30 października 1989 r. odbył się premierowy pokaz „300 mil do nieba”. Debiutancki film Macieja Dejczera opisywał historię ucieczki braci Zielińskich do Szwecji.
"W latach 80. też marzyłem, żeby wyjechać na Zachód, jednak nie miałem takiej determinacji jak oni" - powiedział PAP reżyser Maciej Dejczer.
Piętnastoletni uczeń Technikum Mechanicznego w Dębicy Adam Zieliński i trzynastoletni uczeń siódmej klasy szkoły podstawowej Krzysztof Zieliński pochodzili z Żyrakowa koło Dębicy. Ich ojciec w niewielkim zakładzie produkował materiały budowlane, jednak jesienią 1985 r. borykał się z problemami finansowymi. Chłopcy nie mieli problemów z nauką.
"Pomysłodawcą ucieczki był Adam, który nie widział perspektyw rozwoju w peerelowskiej rzeczywistości. Z zamiarem ucieczki nosił się od dawna" - napisali w monografii "Uciekinierzy z PRL" (2009) Monika Bortlik-Dźwierzyńska i Marcin Niedurny. Zielińscy wsiedli do nocnego ekspresu do Warszawy. W domu pozostawili list do rodziców, by nie wzywali milicji.
"Na szczęście nie udało nam się na Okęciu dostać do luku bagażowego w samolocie, dziś wiem, jakie tam panują warunki w czasie lotu. Nie przeżylibyśmy" - wspominał Krzysztof Zieliński po latach.
Dostęp do lotniska był niemożliwy: teren lotniska i hangary LOT-u były nadzorowane przez uzbrojonych w broń maszynową żołnierzy WP. Zielińscy zmienili plan. Szansę na ucieczkę widzieli jedynie w ukryciu się pod podwoziem naczepy TIR-a przewożonego na pokładzie promu do Szwecji. Pociągiem dotarli do Świnoujścia, na parking ciężarówek oczekujących na odprawę celną przed wjazdem na prom do Ystad.
W ryzykowną podróż pod podłogą naczepy TIR-a wyruszyli w sobotę 26 października 1985 r. Nocą temperatura spadła poniżej pięciu stopni. Jak ustalili historycy IPN, mieli niezwykłe szczęście: tego dnia w placówce w Świnoujściu zachorował pies używany przez funkcjonariuszy Wojsk Ochrony Pogranicza do wykrywania uciekinierów.
"Na przejściu granicznym przy kontroli celnej ledwo nam się udało. Samochód bowiem wjechał tam na kanał i dwa razy przechodził facet z latarką, ale nas nie zauważył" - pisali ze Szwecji w liście do rodziców. Korespondencja trafiła w ręce funkcjonariuszy SB.
"Nie było tak jak w filmie, że jakaś półeczka była, że było wygodnie. Jedna oś była na piersiach, druga na brzuchu, trzecia na nogach. A głowy trzeba było w jakiś sposób utrzymać. Były takie rurki od sprężarek i tam głowę można było położyć. To było okropnie niewygodne" - wspominał Krzysztof Zieliński.
W nocy z 26 na 27 października prom, którym podróżowali, dotarł do Ystad. Nad tylnymi osiami naczepy spędzili łącznie 26 godzin. Dwie godziny po wyjściu z ukrycia spotkali patrol szwedzkiej policji. Zziębnięci i głodni trafili na posterunek. W trakcie przesłuchania poprosili o polityczny azyl. W tym czasie rodzice zagłosili zaginięcie synów.
"Funkcjonariusze z komisariatu w Żyrakowie potraktowali zgłoszenie lekceważąco, uważając ucieczkę za szczeniacki wybryk. Komendant posterunku nie przekazał informacji dalej, nawet nie sporządził protokołu zaginięcia osób" - podają autorzy monografii.
