W wieku 77 lat zmarł w środę we Francji jeden z najwybitniejszych polskich koszykarzy - Janusz Wichowski. Z reprezentacją kraju w październiku 1963 roku sięgnął po największy jej sukces w historii - srebrny medal mistrzostw Europy we Wrocławiu.
Urodził się 6 października 1935 roku w Chełmie Lubelskim. Dorastał w Jeleniej Górze. Właśnie tam, biegając za piłką po podwórku i grając w siatkówkę na trzepaku, zaraził się sportem. W szkole wychowania fizycznego uczył go jeden z pierwszych absolwentów warszawskiej AWF Marian Koczwara, który odkrył u niego sportowy talent.
Grał w Budowlanych Jelenia Góra, Ślęzie Wrocław oraz stołecznych drużynach Polonii, Legii i Skrze. Czterokrotnie zdobywał mistrzostwo Polski - z Polonią (1959) i Legią (1961, 1963, 1966). W reprezentacji Polski w latach 1956-67 rozegrał 224 spotkania, zdobywając 2970 pkt. W igrzyskach w Rzymie (1960) był drugim strzelcem turnieju - 166 pkt, za słynnym Radivojem Koracem z Jugosławii - 192. Był także olimpijczykiem z Tokio (1964).
Pięciokrotnie występował w finałach mistrzostw Europy, zdobywając srebrny medal we Wrocławiu (1963) i brązowy w Moskwie (1965). Był szósty w Stambule (1959), siódmy w Sofii (1957), dziewiąty w Belgradzie (1961) - w trzech ostatnich był najskuteczniejszym zawodnikiem drużyny. Grał także w jedynych dotychczas mistrzostwach świata, w których wystąpili biało-czerwoni - w 1967 roku w Montevideo zespół zajął piąte miejsce.
"Moim zdaniem to był najlepszy polski koszykarz, pod każdym względem. Potrafił grać wszędzie, na każdej pozycji. Umiał dryblować, wiedział, gdzie się ustawić, a poza tym miał niesamowitą technikę. Nikt w Polsce nie podawał tak jak on. Janusz potrafił operować piłką jak mało kto w Europie" - to ocena klubowego kolegi z Legii, a potem z reprezentacji Włodzimierza Tramsa.
Wichowski, pseudonim boiskowy „Wichoś”, zawodnik błyskotliwy i skuteczny, był jedną z najjaśniejszych gwiazd złotego okresu polskiej koszykówki.
W reprezentacji zadebiutował... pod szczęśliwą „trzynastką”. W meczu z Chinami, 13 lipca 1956 roku, wystąpił w koszulce z numerem 13 i zdobył 13 punktów. Wkrótce miał nadejść złoty okres męskiej koszykówki i drużyny narodowej prowadzonej przez trenera Witolda Zagórskiego. Szczytowym osiągnięciem był srebrny medal... 13. mistrzostw Europy we Wrocławiu.
Wichowski nie dożył jubileuszu 50-lecia tego sukcesu. We wrocławskim turnieju grał na pozycji skrzydłowego, wychodził regularnie w pierwszej piątce i miał niejedno popisowe spotkania. „Kapitalna gra Wichowskiego w meczu z Francją” - tak zatytułował swoją relację „Przegląd Sportowy” z 8 października 1963 roku. Polska wygrała aż 98:63. To zwycięstwo „postawiło nasz zespół prawie na równi z takimi potęgami jak Związek Radziecki czy Jugosławia” - stwierdził „PS”. „Najlepiej spisuje się Wichowski, który jako jedyny z Polaków znajduje luki w obronie Francuzów i pięknie wchodzi pod kosz, zdobywając cenne punkty” - czytamy w relacji z meczu. Potem już tylko powiększała przewagę. „Wichoś” zdobył 24 punkty, a wchodzący z ławki Mieczysław Łopatka - 26.
"Wichowski był zawodnikiem bardzo ekspresyjnym, wygrywającym pojedynki jeden na jeden. Wślizgiwał się pod kosz, imponował doskonałą technikę" - wspominał honorowy prezes Polskiego Związku Koszykówki prof. Kajetan Hądzelek, który wówczas był sekretarzem komitetu organizacyjnego ME we Wrocławiu.
