Po prowokacyjnym marszu kombatantów w mundurach enerdowskich formacji wojskowych, w tym pułku Stasi im. Feliksa Dzierżyńskiego, w Niemczech odżyła dyskusja o zakazie symboli NRD. Współrządząca CDU chce sankcji, ale inne partie i historycy są sceptyczni.
Checkpoint Charlie, dawne przejście graniczne między Berlinem Zachodnim a Wschodnim, należy do najbardziej znanych symboli zimnej wojny. W tym miejscu w październiku 1961 roku, dwa miesiące po powstaniu muru berlińskiego, o mało co nie doszło do militarnej konfrontacji między USA a ZSRR, gdy naprzeciwko siebie stanęły gotowe do walki amerykańskie i radzieckie czołgi.
Dziś na skrzyżowaniu ulic Friedrichstrasse i Zimmerstrasse codziennie kłębi się tłum turystów z całego świata, zwiedzających historyczne miejsce oraz znajdujące się nieopodal muzeum muru i ocalałe fragmenty granicznych umocnień, a także pomnik jednej z pierwszych ofiar rozkazu strzelania do uciekinierów - 18-letniego Petera Fechtera.
Przed repliką wartowni turyści fotografują się ze statystami przebranymi w alianckie mundury. Najwięcej pracy ma zwykle aktor odgrywający rolę żołnierza armii USA, jednak nie brak także amatorów zdjęcia z żołnierzem armii enerdowskiej, wymachującym flagą z cyrklem i młotem - godłem NRD. Podobna sytuacja panuje pod Bramą Brandenburską.
Teren wokół Checkpoint Charlie opanowali handlarze pamiątek. Na prowizorycznych straganach można dostać mundury, czapki i maski gazowe enerdowskiej Narodowej Armii Ludowej (NVA), a także wojskowe odznaki i flagi. "Prawie za darmo, tylko 20 euro" - zachwala oficerską czapkę pochodzący z Kaukazu sprzedawca. Para brytyjskich turystów zaciekle targuje się, lecz handlarz pozostaje nieugięty. "Za 15 euro mogę dać tylko czapkę zwykłego żołnierza" - ucina dyskusję. "Co mnie obchodzi NRD, grunt to kasa" - mówi dziennikarzowi PAP sprzedawca, mrugając porozumiewawczo.
Przed repliką wartowni turyści fotografują się ze statystami przebranymi w alianckie mundury. Najwięcej pracy ma zwykle aktor odgrywający rolę żołnierza armii USA, jednak nie brak także amatorów zdjęcia z żołnierzem armii enerdowskiej, wymachującym flagą z cyrklem i młotem - godłem NRD. Podobna sytuacja panuje pod Bramą Brandenburską.
Problem komunistycznych pamiątek bulwersuje mieszkańców Berlina od upadku NRD w 1990 roku. Jednak ostatnio spór o obecność w przestrzeni publicznej symboli wschodnioniemieckiej dyktatury wybuchł z nową siłą. Stowarzyszenie Traditionsverein Nationale Volksarmee e.V., grupujące weteranów NVA, zorganizowało 9 maja z okazji 68. rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie uroczysty przemarsz. Jego uczestnicy wystąpili w mundurach wschodnioniemieckich formacji wojskowych, w tym pułku wartowniczego im. Feliksa Dzierżyński, podporządkowanego osławionej Stasi. Demonstracja odbyła się na terenie radzieckiego cmentarza wojennego w berlińskiej dzielnicy Treptow - monumentalnej nekropolii zbudowanej przez Rosjan podczas blokady Berlina w latach 1948-1949.
Rządząca w Niemczech Unia Chrześcijańsko-Demokratyczna (CDU) zareagowała z oburzeniem. "Marsz +wiecznie wczorajszych+ w enerdowskich mundurach to prowokacja" - oświadczył przewodniczący klubu parlamentarnego CDU Volker Kauder. Taka impreza to "szydzenie z ofiar nieludzkiej dyktatury" - powiedział polityk CDU, zapowiadając, że jego partia rozważy możliwość prawnego zakazu symboli NRD.
Postulat poparł dziennik "Die Welt". "Nie wolno zapominać, że symbole enerdowskiego komunizmu nie tylko przypominają o zbrodniach popełnionych przez dyktaturę SED (rządząca do 1989 roku partia komunistyczna - PAP), lecz także o całym systemie międzynarodowego komunizmu, (...) odpowiedzialnego za 100 milionów ofiar".
"Die Welt" ostrzega, że bagatelizowanie zbrodni komunizmu jest częścią podejmowanej przez prezydenta Rosji Władimira Putina rewizji historii. Przypomina jego słowa, że to Związek Radziecki wyzwolił Europę z niewoli narodowego socjalizmu. "Putinowska wersja historii przemilcza to, że w latach 1939-1941 ZSRR był sojusznikiem Hitlera i pomagał Niemcom dostawami surowców w prowadzeniu wojny" - pisze "Die Welt".
"Die Welt" ostrzega, że bagatelizowanie zbrodni komunizmu jest częścią podejmowanej przez prezydenta Rosji Władimira Putina rewizji historii. Przypomina jego słowa, że to Związek Radziecki wyzwolił Europę z niewoli narodowego socjalizmu. "Putinowska wersja historii przemilcza to, że w latach 1939-1941 ZSRR był sojusznikiem Hitlera i pomagał Niemcom dostawami surowców w prowadzeniu wojny" - pisze "Die Welt".
CDU trudno będzie jednak znaleźć sojuszników w zabiegach o zakazanie symboli NRD. Poseł SPD Hans-Joachim Hacker przyznał, że weterani w mundurach Stasi to "niesmaczny" widok, jednak - jego zdaniem - nie jest to problem, z którym należy walczyć metodami administracyjnymi.
Lewica tradycyjnie protestuje przeciwko zrównywaniu NRD z hitlerowskimi Niemcami. "Kto stawia na jednej płaszczyźnie stosy akt Stasi ze stosami zwłok ofiar zamordowanych przez nazistów, ten dopuszcza się rewizji historii i sam siebie dyskredytuje" - powiedział Jan Korte, poseł Lewicy.
Do umiaru wzywają też historycy. Inicjatorzy dyskusji mają zapewne dobre intencje, ale taki zakaz nie doprowadzi do wzrostu wiedzy historycznej - ostrzega Dierk Hoffmann z Instytutu Historii Współczesnej w Berlinie. Jego zdaniem szkoły powinny poświęcić więcej czasu na lekcje historii o NRD. Historyk komunizmu Gerd Koenen zauważył w rozmowie z PAP, że w Niemczech Wschodnich znacznie większe zagrożenie niż sympatycy NRD stanowią neonaziści.
Dyrektor muzeum w byłym więzieniu Stasi Berlin-Hohenschoenhausen, Hubertus Knabe, uważa natomiast, że Niemcy powinny wziąć przykład z Litwy, gdzie komunistyczne symbole są zabronione. Sprzedaż enerdowskich militariów w historycznych miejscach kompromituje Niemcy i obraża ofiary dyktatury - mówi Knabe, dodając: "Na historię trzeba patrzeć oczami ofiar, a nie sprawców".
Z Berlina Jacek Lepiarz (PAP)
lep/ ap/