"Bielizna należy do umarłej klasy – ludzi, którzy wychodząc na scenę, wiedzą, po co tam idą” – powiedział PAP Jarek Janiszewski, współzałożyciel i lider zespołu Bielizna, który obchodzi 40-lecie istnienia.
PAP: Na stronie Gdańsk.pl znalazłem takie zdanie: "Jarek Janiszewski jest punkowo-rewiowym artystą, który z renesansową energią ogarnia wiele odległych gatunków sztuki. W zespole +Bielizna+ jest gorzkim i bezkompromisowym krytykiem rodzimych pseudoelit". Jak to jest z tą krytyką?
Jarek Janiszewski: Nurt krytyki w działalności zespołu Bielizna bierze się z walki z głupotą. Ludzi głupieją w postępie geometrycznym, poddają się mediom i internetowi, dlatego zawsze apelowałem do ludności, aby włączała mózg i starała się ogarniać wszechświat w sposób bardziej oryginalny. Zdaje sobie sprawę, że jest to trudne i tajemnicze. Ludzie kierują się opinią mediów zamiast włączać własny aparat poznawczy i oceniać dane zjawisko, np. muzyczne. Oni sami powinni wiedzieć i czuć, czy coś jest dla nich interesujące czy nie. Dzisiejszy odbiorca jest jak w filmie "Rejs", jak czegoś nie słyszał to temu nie ufa.
PAP: Spójrzmy więc na głupotę w połowie lat 80., gdy zaczynaliście grać, i tę dzisiejszą. Czym się różni, w czym jest podobna?
Jarek Janiszewski: Lata 80. był to czas tak zwanej "breżniewszczyzny", kraj się nie rozwijał, ale królowały metafory, bo nie można było wielu rzeczy powiedzieć wprost. Często w rozmowach z ludźmi młodymi opowiadam, że w okresie PRL-u chłonęło się teksty piosenek, starało się rozwikłać ich treść. Szukało się kontaktu z kulturą światową. Dziś wygląda to zupełnie inaczej, możemy wsiąść do samolotu i polecieć, gdzie nam się podoba. Mamy internet, gdzie robi się sensację z byle wydarzenia. Jesteśmy niby wolni i wyluzowani. To spowodowało, że ludzie przestawili mózg na niższe obroty. Okazuje się, że porównując lata 80. i dziś widzimy, że to dwie różne rzeczywistości. Wtedy żyliśmy w realiach poszukiwania różnych ciekawostek, to wymagało wysiłku. Dziś, siedząc przed komputerem, wszystko mamy podane na tacy i świat robi się plastikowy. Ludzie nie muszą sięgać za głęboko, żeby się odprężyć albo wzruszyć. Uważam, że jak się od ludzi wymaga więcej, to są oni bardziej zdyscyplinowani i włączają większą czujność, jeżeli chodzi o muzykę i słowa. Wolność czasami chadza dziwnymi drogami.
PAP: Piosenki Bielizny przez 40 lat pełne były groteski, przewrotności i specyficznego poczucia humoru. Dziś w muzyce poczucie humoru nie jest modne – wszystko musi być dołujące, pesymistyczne, w najlepszym razie patetycznie poważne. Dlaczego poczucie humoru przestało być trendy?
Jarek Janiszewski: Trzeba by o to zapytać socjologów, bo nie są to proste sprawy. Poczucie humoru Polaków stało się niskie – proste i banalne, aczkolwiek jest kilka kabaretów, które potrafią się z tego wyrwać. Na polu muzyki rockandrollowej rzeczy wesołych, sympatycznych, otwartych i lekko psychodelicznych jest coraz mniej. Zespół Bielizna ma swoją publiczność, która wie, czego może od nas oczekiwać. Gawiedź, w swojej masie, przestała być wymagająca. Mniej się czyta, ludzie nie znają literatury, przychodzą na koncert, słuchają tekstów i to po nich spływa, nie są w stanie zrozumieć pewnych rzeczy. Uważam, że gramy piosenki proste, a mimo to media zarzucają nam, że jesteśmy "za mądrzy, za bardzo intelektualni".
