W "Pod wulkanem" pokazujemy, że wojna jest jak rak - rozprzestrzenia się na kolejne sfery, także społeczną i ekonomiczną - powiedział PAP ukraiński aktor Roman Lutskyi. Film Damiana Kocura z jego udziałem, polski kandydat do Oscara, w piątek wchodzi do kin.
"Pod wulkanem" przybliża historię ukraińskiej rodziny spędzającej wakacje na Teneryfie. Urlop Kovalenków powoli dobiega końca. Przybywszy na lotnisko, dowiadują się, że ich lot powrotny do Kijowa został odwołany z powodu inwazji Rosji na Ukrainę. Wracają więc do hotelu, nie wiedząc, kiedy będzie możliwy powrót do kraju. Nagle rajski krajobraz Wysp Kanaryjskich staje się potrzaskiem, z którego nie sposób się wydostać. Między Romanem (w tej roli Roman Lutskyi) i jego partnerką Anastasiią (Anastasiia Karpienko) dochodzi do spięć. 16-letnia Sofiia (Sofiia Berezovska) i jej młodszy brat Fedir (Fedir Pugachov) są świadkami kłótni. U każdego z bohaterów strach o najbliższych i przyjaciół przeplata się z poczuciem winy, że w obliczu tragedii przebywają tysiące kilometrów od domu.
Polska Agencja Prasowa: W ostatnich latach występowałeś w spektaklu "Hamlet" Mai Kleczewskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu i w zrealizowanych przez tę reżyserkę w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Iwano-Frankowsku "Dziadach". Propozycja roli w "Pod wulkanem" to pokłosie tamtych prac?
Roman Lutskyi: Nie. Dla mnie teatr i kino są światami paralelnymi. Do filmu dostałem się z castingu. Pewna aktorka, przygotowując self-tape, poprosiła, żebym stanął za kamerą i pomógł jej z tekstem. Damian Kocur obejrzał to nagranie i stwierdził, że chce zobaczyć chłopaka stojącego za kamerą. Pokrótce mówiąc, tak otrzymałem rolę. Wcześniej, gdy Damian przeglądał zdjęcia aktorów, odrzucił mnie. Dopiero dzięki self-tape'owi dostałem szansę.
PAP: Film dotyka tematu wojny, nie epatując obrazami okrucieństwa, do jakich przyzwyczaiło nas kino. Fabuła skupia się na emocjach, jakie wyzwala w ludziach wiadomość o wybuchu konfliktu – lęku, niepewności, zagubieniu – i tym, jak przekładają się na życie rodziny. Właśnie ta perspektywa ujęła cię w scenariuszu?
Roman Lutskyi: Tak. Zainteresowało mnie, że tekst opowiada o tym, jak inwazja wpływa na losy podstawowej komórki społecznej, jakie konflikty wywołuje. Mieszkańcy państw, w których panuje pokój, być może nie do końca rozumieją, że wojna w Ukrainie ma wiele warstw. Ona toczy się nie tylko na froncie i we wszystkich miejscach, w których giną ludzie, ale też w rodzinach – między małżonkami, pokoleniami, dziećmi. Wiele małżeństw rozpadło się wskutek tej "niewidocznej wojny", o której zwykle się nie pisze, nie robi filmów. Oczywiście, nie zrównuję rodzinnych sporów z walką zbrojną. Po prostu chodzi o to, że wojna jest jak rak – rozprzestrzenia się na kolejne sfery, także społeczną i ekonomiczną.
PAP: Kocur mówi, że nie był na froncie, więc nie czuje się moralnie uprawniony, by pokazywać obrazy walk, cierpienia, zniszczeń. Uważa, że byłoby to bazowanie na ludzkiej tragedii. To bliskie ci myślenie?
Roman Lutskyi: Sądzę, że twórcy, którzy nie doświadczyli tej wojny na własnej skórze, nie powinni pokazywać jej jeden do jednego w swoich filmach. Jeżeli byłbym reżyserem i planował film o konflikcie w Syrii, postąpiłbym tak jak Damian. Natomiast on ma wiele doświadczeń związanych z Ukraińcami, którzy przyjechali do Polski. Wie, że ci ludzie coś stracili, wykazuje się wobec nich empatią, subtelnością. Ma pełne prawo zrobić film o "niewidocznej wojnie" w ukraińskiej rodzinie. Nie pokazuje czołgów, strzelanin - od tego są filmy dokumentalne i teraz nastał czas na nie. Damian nie był na wojnie. Gdyby chciał zawrzeć w swoim filmie sceny walk, byłyby one podszyte fałszem.