"Kochani tato i mamo!!! Wiemy, że tą ucieczką sprawiamy wam wiele kłopotów i przykrości. Nie uciekliśmy dlatego, że było nam źle w domu. Mieliśmy pewien powód, żeby tak postąpić. (...) Wyjechaliśmy na trzy dni. Prosimy, nie wzywajcie milicji. Możecie nam przez to śmiertelnie zaszkodzić. Wracamy najpóźniej w piątek lub w sobotę" - pisali w liście do rodziców. Dopiero 2 listopada 1985 r. rodzice otrzymali list z ambasady Szwecji w Warszawie. Informowano, że chłopcy cali i zdrowi przebywają w Szwecji.
W sprawę nadania Zielińskim statusu uchodźców politycznych zaangażował się premier Olof Palme, który otoczył rodzeństwo specjalnym patronatem. W kraju uruchomiono kampanię propagandową wymierzoną w szwedzkie władze. Ich decyzję tłumaczono "problemami pedagogicznymi" typowymi dla nastolatków. 29 listopada Sąd Rejonowy w Dębicy wydał postanowienie o zawieszeniu Józefie i Tadeuszowi Zielińskim władzy rodzicielskiej nad synami.
"Natknąłem się w prasie na krótką notkę, dwa, trzy zdania o ucieczce braci Zielińskich do Szwecji. To był rok 1985, jesień. Na jednej stronie zapisałem treść przyszłego filmu, faksem przekazałem temat i chęć jego zrobienia do Studia Filmowego `TOR`. Po dwóch, trzech tygodniach, pracując na planie filmowym we Wrocławiu, dostałem... gotowy scenariusz Cezarego Harasimowicza" - powiedział PAP reżyser Maciej Dejczer.
"Okazało się, że w tym samym czasie Cezary, zainspirowany faktem ucieczki, napisał scenariusz, złożył go do TOR-u. Nie znaliśmy się do tej pory. Nasze pomysły trochę się różniły. Zaproponowałem Cezaremu napisanie wspólnego, nowego scenariusza. Zgodził się. W tamtym czasie w tygodniku `Polityka` ukazał się duży artykuł o uciekinierach i ich rodzicach. Artykuł zawierał sporo faktów" - wyjaśnił.
"Zależało mi na osiągnięciu maksymalnej wiarygodności w kinie. Opiekunem moich etiud szkolnych, na studiach był Krzysztof Kieślowski. Krzysztof namawiał nas do korzystania z autentycznych historii. Uwielbiałem `Z zimną krwią` według książki Trumana Capote'a, `Narkomanów` z Alem Pacino czy `Na wylot` Grzegorza Królikiewicza. To były filmy prawdziwe" - dodał. Reżyser wspomina, że w 1983 r. w Monachium, na Międzynarodowym Festiwalu Szkół Filmowych, nagrodzono jego etiudę dokumentalną "Chłopcy". A rok później na innym festiwalu etiudę fabularną "Wyjście", również opartą na faktach.
Dejczer podkreśla, że w Monachium zobaczył inny, wolny świat. "Tak wtedy postrzegał Zachód niemal każdy Polak. Ta konfrontacja Zachodu z szarym i przaśnym PRL była uderzająca, nie tylko dla mnie, ale także dla braci Zielińskich".
"W latach 80. też marzyłem o tym, żeby wyjechać na Zachód, jednak nie miałem takiej determinacji jako oni. W Polsce miałem najbliższą rodzinę. Wtedy mnóstwo ludzi myślało o emigracji. Ucieczki były dość powszechnym zjawiskiem. Różne były ich motywy i sposoby" - wskazał. Dejczer podkreśla, że wątek ucieczki z totalitarnego ustroju był obecny w jego świadomości od lat 70.
"Wychowałem się w Gdańsku. Jako młody chłopak widziałem na ulicach demonstracje w roku 1968 i 1970, słyszałem z domu strzały do robotników w Gdyni w grudniu 1970 r., byłem już na studiach reżyserskich, gdy w 1980 r. na naszej uczelni też powstawała `Solidarność`, a w stanie wojennym chodziłem na demonstracje, więc ucieczka dwójki dzieciaków do Szwecji poruszyła głęboko moje serce" - wskazał.