Być może gdybyśmy edukowali młodzież, grając im na przykład Franka Zappę i tłumacząc niektóre teksty dałoby się te głowy ruszyć. Ale jesteśmy na etapie ludzi niewymagających. Dawno nie słyszałem piosenki, która by mnie poruszyła, wzruszyła lub rozbawiła. Wszystko odbywa się albo w kategoriach banału albo banału, który stara się udawać rzeczy ważne. To kompletny bełkot. Bielizna należy do umarłej klasy – ludzi, którzy wychodząc na scenę wiedzą, po co tam idą. Gdy śpiewam kolejne piosenki, to wiem, dlaczego ten tekst jest taki, a nie inny. Nie mam idei, żeby zadawalać wszystkich, jeżeli mi się to podoba, to pewnie znajdzie się jeszcze parę osób, którym też przypadnie do gustu.
PAP: Realia w Polsce wywróciły się do góry nogami od momentu, gdy pierwszy raz wyszliście na estradę, a mimo to wasze piosenki od 40 lat są nadal aktualne, np. "Terrorystyczne bojówki", "W imię prawa" czy "Stefan" – opowieść o człowieku, który był zmuszany przez otoczenie do robienie tego, czego nie lubił. Życie kasjerki PKP gdzieś na prowincji też pewnie nie jest inne od tego, o którym śpiewaliście.
Jarek Janiszewski: Teksty uniwersalne pojawiają się wtedy, kiedy posługujesz się metaforą i opowiadasz jakąś historię, która jest uniwersalna. To nie jest proste, dlatego że nie trafia do ludzi, którzy lubią tekst banalny. Pierwszą naszą płytę otwierał utwór "W imieniu prawa", który opowiada o tym, jak media mogą zaszczuć człowieka, który był głodny i ukradł chleb. Widzieliśmy ten sam mechanizm w polityce ostatnich lat.
Ciekawostką jest fakt, że na naszej pierwszej płycie znalazła się piosenka "Dwóch wchodzi, jeden wychodzi", ten sam tytuł pojawił się w jednym z odcinków "Mad Maxa", ale mój tytuł był pierwszy. Ta piosenka opowiada o tym, że ludzie często muszą kogoś zniszczyć, żeby osiągnąć sukces. Nie idą na szczyt za sprawą pracy, determinacji czy talentu tylko – jak to najlepiej widać w polityce – po trupach.
Kolejny przykład to "Stefan" – opowieść o tym, że ludzie wykorzystują innych, bardziej wrażliwych, dla różnych korzyści. Rzuca się lwom na pożarcie – na przykład w polityce – ludzi, którzy kompletnie na to nie zasługują, a z tyłu siedzą "tłuste koty" i tym wszystkim kierują. Te mechanizmy chyba do końca świata nie zmienią się. Mogę mieć satysfakcję artystyczną, że te utwory nie zestarzały się. Pisałem je z myślą, aby przez lata były aktualne, bo natura człowiecza jest niestety żałosna – cały czas rządzą nami zawiść, chciwość i różne inne tajemnicze emocje.
PAP: A "Prywatne życie kasjerki PKP"?
Jarek Janiszewski: To utwór, który opowiada o nędznym życiu w okresie PRL-u. Byłem przekonany, że po 30, 40 latach kasjerki pojadą sobie na wakacje do Hiszpanii albo Meksyku, będą miały kilku kochanków i pięć samochodów, ale niestety zostało to wszystko tak jak kiedyś.