Trener Witold Zagórski stawiał go trójce najlepszych zawodników w historii polskiej koszykówki - obok środkowego Mieczysława Łopatki i rozgrywającego Zbigniewa Dregiera.
"Moim zdaniem to był najlepszy polski koszykarz, pod każdym względem. Potrafił grać wszędzie, na każdej pozycji. Umiał dryblować, wiedział, gdzie się ustawić, a poza tym miał niesamowitą technikę. Nikt w Polsce nie podawał tak jak on. Janusz potrafił operować piłką jak mało kto w Europie. Wyróżniał się błyskotliwymi dograniami - tyłem, przodem, miał oczy dookoła głowy. To rzadki dar. Pomagały mu w tym długie palce, jak u pianisty. Nie bez przyczyny był w lidze wielokrotnym królem strzelców. Szybko biegał do kontrataku, pod koszem zbierał piłki wyższym zawodnikom. Grał taką zmysłową koszykówkę" - to ocena klubowego kolegi z Legii, a potem z reprezentacji Włodzimierza Tramsa.
Po olimpiadzie w Rzymie otrzymał propozycję z Barcelony, ale na kontrakt nie zezwalały ówczesne przepisy, a on nie chciał wyjeżdżać nielegalnie, zamykać sobie drogi powrotu do kraju, gdzie zostali rodzice.
Wyjechał do Valenciennes dopiero na początku lat siedemdziesiątych - z żoną, członkinią zespołu "Mazowsze", i synem. Miał to być roczny pobyt, ale przedłużył się na stałe. Młodszy syn urodził się już we Francji. Mieszkali w Marly, ale często przyjeżdżali do Polski.
Wszyscy wspominają go jako fantastycznego kolegę i dobrego ducha drużyny. "W tamtych czasach Janusz był królem towarzystwa. Wysoki, elegancko ubrany, przystojny, elokwentny, dowcipny - był ulubieńcem kobiet" - tak charakteryzował go Stanisław Olejniczak, młodszy kolega z drużyny.
"Wichoś" był wspaniałym gawędziarzem. W 2005 roku po wyróżnieniu na zjeździe odznaką honorowego członka Polskiego Związku Koszykówki opowiadał m.in. taką anegdotę z lat 60.: "Mieszkałem na Saskiej Kępie, przy ulicy Angorskiej. Jakieś 200 metrów od domu sekretarza Gomułki. Przed nim dzień w dzień stały dwa samochody z trzymającymi straż funkcjonariuszami. Wszyscy mi mówili: +mieszkasz w dobrej dzielnicy, pod ochroną+. W Warszawie poznałem mnóstwo wspaniałych ludzi. Spotykałem się z Gustawem Holoubkiem, Józefem Prutkowskim, Romanem Wilhelmim, Zbigniewem Cybulskim. Ze Zbyszkiem - dosyć często. Zdarzyło się, że w okresie gdy grał z Elżbietą Kępińską w sztuce "Dwoje na huśtawce”, przez siedem kolejnych wieczorów byłem w teatrze Ateneum.
- Po spektaklu zabierali mnie na kolację do Spatifu. Byłem dumny, że stykam się ze stołeczną bohemą. Bywałem także u Kariny i Stasia Dygatów. Pamiętam, pewnego wieczora, przyjechaliśmy do mnie na Angorską z Wilhelmim i Cybulskim. Troszkę podmęczeni. Było jakieś schłodzone piwko. Na wczesne śniadanie zrobiłem im swoje danie firmowe - jajecznicę na maśle. To dobrze robiło po trudach wieczoru. Posiedzieli u mnie trochę. Zrobiło się widno, ludzie już szli do pracy. Zamówiłem im taksówkę, a oni - przed wyjściem - w kuchni na ścianie napisali mi parę fantazyjnych, serdecznych słów, podpisali się. Niestety, nie dopilnowałem prac w trakcie remontu i robotnicy wszystko zamalowali. Nie mogłem odżałować. Powinienem przecież ten kawał tynku z dedykacją zakonserwować na pamiątkę". (PAP)
cegl/ kali/