Główne role Dejczer powierzył Wojciechowi Klacie i Rafałowi Zimowskiemu. Fabułę wzbogacił fikcyjnym wątkiem dziewczyny, która chciała uciec wraz z Zielińskimi. Rola Elki przypadła 13-letniej Kamie Kowalewskiej (ob. Kulawinek). W obsadzie znaleźli się m.in. Jadwiga Jankowska-Cieślak, Krzysztof Stroiński, Andrzej Mellin i Adrianna Biedrzyńska. Muzykę skomponował Michał Lorenc. Zdjęcia rozpoczęły się w grudniu 1988 r.
Realizowano je w Zgierzu, nad Zalewem Sulejowskim, na stacji kolejowej w Gałkówku, w rejonie terminalu dla TIR-ów w Świnoujściu, na pokładzie promu Polskiej Żeglugi Bałtyckiej Polferries MF "Łańcut", na ulicach Kopenhagi oraz w obozie dla emigrantów w Sandholm-Allerod. Na promie ekipa pracowała całą noc, płynąc na zdjęcia do Kopenhagi.
"Bracia Zielińscy przedostali się do Szwecji, tymczasem w `300 mil do nieba` uciekają do Danii. Wynikało to faktu, że nie mieliśmy wówczas żadnych kontaktów ze szwedzkimi producentami, natomiast udało się podpisać umowę koprodukcyjną z Duńczykami - firmą Lise Lense Moller. W Danii realizowaliśmy zdjęcia przez jakieś dwa tygodnie" - dodał. 50 tys. dolarów zainwestowała w produkcję filmu Trans Europe Film z Paryża. Studio TOR i reżyser odrzucili propozycję finansowania filmu przez Telewizję Polską.
"Ówczesne władze TVP postawiły jeden warunek: w `300 milach do nieba` bracia mają wrócić do kraju. Na to się nie zgodziło kierownictwo Studia Filmowego `TOR` ani ja. Przecież bracia nie po to ryzykowali życie podczas ucieczki, aby później dobrowolnie wracać. Wiedzieli, od czego uciekają. W rozmowie telefonicznej ojciec powiedział im dramatycznie brzmiące zdanie: `Nie wracajcie tu nigdy!` - wyjaśnił reżyser.
"Najtrudniejszą do realizacji sceną były dynamiczne ujęcia pod naczepą TIR-a. Zdemontowano część podłogi i zbudowano specjalne półki dla operatora Krzysztofa Ptaka i mnie oraz półkę dla Wojtka i Rafała nad osiami naczepy. Kaskaderzy zamontowali specjalne uprzęże asekurujące nas w czasie jazdy. Przed TIR-em jechał samochód, który sprawdzał, czy na trwającej w budowie autostradzie nie leżą żadne kamienie, które mogłyby uderzyć w odgrywających role aktorów, operatora lub mnie. Chłopcy leżeli, a my siedzieliśmy z kamerą, wszyscy 30-40 cm na jezdnią" - przypomniał Dejczer.
"Pracę ułatwiła nam dostarczona przez Duńczyków kamera Arriflex BL 5, z bardzo długim wizjerem, który umożliwiał nam obserwację wyjątkowo trudnego planu z półki pod naczepą" - wskazał.
Statyczną część zdjęć pod naczepą zrealizowano w bazie Pekaes w Błoniu k. Warszawy.
"W filmie pokazałem, że chłopcy wsiadają pod TIR-a gdzieś w środkowej Polsce, by faktycznie od celu dzieliło ich 300 mil" - dodał.
8 czerwca 1989 r., a więc cztery dni po pierwszej turze wyborów kontraktowych, na początku przemian ustrojowych w Polsce, odbyło się posiedzenie Komisji Kolaudacyjnej Filmów Fabularnych. Uczestniczyło w nim kilkanaście osób, m.in. reżyser, Maciej Dejczer oraz współscenarzysta Cezary Harasimowicz.