PAP: Wkraczacie w sferę tabu. W 2011 r. w Stoczni Gdańskiej nakręciliście teledysk z piosenką "Zimny wiatr", która zaczyna się od słów: "To z górą już 20 lat, kiedy wznosiłeś dumnie V, a dzisiaj smętny wzrok, w tych samych butach czwarty rok. To z górą już 20 lat, gdy uwierzyłeś w magię zmian, historia szczerzy kły, nie potrzebuje ciebie nikt. To nie tak miało być, mieliśmy wszyscy godnie żyć". I dalej: "A gdyby teraz cofnąć czas, czy chciałbyś walczyć jeszcze raz, musiałeś tyle dać, by dzisiaj po zasiłek stać".
Jarek Janiszewski: To piosenka o tym, że ludzie wywalczyli wolność, postawili na szali swoje życie i zdrowie, a potem zostali – mówiąc krótko – wydymani przez polityków, którzy tak naprawdę zwykłymi ludźmi kompletnie nie interesują się. Od roku 1989, od czasu transformacji, wszystkie ekipy, jakie by nie były, miały w d... zwykłego człowieka, który mieszkał na wsi czy w małym miasteczku. Wszyscy zajmowali się swoimi interesami, niezależnie czy była to lewica czy prawica czy ktokolwiek inny. Nasza transformacja jest przykro-smutna, do polityki idą ludzie byle jacy, których nie interesuje interes Polski tylko własny. To wszystko jest małe, byle jakie i żałosne.
PAP: Wróćmy do pierwszej połowy lat 80. Jak zrodził się pomysł zespołu Bielizna Goeringa, później już tylko Bielizna?
Jarek Janiszewski: Spotkaliśmy się z kolegami na studiach, na Politechnice Gdańskiej. W kraju był wówczas kompletny zastój. Nic się nie działo. Mieliśmy pomysł, aby stworzyć sobie rzeczywistość alternatywną. W telewizji inspekcje robotniczo-chłopskie, a my spotykaliśmy się w weekendy, kupowaliśmy dużo piwa i po prostu bawiliśmy się. Wtedy zrodził się zespół. Chcieliśmy się bawić, nikt nie myślał o płytach, koncertach czy karierze. Zresztą na początku traktowaliśmy to bardziej jako happening niż zespół. To miała być jedna wielka towarzyska impreza. Przed pierwszym występem zastanawialiśmy się, jak nazwać grupę, padały różne propozycje, na przykład Matka Folusz (od maszyny foluszniczej). Stanęło na Bielizna Goeringa. Tworzyliśmy utwory pod wpływem płynów alkoholizujących, np. "Kobieta o stu twarzach", "Kobieta, która poci się jak koń" albo wstrząsająca kompozycja "Długopis" o tym, że ktoś zgubił długopis wyprodukowany przez spółdzielnię inwalidów "Przodownik".
Pierwszy koncert był szokiem. Nikt nie wiedział, jak rozumieć nazwę zespołu. Poczucie humoru kulało. Pojawiły się informacje, że pogrobowcy, że ziomkostwo niemieckie chce odzyskać Gdańsk i tym podobne. Mieliśmy dwuosobowy balet złożony z naszych kolegów. Wypijali wino i zaczynali tańczyć, zanim jeszcze zabrzmiała muzyka. Przygotowywali widownię do klimatu, jaki miał zaraz zapanować. Było bardzo miło i fajnie. Pierwsze nasze koncerty były po to, aby narobić trochę zamieszania, wywołać skandal, aby się coś działo, żeby było wesoło, żeby oderwać się od PRL-owskiego banału. Była to świetna zabawa. Później, gdy pojawiła się Trójmiejska Scena Alternatywna, trafiliśmy tam z etykietką zespołu punkowskiego.
PAP: Każdy zespół dąży do wydania płyty. Jak to było w waszym przypadku?
