05.04.2010. Kalisz (PAP) - Poproś Stasia, aby był grzeczny. Jak wrócę, to kupię mu rower - pisał starszy posterunkowy Stanisław Leszczyński do swojej żony Elżbiety i ukochanego syna. To ostatnie słowa, jakie zdołał przekazać najbliższym. Elżbieta nigdy nie dowiedziała się o losach swojego męża. Zmarła 28 lat temu w Kaliszu.
Dopiero w 1990 r. 60-letni wówczas Staś dowiaduje się oficjalnie, że jego ojca Sowieci przewieźli w kwietniu 1940 r. z Ostaszkowa do Miednoje. Otrzymuje wtedy kopię jednego z setek rozkazów bolszewików o wywózkach do Miednoje. Na tej liście jest stu polskich obywateli. Na pozycji 13 figuruje nazwisko Stanisława Leszczyńskiego.
Pięć lat później, w 1995 r., podczas ekshumacji odnaleziono w jednym z grobów szczątki Leszczyńskiego, a przy nim książeczkę wojskową i kartkę pocztową. Od tej pory nie ma już wątpliwości, że ojca zamordowano w Miednoje, mówi pan Stanisław.
Leszczyński był policjantem w Zdołbunowie, w łuckiem, najdalej wysuniętym na wschód polskim województwem. Bolszewicy wyprowadzili go z posterunku 17 września 1939 r. Zabrali mu broń i puścili wolno, ale już 7 października przyszli do jego domu w Zdołbunowie. Rodzina widziała wtedy ojca i męża po raz ostatni. "Matka przez laty szukała taty po całym świecie. Zawsze przychodziła odpowiedź: +nieznany+" - opowiada pan Stanisław.
Już 15 kwietnia, gdy Stanisław już nie żył, pod dom w Zdołbunowie podjechała taksówka. "Czerwoni dali nam 10-15 minut na spakowanie się. Do ciasnej taksówki kazali wsiąść jeszcze dwóm osobom. Matka zdołała zabrać jedynie małą walizkę i wiadro z zalaną smalcem kiełbasą" - wspomina dziś Leszczyński junior.
I tak rozpoczął się nowy rozdział w ich życiu. Zawiezieni przez NKWD na stację kolejową, wpakowani z innymi nieszczęśnikami do bydlęcych wagonów, rozpoczęli podróż w nieznane. Po miesiącu wyładowali ich na stacji Kara-Guga, w północnym Kazachstanie.
Wprost ze stacji Leszczyńscy trafili do kołchozu "Świat", by spędzić tutaj całe sześć lat. Zamieszkali u 77-letniego Rosjanina, który trafił na zesłanie tylko dlatego, że podkuwał konie w carskiej kuźni, a więc był sługusem cara. "Dziś myślę, że to wszystko, co nas spotkało, jest nieprawdą" - mówi pan Stanisław.
Elżbieta pracowała w polu, a Staś łapał zimą w sidła zające. "Ze względu na wszechobecne wilki, to były niebezpieczne polowania. Musieliśmy jakoś żyć, zające ratowały nas od głodu. Bałem się strasznie, ale głód był silniejszy od strachu" - opowiada.
Stary Rosjanin pomagał polskim zesłańcom. Nauczył Stasia, że kradzione zimą w kołchozie zboże należy zakopać w kopcu mrówek. "Mrówki chowają się zimą pod kopiec, a myszy czując ich obecność, nie ruszają zboża" - wspomina pan Stanisław.
W 1946 r. Leszczyńska przetrzymywana była w piwnicy i zmuszana przez miesiąc do przyjęcia obywatelstwa radzieckiego. Gdy już z biletem do Polski jechała furmanką 2,5 kilometra na stację w Kara-Guga co chwilę z ziemianek wyłaniali się współtowarzysze niedoli - Rosjanie - którzy ofiarowywali jej po 5 błyszczących kopiejek na szczęście. Oni nie mieli żadnej szansy na wyjazd gdziekolwiek. Pan Stanisław dobrze pamięta jak jeden z tych dobrych ludzi powiedział im po ofiarowaniu kopiejek: "Żeby wam słonko świeciło w życiu jak świecą się te kopiejki".
Podróż do Polski trwała prawie miesiąc. Najpierw Leszczyńscy zostali skierowani do Stargardu Szczecińskiego, później przenieśli się w kieleckie, a w końcu do Kalisza. Staś rozpoczął wreszcie naukę, w życiu Leszczyńskich zaczęło się dziać lepiej. Ludowa władza nie zapominała jednak o nich, tym bardziej, że Staś nigdy nie ukrywał, iż jego ojciec był przedwojennym policjantem, a w dodatku matka rodowitą Czeszką, której rodzinę wysłał kiedyś na Wołyń car. Ktoś mu sprytnie podpowiedział, by zapisał się do ZMW. Pomogło, od tej pory władza jakby o nas zapomniała - mówi Leszczyński.
Zamordowany w Miednoje Stanisław ma swój pomnik w Kaliszu. To dąb pamięci, który posadzili mu członkowie miejscowego Stowarzyszenia Sybiraków i Rodzin Katyńskich. Pan Stanisław lubi tam przychodzić i rozmyślać o przeszłości.(PAP)
zak/ abe/ ls/