zmasowany, zintegrowany, który poruszyłby całą generację, na pewno zaniknął. Nie chciałbym jednak twierdzić, że bezpowrotnie. Ówczesne pokolenie 20-, 30-latków poczuło, że tworzy opartą na ideowym powinowactwie wspólnotę, której rzeczywiście teraz nie ma. Mamy jedynie do czynienia z małymi wspólnotami, tworzącymi się wokół jednostkowych problemów, np. obrony Puszczy Białowieskiej, protestów wobec ograniczenia wolności w internecie. Nastąpiło rozproszenie energii, jest dziś mniejsza i skutecznie tłumiona. System neoliberalny, który wytworzył się już po upadku kontrkultury i sam ogłosił się za końcowy rozdział historii i za najlepszy z możliwych światów, odebrał nadzieję, że może być inaczej.
PAP: Ale powiedział pan na początku, że bez utopii nie da się żyć.
J.J.: Dlatego nie chcę zgodzić się na to, że koniec kontrkultury jest nieodwołalny. Niedawno ukazała się u nas książka znanego w świecie historyka, Rutgera Bregmana, który jest, zwracam na to uwagę, trzydziestolatkiem. Książka nosi tytuł „Utopia dla realistów”. Znajdziemy w niej wizję alternatywnego świata, umocowaną jednak w rzetelnej refleksji ekonomicznej i społecznej. Autor przedstawia m.in. koncepcję dochodu podstawowego, którego idea polega na tym, że państwo powinno zapewnić każdemu obywatelowi, bez względu na jego zasługi, dochód umożliwiający mu godne życie. Wydaje się to fantazją, a nawet szaleństwem. Ale Bregman przedstawia dowody na to, że koncepcja ta nie jest pozbawiona sensu. Cieszę się, że pojawiają się takie głosy. Świadczą o tym, że wyobraźnia nowych pokoleń nie przestaje przesuwać granic tego, co możliwe. Oby jak najdłużej.
Jerzy Jarniewicz - profesor nauk humanistycznych, wykładający w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Łódzkiego, poeta, krytyk literacki, tłumacz. Jest autorem książek eseistycznych i krytycznoliterackich, m.in nominowanej do nagrody Nike "Listy obecności". Przetłumaczył na polski utwory m.in. Jamesa Joyce'a, Philipa Rotha i Edmunda White'a.(PAP)
Rozmawiała: Magda Huzarska-Szumiec
mhs/ wj/