Jarek Janiszewski: Pod koniec lat 80. pojawiła się okazja nagrania płyty, inne zespoły z Trójmiasta nie były gotowe, więc my skorzystaliśmy z nadarzającej się szansy. Podeszliśmy do tego ambicjonalnie, zmobilizowaliśmy się, popracowaliśmy. Uważałem, że jaka będzie pierwsza płyta, tak będziemy postrzegani w przyszłości. Po kilku miesiącach wyszła z tego płyta "Taniec lekkich goryli". To był moment, gdy zaczęliśmy się szybko rozwijać, od zabawy do profesjonalizmu. Wiele osób uważa, że pierwsza płyta była najlepsza i nie damy rady jej przeskoczyć, ale uważam, że najnowsza będzie lepsza.
PAP: Czym spowodowana była zmiana nazwy, z Bielizna Goeringa na Bielizna?
Jarek Janiszewski: Zmieniliśmy nazwę sami, nikt nas do tego nie zmuszał. Mieliśmy sporo zabawy z pierwszą nazwą, wiązało się z tym wiele śmiesznych anegdot, ale gdy miejscowi skini zaczęli witać mnie pozdrowieniem hitlerowskim "Sieg Heil", zrozumiałem, że ludzie nie mają poczucia humoru. Zrezygnowaliśmy wtedy z Goeringa i została sama Bielizna.
PAP: Trójmiejska Scena Alternatywna - co to był za byt?
Jarek Janiszewski: Są takie generacje, które przechodzą do historii, dlatego że mają w sobie ciekawych osobników i okazję do pokazania się z dobrej strony. Podobnie jak w piłce nożnej – była drużyna Górskiego, a potem nagle wszystko się skończyło. W Trójmieście w latach 80. pojawiło się mnóstwo ciekawych, utalentowanych i oryginalnych osobników, którzy albo chodzili jeszcze do liceum albo już studiowali, i mieli ochotę coś ciekawego zagrać. Scena zyskała na popularności, bo kraj grał rzeczy ponure. To był okres zimnej fali, a tu nagle pojawiły się reggae, rockabilly, psychodelia i inne. I to wszystko się fajnie poskładało. Ważną rolę odegrał tu Waldemar Rudziecki, animator kultury, który przyjechał z Torunia do Trójmiasta. Wspólnie z grupą przyjaciół przygotował strategię promowania artystów z Trójmiasta i to dało początek stowarzyszeniu Młodzieżowe Centrum Kultury (MCK) w Gdyni, które opiekowało się zespołami Trójmiejskiej Sceny Alternatywnej. To była taka "czapa polityczna", bez niej nie dałoby się nic oficjalnie zrobić. Dzięki Waldkowi i MCK udało się zrobić kilka dużych imprez muzycznych. Pamiętam słynny "Cyniczny zlot młodzieży ery atomowej". Pojawianie się licznych formacji muzycznych trafiło na zupełny zastój w kulturze polskiej. Ta generacja miała w sobie wiele energii i to zyskało spontaniczną formę artystyczną.
Ciekawostką było to, że nie było w tym pieniędzy, nikt nikomu nie zazdrościł, nie było zawiści, rywalizacji, pomagaliśmy sobie nawzajem, zapraszaliśmy się na koncerty. Legendarnym w tej historii był dom kultury w Gdańsku, któremu nadaliśmy nazwę "Burdel". Tam odbywały się koncerty, próby, imprezy. Była to mocna kontrkultura – robiliśmy swoje, graliśmy koncerty. Tworzyliśmy społeczeństwo alternatywne. Byliśmy odporni na oficjalną propagandę, radio, telewizja zupełnie nas nie interesowało.
Było to coś fantastycznego, co emanowało na całą Polskę. A Bielizna była jedyną formacją ze Sceny, która nagrała dużą płytę. Na przełomie lat 80. i 90. zaczęło się wszystko rozpadać. Rzeczywistość zaczęła pukać do drzwi, ludzie pokończyli szkoły, pozakładali rodziny, pojawiły się dzieci, rachunki za prąd i gaz. Miałem pretensję do władz Trójmiasta, że nie postarali się, aby ten ruch mógł nagrać płyty i pozostawić po sobie większy ślad niż tylko pamięć. Nikt o to nie zadbał. Miasta Gdańsk, Sopot, Gdynia wydawały setki tysięcy złotych na różne dziwne imprezy, tylko nie na kulturę. Urzędnicy byli impregnowani na kulturę.