"Nie chciałem tak bardzo zarysować kontrastu pomiędzy tą kolorową Danią a szarą Polską, z atmosferą beznadziejności, i dlatego przejście z jednego kraju do drugiego tak wygląda w moim filmie. Zrobiłem to z pełnym przekonaniem" - mówił reżyser.
Podkreślał, że chciał pokazać "determinację chłopców, którzy chcieli przedostać się przez granicę kosztem własnego zdrowia, własnych sił", i dlatego ukazał dramatyczne sceny realizowane pod podwoziem naczepy TIR-a, w trakcie ryzykownej podróży na prom.
"Film mówi o przypadku jednostkowym i na pewno nie jest to typowa droga ucieczki z kraju, ale jest to bardzo dramatyczne wydarzenie i dla rodziców, którzy zostali w kraju, i dla tych chłopców, którzy są od nich daleko i którzy w gruncie rzeczy są osamotnieni" - wyjaśnił. Broniąc swojej debiutanckiej fabuły, Dejczer podkreślał jednocześnie, że "szum" w kraju i reakcje Zachodu powstały dopiero po pewnym czasie (...). Na dobrą sprawę nikt nie wiedział, co się z braćmi Zielińskimi działo przez jakiś czas, dopiero po upływie tego czasu rozpoczęła się kampania władz, zaczęto się nimi interesować i żądać ich powrotu do kraju" - wyjaśniał reżyser.
Zastrzeżenia do fabuły filmu miał pisarz, długoletni współpracownik "bezpieki" (pseudonim "33" lub "Harcmistrz") Kazimierz Koźniewski. Pozostali członkowie komisji lepiej od niego wyczuwali powiew zmian, jakie właśnie rozpoczynały metamorfozę PRL w III RP.
Europejska premiera "300 mil do nieba" odbyła się w lipcu 1989 r. podczas Kongresu Praw Człowieka w Strasburgu. Byli na niej obecni widzowie z 70 krajów świata.
"Najbardziej żywiołowo reagowały osoby, które wcześniej żyły w krajach komunistycznych i znały realia zniewolenia. W pamięć szczególnie zapadły mi łzy wzruszenia widzów z Chin, którzy kilka tygodni wcześniej opuścili swój kraj po masakrze na placu Tiananmen" - wyjaśnił reżyser. "W Strasburgu poznałem osobiście bohaterów mojego filmu" - dodał.
Na ekrany polskich kin film trafił 30 października 1989 r. "Na widowni wyczuwało się entuzjazm. Temat, który przedstawiłem, poruszył tysiące Polaków, którzy marzyli o wolności i wyjeździe na Zachód. Trafiliśmy w czas dla tego filmu. W Europie trwały ruchy wolnościowe, w całym bloku socjalistycznym. Kilka dni po premierze rozpoczęła się rozbiórka muru berlińskiego - symbolu komunistycznego zniewolenia. 30 lat później, w rocznicę premiery filmu, Niemcy zaprosili nas na uroczysty pokaz. Usłyszeliśmy, że byliśmy pierwszymi filmowcami z byłych krajów komunistycznych i być może na świecie, którzy poruszyli temat ucieczek, emigrantów politycznych i szerzej - niezgody na zniewolenie - opowiadał Dejczer.
Reżyser wspomina wizytę w Muzeum Muru Berlińskiego. "Kilkaset krzyży na mapie Berlina upamiętniających uciekinierów, którzy zginęli, chcąc uciec do Berlina Zachodniego, do wolności. Każdy krzyż symbolizował jedną osobę. W 2019 r. widziałem słynne krzyże nad brzegiem Szprewy poświęcone ofiarom nieudanych ucieczek" - dodał.
"Moi bohaterowie mieli więcej szczęścia i dzięki swojej odwadze i determinacji osiągnęli cel. Dzisiaj ruchy imigracyjne są codziennością, są bardzo dramatyczne, dotyczą wielkich grup ludzkich. Tym, którym trzeba pomóc, należy podać rękę" – ocenił Maciej Dejczer.(PAP)
Autor: Maciej Replewicz
mr/ dki/ ktl/