PAP: Metoda twórcza Kocura opiera się na improwizacjach, co wydaje się dość odległe od pracy w teatrze. Obok aktorów profesjonalnych reżyser chętnie angażuje naturszczyków. Dobrze odnalazłeś się w tym świecie?
Roman Lutskyi: Improwizacja to wspaniała metoda. Naprawdę lubię pracować w ten sposób. Występując w teatrze, nie boję się, że zapomnę tekstu. Wiem, że muszę przekazać sens tego, co zostało zapisane w scenariuszu, ale mogę powiedzieć to innymi słowami. Często korzystam z tej możliwości, podobnie jak inni aktorzy. Nasz teatr jest instytucją państwową, ale nie podchodzimy do pracy w sposób akademicki. Staramy się, by scena tętniła życiem, a nie była miejscem, w którym recytuje się tekst.
"Pod wulkanem" to pierwszy film z moim udziałem oparty w całości na improwizacjach, twórczych poszukiwaniach. Owszem, ta praca różniła się od wszystkiego, co zrobiłem do tej pory, ale bardzo mi się to podobało. Aktorstwo wciąż się rozwija. Dziś jesteśmy w innym punkcie niż 100, 50, 20 lat temu. Może właśnie w tym kierunku będzie zmierzać ten zawód. Nie tylko Kocur, ale też inni reżyserzy coraz częściej angażują aktorów nieprofesjonalnych. Robią to, ponieważ zależy im na naturalnych reakcjach. Czy zawodowi aktorzy mogą im to dać? Tak, ale tylko pod warunkiem, że są otwarci, gotowi do improwizacji.
PAP: W "Pod wulkanem" grasz 40-letniego Romana, głowę czteroosobowej, patchworkowej rodziny. Zbieżność imion zapewne nie jest przypadkowa. Wiele twoich kwestii ma wydźwięk osobisty. W jednej ze scen mówisz np., że pojedziecie do Warszawy do cioci Mai, którą można łączyć z Mają Kleczewską. Na ile w tym filmie mogłeś zawrzeć własne przemyślenia?
Roman Lutskyi: Wspomniana w filmie Maja to rzeczywiście Maja Kleczewska. Zacznijmy jednak od tego, że wojna w Ukrainie toczy się od 2014 r. 24 lutego 2022 r. zapoczątkował jej kolejny rozdział. Byłem na miejscu, więc mam o czym opowiadać. Natomiast z imionami było tak, że kilka dni przed rozpoczęciem zdjęć przeczytaliśmy fragment scenariusza. Damian nie dał nam od razu całego tekstu, żebyśmy nie projektowali sobie w głowach kontynuacji, tylko skupili się na tym, co tu i teraz. W scenariuszu mój bohater nosił imię Artem i tak też miało być w filmie. Ale kiedy zaczęliśmy próby z kamerą, okazało się, że Fedirowi, naszemu najmłodszemu aktorowi, trudno było zapamiętać, jak nazywam się w filmie, i czasami zamiast "Artem" mówił "Roman". Zdecydowaliśmy, że zostawimy nasze prawdziwe imiona, by było mu łatwiej. Poza tym, dlaczego nie? Dzięki temu film nabrał jeszcze bardziej osobistego charakteru.
PAP: Twój bohater dowiaduje się o agresji Rosji na Ukrainę podczas wakacji na Teneryfie. Jest z najbliższą rodziną, daleko od swojego kraju. Pamiętasz, w jakich okolicznościach zastała cię wiadomość o wybuchu wojny?
Roman Lutskyi: Byłem w domu i czułem ogromny stres. Pojechałem do szpitala, by pomóc w zabezpieczeniu infrastruktury. Mój teatr od razu zaczął koordynować akcje pomocowe. Teraz już wszyscy w Ukrainie przywykliśmy do alarmów, ale wtedy wywoływały w nas lęk. Zastanawialiśmy się, czy powinniśmy schodzić do schronów czy nie. Syreny przyprawiały nas o szybsze bicie serca. To było straszne. Przez większość czasu ludzie siedzieli z nosami w smartfonach. Śledzili wiadomości napływające z frontu, wymieniali się informacjami o bieżących potrzebach – co przewieźć, gdzie podstawić ciężarówkę.
Nie moglibyśmy nakręcić filmu o rodzinie wiszącej na telefonie, ale opowiadamy o tym, co działo się pomiędzy czytaniem artykułów. Wojna zespoliła niektóre rodziny, inne rozbiła. W wielu domach stała się katalizatorem kłótni. Tego ostatniego sam doświadczyłem. Zależało mi, by moja rodzina wyjechała w bezpieczne miejsce, ale sam nie mogłem opuścić Ukrainy. Po pierwsze, nie pozwolono by mi. A po drugie, chciałem pomagać, nie martwiąc się, że moim bliskim zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo. Ktoś mógłby powiedzieć: ale jak to, chciałeś zostawić żonę, dzieci? Kilku moich znajomych tak zrobiło. Rozumiem ich punkt widzenia.
