To mało znany epizod odnoszący się do Powstania Warszawskiego, a konkretnie jego upadku. Nie często bowiem przypomina się historię czterdziestu sanitariuszek i łączniczek, które po wyjściu ze zburzonego miasta zostały przetransportowane do obozu koncentracyjnego Stutthof.
Wszystkie początkowo miały tam status jeńców wojennych, dzięki czemu nie nosiły pasiaków, ani nie zostały pozbawione włosów. Wśród nich była Maria Kowalska, wówczas młodziutka sanitariuszka, z którą niedawno spotkał się Wiktor Krajewski. W efekcie ich rozmowy powstała książka „Kobiety pistolety”.
Wywiad jest tu prowadzony chronologicznie. Najpierw poznajemy dzieciństwo Marii z domu Chytrowskiej, która razem z pięcioma siostrami wychowała się w domu o patriotycznych tradycjach. Rodzina mieszkała najpierw w Sulejówku, a później w Warszawie, gdzie ojciec dostał posadę. Beztroski czas dla Marysi, nazywanej w domu Myszką, skończył się wraz z wybuchem wojny, która zastała ją u ciotki w Sulejówku. Do dziś nie zapomniała huku spadających tam bomb i strachu, jaki jej towarzyszył, kiedy już w Warszawie Niemcy po raz pierwszy przeprowadzali w domu rewizję. Robili to zresztą częściej, gdyż dom Chytrowskich był szeroko otwarty dla działaczy podziemia.
Nic więc dziwnego, że 17-letnia Marysia w 1942 roku wstąpiła do Armii Krajowej. Od razu po złożeniu przysięgi została skierowana na kurs sanitariuszek w szpitalu św. Ducha, który tak wspomina: „Bez żadnego przygotowania zaprowadzono mnie na salę operacyjną. Byłam obecna podczas amputacji nogi. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, gdy nagle ucięto kończynę i odstawiono na bok”. „Myszka”, bo taki pseudonim konspiracyjny przyjęła, musiała błyskawicznie uodpornić się na widok krwi. W końcu niebawem miała sama wynosić powstańców spod ostrzału, opatrywać im rany i towarzyszyć do ostatnich chwil.
Maria Kowalska walczyła na Mokotowie. Gdy dzielnica upadła, za czyjąś namową przebrała się w cywilne ubrania i z podniesionymi rękoma, pod eskortą Niemców wyszła z miasta. „Nikt nie wiedział, co się za chwilę z nami stanie. W głowie kołatały się myśli. Czy nas rozstrzelają? Czy darują nam życie? Przechodziliśmy wszyscy przez odprawę, ale nikt nie pokusił się, by powiedzieć, co nas czeka. Po jakimś czasie w oddali pojawił się sam von dem Bach i wygłosił do nas przemowę. Poinformował, że przyznano nam status jeńców wojennych i już za chwilę wyruszymy w dalszą podróż” - opowiada bohaterka książki.
Żadna z kobiet, która znalazła się w bydlęcym wagonie z młodą sanitariuszką, nie przypuszczała, że posiadając status jeńca wojennego trafi do obozu koncentracyjnego. Ale tak się stało. Gdy wysiadające z transportu kobiety stanęły za główną bramą KL Stutthof, wzbudziły wśród więźniów zaciekawienie. Wyglądały całkiem nieźle w porównaniu z więźniarkami, które bardziej przypominały szkielety niż żywych ludzi. Poza tym poszła fama, że zostały przywiezione z Powstania Warszawskiego. Już sam ten fakt wzbudził poruszenie, szczególnie wśród mężczyzn, którzy prawdopodobnie wtedy zaczęli nazywać je „kobietami pistoletami”, starając się im pomóc na tyle, na ile byli w stanie. Ponieważ Niemcy zamknęli je w ciasnym pomieszczeniu, nie pozwalając wychodzić na zewnątrz, podrzucali im czasami coś do jedzenia, żeby tak bardzo nie głodowały.
W końcu jednak uczestniczki powstania nie wytrzymały i zaczęły się buntować. Dwie z nich, Anna Kielanowska i Wanda Woydat, zażądały widzenia z dowódcą obozu, Willim Knothem. Gdy się z nim spotkały, odważnie oświadczyły, że czują się oszukane, gdyż powinny znaleźć się w obozie jenieckim. Rozbawiły go tym stwierdzeniem, ale zgodził się rozpatrzeć ich sprawę, gdy napiszą podanie. Jakimś cudem udało im się zdobyć papier i sformułować na piśmie swoje postulaty. Może Knoth by je uznał, ale nie Theodor Meyer - inny komendant obozu, który rozkazał przenieść buntowniczki do normalnych baraków, odbierając im przy tym wszelkie prawa. Tak stały się więźniarkami, których nazwiska zastąpiły numery, a cywilne ubrania pasiaki.
„Wstawałyśmy, gdy wschodziło słońce. Wrzaski i krzyki zwiastujące pobudkę brutalnie wyrywały mnie ze snu, zwiastując kolejny dzień, który przy łucie szczęścia może uda nam się przeżyć. Pierwsze kroki zaraz po przebudzeniu kierowałyśmy do umywalni, ale problem polegał na tym, że najczęściej woda była zamarznięta, więc wszelkie próby zadbania o higienę kończyły się fiaskiem. Następnym punktem dnia było śniadanie. Kawę wlewano do koryta, które stało przed barakiem. Koryto wyglądało jak takie dla świń. Dla obozowych władz nie byłyśmy ludźmi, lecz zwierzętami, którym nie należy się szacunek czy choćby odrobina ludzkiego traktowania” - czytamy w publikacji Wiktora Krajewskiego.
Obozowy koszmar bohaterki jego książki przerwał Marsz Śmierci, w który wyruszyła z innymi więźniami. Skończył się on dla niej 13 lutego 1945 r. w Łebnie, kiedy to ledwo żyjącym ludziom kazano zatrzymać się na noc w miejscowym kościele. Pani Maria z koleżanką Danutą doszły do wniosku, że dalej nie są w stanie iść. Były zmarznięte i wygłodzone, a każdy krok sprawiał im ból. Schowały się w dzwonnicy, cicho leżąc wśród rozrzuconych desek. Na szczęście Niemcy rano nie zauważyli, że nie ma ich w szeregu. Mogły więc poszukać schronienia u Kaszubów, którzy zaopiekowali się młodymi dziewczynami.
Dziś Maria Kowalska ma 97 lat. Gdyby nie podzieliła się z Wiktorem Krajewskim historią swojego życia, wiele szczegółów, zwłaszcza tych związanych z grupą „kobiet pistoletów”, mogłoby ulec zapomnieniu. Zachowanie o nich pamięci stało się możliwe dzięki wydanej przez oficynę Prószyński i S-ka książce.
Magda Huzarska-Szumiec
Źródło: MHP