PAP: Tworzysz słowa piosenek, ostatnio eseje i felietony zebrane w książki. Co czytałeś w połowie lat 80., a po co sięgasz teraz?
Jarek Janiszewski: Jestem jednostką ukształtowaną na bardzo dziwnych elementach. Jedną z moich ulubionych lektur są "Chłopi" Reymonta, jestem zauroczony tą książką, choć moi koledzy patrzą na mnie z niedowierzaniem. Jestem przynależny do tej kultury. Czytałem poezję międzywojenną – Kasprowicza, Czechowicza i paru innych. Dalej – Mrożek, Gombrowicz, Witkacy, czyli lektura lekko psychodeliczna, która potrafiła spojrzeć na polskość w sposób tajemniczy. Nie przebrnąłem przez Olgę Tokarczuk, to nie dla mnie. Jestem wielkim admiratorem Janusza Głowackiego. Z literatury światowej Kurt Vonnegut i Bohumil Hrabal, którego jestem wielkim miłośnikiem. Lubię czeską prostotę, sławiącą zwykłe życie. To się pojawia też w mojej twórczości. Zawsze mówię, że dla wielu ludzi historią nie jest to, że ktoś na kogoś napadł, coś się spaliło, wybuchło, lecz to, że przyszedł wujek, komuś się odbiło sadzonym jajkiem, matka miała romans z Latynosem, a ojciec rozciągał po pijanemu sprężynę, czyli rzeczy, które pamiętał z domu.
PAP: Skąd w tobie tyle energii, kreatywności i poczucia humoru?
Jarek Janiszewski: Nikt tego do końca nie wie. Uważam, że świat byłby prostszy i sympatyczniejszy, gdybyśmy oczekiwali od drugiej osoby jakiegoś dobra, że będzie wesoło i miło. Mam to chyba w genach, z drugiej strony patrzę na świat brutalny, dramatyczny, żałosny i próbuje znaleźć w tym jakiś sens. Staram się być otwarty na różne nurty.
PAP: Bielizna obchodzi 40-lecie istnienia, szykujecie się na kolejne 40 lat?
Jarek Janiszewski: Działamy, gramy na żywo dobre koncerty, niektóre można zobaczyć w internecie. Wszystko wygląda fajnie. Cały czas gramy dla ludzi, którzy mają otwarte głowy – są uśmiechnięci i przekonani, że będzie lepiej.
Nowa płyta jest już skończona i ukaże się niebawem. Cały czas staramy być na bieżąco, komentujemy, co się tu dzieje. Płyta nie jest jednak poświęcona jednemu tematowi, mamy tam kilka nurtów - etniczno-rozrywkowy, erotyczny czy polityczny. Ludzie dostaną ciekawe teksty, pod warunkiem, że będą na to gotowi. Pierwszy koncert 40-lecia zagramy w Białymstoku 23 lutego, 24 lutego zagramy w Opolu lubelskim na Festiwalu Kina Alternatywnego i kończymy tę małą trasę 25 lutego w Lublinie. I gramy w składzie z pierwszej płyty z wyjątkiem gitarzysty, który mieszka teraz w Wiedniu. Na pierwszej płycie zagrali Jarosław Figura na gitarze rytmicznej, Radovan Jacuniak na gitarze basowej, Andrzej Jarmakowicz na perkusji, Zbyszek Koziarowski na gitarze solowej, którego teraz zastępuje Krzysztof Stachura z rodu słynnego poety. Śpiew to moja działka.(PAP)
Rozmawiał: Tomasz Szczerbicki
Autor: Tomasz Szczerbicki
szt/ wj/