PAP: Bezpośrednio po wybuchu agresji, kiedy teatr zamienił się w centrum koordynacji pomocy, wstrzymaliście prace nad spektaklami?
Roman Lutskyi: Tak. Praca w tamtym czasie była niemożliwa, przebywanie w dużych grupach - bardzo niebezpieczne. Poza tym ludzie nie mieli czasu na teatr. Doszedłem do wniosku, że wybrałem kompletnie bezużyteczny zawód. Lekarz, żołnierz, policjant, strażak – to są naprawdę istotne profesje. Ale aktor? Jest zbędny. To nie tak, że zacząłem wstydzić się swojego wyboru. Ale zastanawiałem się, dlaczego wykształciłem się w tym kierunku. Właściwie po co mi to było? Żeby karmić swoje ego? Wojna całkowicie przewartościowuje życie.
Nasz teatr jako jeden z pierwszych w Ukrainie zaczął grać spektakle w warunkach inwazji. Występowaliśmy w schronie, nie na scenie. To było w kwietniu lub maju 2022 r., nie pamiętam dokładnie. Miejsca na widowni szybko się zapełniały. Przychodziło do nas wielu uchodźców ze wschodu, którzy potracili bliskich i domy. W końcu powróciliśmy do występów na scenie. Z tym zastrzeżeniem, że w wypadku alarmu przerywamy spektakl. Jednak dopiero w 2023 r. pomyślałem, że ludzie potrzebują teatru i aktorów.
PAP: W jakim punkcie jest dzisiaj kinematografia ukraińska?
Roman Lutskyi: W 2022 r. ukraińskie kino zamarło. Przestano robić filmy. Teraz powstają nowe obrazy, ale niestety, już nie w takiej skali jak przed rosyjską inwazją. Przeważają produkcje serialowe. Wydaje mi się, że w Ukrainie jest trochę tak jak w Polsce – największą rozpoznawalność przynosi aktorom telewizja, nie kino. Osobiście nie należę do grupy aktorów, którzy przechodzą płynnie z planu na plan. Nieczęsto gram w filmach, ponieważ nie przyjmuję każdej propozycji. Przykładam dużą wagę do scenariuszy i dialogów. Jeśli wyczuję w nich sztuczność, odrzucam projekt. W formie utrzymuje mnie teatr.
PAP: Przed tobą pracowity czas. Na przełomie października i listopada będzie można oglądać cię w "Dziadach", które zawitają do Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku. Rozpoczyna się też podróż po świecie "Pod wulkanem" jako polskiego kandydata do Oscara. Film będzie prezentowany m.in. w Los Angeles, Vancouver i Londynie. Będziesz zaangażowany w kampanię oscarową?
Roman Lutskyi: Nie mogę zostawić wszystkiego w Ukrainie i jeździć po świecie. Zaproszenia na festiwale zaczęły napływać dopiero teraz. Repertuar teatru ustalono wcześniej. Gram na zmianę z jednym aktorem i już rozdzieliliśmy terminy. Nie mam prawa prosić go o zamianę spektakli. Kiedy przez dłuższy czas nie było mnie w teatrze, kolega za każdym razem wychodził na scenę. Teraz moja kolej.
PAP: "Pod wulkanem" może wyprowadzić ze strefy komfortu tych, którzy sądzą, że wojna ich nie dotyczy, że jest daleko stąd. Jesteś ciekaw, jak film zostanie przyjęty w Europie Zachodniej i za oceanem?
Roman Lutskyi: To dobrze, jeśli dzięki temu filmowi ludzie choć na chwilę opuszczą swoją strefę komfortu. Ale jeszcze ważniejsze jest, by coś zrobili, zabrali głos, przyznali, że wojna jest czymś strasznym. Żeby rozejrzeli się wokół i dostrzegli uchodźców, którzy potrzebują pomocy, ponieważ nie mają dokąd wracać. Bardzo cieszę się, że film został wyprodukowany w Polsce, z Polakami. To pokazuje, że nie jesteśmy sami, że "Pod wulkanem" nie jest wyłącznie głosem Ukraińców, którzy już trzeci rok mówią o wojnie. Chciałbym, żeby Europa przestała w końcu bać się Putina. My, Ukraińcy, udowadniamy, że nie ma czego. Po prostu trzeba walczyć. Potrzebna jest nam realna pomoc i broń, nie biurokracja. Potrzebujemy dojrzałej Europy. (PAP)
Rozmawiała: Daria Porycka
dap/ wj/ jpn/