W „Killers of the Flower Moon” odwoływałem się do archetypu opowieści o miłości, zawiedzionym zaufaniu, zbrodni i zdradzie wobec rdzennych mieszkańców Ameryki – powiedział w niedzielę Martin Scorsese. Jego film zaprezentowano w sekcji pozakonkursowej 76. festiwalu w Cannes.
"Killers of the Flower Moon" to wielki powrót Scorsese do Cannes po 37-letniej nieobecności w oficjalnej selekcji (ostatni raz był tu połowie lat 80. ubiegłego wieku z filmem "Po godzinach"). Film jest owocem dziesiątej współpracy reżysera z Robertem De Niro i szóstej – z Leonardo DiCaprio. Po "Irlandczyku" - nawiązującym do poetyki kina gangsterskiego, które przez lata było jego specjalnością - w swoim najnowszym dziele mistrz delikatnie zmienia tonację, mieszając wiele gatunków, jednak pozostając najbliżej konwencji westernu. Scenariusz – współtworzony przez Scorsese i Erica Rotha – został oparty na książce non-fiction "Czas krwawego księżyca" Davida Granna poświęconej narodzinom FBI oraz serii morderstw popełnionych w latach XX w. Oklahomie na Indianach z plemienia Osagów. W związku ze znajdującymi się na tym terenie złożami ropy naftowej plemię to określano mianem najbogatszych Indian Ameryki.
W pierwszych kadrach filmu poznajemy przystojnego, choć niezbyt rozgarniętego Ernesta Burkharta (w tej roli DiCaprio). Mężczyzna przyjeżdża na ranczo swojego wuja Williama Hale’a (De Niro) – mafijnego bossa, który przedstawia się jako przyjaciel Indian, ale w rzeczywistości nie cofnie się przed niczym, by zgarnąć ich majątek. Uświadomiony przez Hale’a, z jak zamożnym plemieniem mają do czynienia, Burkhart postanawia wesprzeć jego nikczemny pomysł na zdobycie bogactwa. Plan chwilowo staje pod znakiem zapytania, gdy Ernest poznaje Indiankę Mollie (Lily Gladstone), która zauroczyła go od pierwszego spotkania.
Szybko okazuje się jednak, że pomimo szczerego uczucia mężczyzna cały czas wierzy, że w przyszłości przejmie fortunę rodziny swojej wybranki. Kandydatów do odziedziczenia majątku zostaje coraz mniej, bowiem kolejni krewni giną od strzałów. Pochowawszy siostry i matkę, Mollie zatrudnia prywatnego detektywa, który ma wskazać zbrodniarza. Ale i on niebawem zostaje znaleziony martwy. Cierpiąca na cukrzycę kobieta staje się coraz bardziej nieufna wobec Ernesta. Obawa o życie swoje i lokalnej społeczności jest na tyle silna, że mobilizuje siły na wyprawę do Waszyngtonu. Tam błaga władze o interwencję. W końcu jej wysiłek przynosi efekt – do Oklahomy przyjeżdża agent FBI (Jesse Plemons).
Po premierowym pokazie w canneńskim Grand Theatre Lumiere twórcy otrzymali dziewięciominutową owację na stojąco. Scorsese, pytany podczas niedzielnej konferencji prasowej o towarzyszące mu emocje, zapewnił, że był wzruszony, ponieważ obraz stanowi efekt "wielu lat pracy, niesamowitego ciepła i miłości wszystkich osób, które nad nim pracowały". Reżyser wspominał też okres przygotowywania scenariusza i wątpliwości, kto powinien być w centrum tej historii. Jak podkreślił, odpowiedź przyszła dopiero po wielu spotkaniach z Indianami z plemienia Osagów. "Postanowiliśmy, że sercem będzie postać, o której najmniej dowiadujemy się z książki – Ernest. Próbowaliśmy odkryć, kim jest. W +Killers of the Flower Moon+ odwoływałem się do archetypu opowieści o miłości, zawiedzionym zaufaniu, zbrodni i zdradzie wobec rdzennych mieszkańców Ameryki" – powiedział. Reżyser dodał, że poprzez ten obraz starał się oddać sprawiedliwość Indianom z plemienia Osagów, których wartości i światopogląd inspirowały go podczas pracy.
Scorsese odniósł się również do rosyjskiej inwazji na Ukrainę, która – jak przyznał – wzbudza w nim niepokój. "Jestem bardzo zdenerwowany z powodu rosyjskiej agresji i wszystkiego, co dzieje się na tym obszarze. Młodsze pokolenia nie pamiętają drugiej wojny światowej, tego co wydarzyło się na Bałkanach i w Polsce, nie pamiętają ówczesnej Rosji. Jako obywatel kraju będącego republiką federalną – ustroju, który wiąże się z wolnością słowa – uważam, że posiadanie przeciwnika nie powinno wiązać się z zatruwaniem lub zabijaniem go. Wolność słowa jest naprawdę najważniejsza. Nie oznacza ona okrzyków +ognia+ w zatłoczonym teatrze. Chodzi o wolność wyrażania siebie w łagodny sposób, w czasach pokoju" – podsumował.
Robert De Niro przyznał, że wciąż nie rozumie zbyt dobrze Williama Hale’a, którego zagrał. "Ludzie robią różne rzeczy, więc wiedziałem, że Hale musi być czarującym mężczyzną. Jedyne, co mogłem zrobić, to dać z siebie wszystko. Wydaje mi się, że jakaś część tej postaci jest szczera. Natomiast druga część sprawia, że zdradza plemię Osagów, sądząc, że ma do tego prawo. Staliśmy się bardziej świadomi tego dualizmu po tym, jak George Floyd padł ofiarą systemowego rasizmu. Banalność zła to coś, na co musimy dzisiaj bardzo uważać" – zwrócił uwagę. Twórcy przypomnieli, że wiele osób z plemienia Osagów nie przyjmowało do wiadomości, że Hale stał za morderstwami członków ich społeczności. De Niro porównał postać okrutnego wuja do byłego prezydenta USA Donalda Trumpa. "To tak jak z Trumpem - są ludzie, którzy wciąż uważają, że może wykonać dobrą robotę. Wyobraźcie sobie, jakie to szalone" – stwierdził De Niro.
"Killers of the Flower Moon" był jednym z tytułów pozakonkursowych pokazanych podczas canneńskiego festiwalu. W tej samej sekcji znalazły się m.in. film otwarcia "Kochanica króla" Maiwenn z reżyserką i Johnnym Deppem w rolach głównych, "Indiana Jones i artefakt przeznaczenia" Jamesa Mangolda oraz produkcja HBO "The Idol" Sama Levinsona z Lily-Rose Depp i kanadyjskim wokalistą The Weeknd w obsadzie. W ramach pokazów specjalnych odbyły się projekcje "Pictures of Ghosts" Klebera Menconcy Filho, "Occupied City" Steve’a McQueena i średniometrażowego "Strange Way of Life" Pedro Almodovara.
Z Cannes Daria Porycka (PAP)
autorka: Daria Porycka
dap/ aszw/