Na aparat natknąłem się zupełnie przypadkowo. Bardzo spodobało mi się, że mogę być złodziejaszkiem obrazów, że rejestruję coś, co zostaje w moich rękach na stałe - mówi PAP fotograf Tomasz Sikora, który w niedzielę obchodzi 70. urodziny.
Tomasz Sikora (ur. 1948 r.) to fotograf, twórca teatralnych i filmowych plakatów, ilustracji książkowych, realizator prac dla agencji reklamowych w Ameryce i Europie. Miał kilkadziesiąt wystaw indywidualnych, wielokrotnie nagradzany za swoją twórczość. W 2002 roku wspólnie z Andrzejem Świetlikiem stworzył Galerię Bezdomną, promującą fotografię niezależną.
W weekend w stołecznej Leica 6x7 Gallery w Warszawie odbywa się jubileusz Tomasza Sikory. W niedzielę od godz. 15 na Mysiej będzie można spotkać się z jubilatem i jego gośćmi, m.in. operatorem filmowym, fotografem i reżyserem Bogdanem Dziworskim oraz fotografem Markiem Arcimowiczem. 12 września nakładem wydawnictwa Agora ukaże się książka "Kapitalnie. Tomek Sikora w rozmowach z Dorotą Wodecką".
PAP: Fotografie mówią same za siebie czy czuje pan potrzebę, by je interpretować?
Tomasz Sikora: Nie ma takiej fotografii, która mówi sama za siebie. Fotografia oszukuje, bo funkcjonuje tak, jak chce autor. Każde zdjęcie można podpisać w wieloraki sposób i tak będzie odbierane. Fotografia wyłapuje moment jednej tysięcznej sekundy. Gdybym zrobił pani teraz 24 zdjęcia jedno po drugim, to prawdopodobnie mógłbym wyłapać na nich co najmniej kilka emocji. W pewnym momencie oko naturalnie przymyka się i twarz wygląda na smutną. Teraz jest pani uśmiechnięta, ale jeśli zrobię zdjęcie i natrafię na smutek, a później to opublikuję, jaka będzie na tej fotografii prawda o pani? Żadna. Aczkolwiek pewnie poczucie smutku nie jest pani obce, bo każdy z nas je ma.
PAP: Niebawem ukaże się książka "Kapitalnie. Tomek Sikora w rozmowach z Dorotą Wodecką", w której opowiada pan o swoim życiu i fotografiach. Uznał pan, że 50-lecie pracy twórczej i 70. urodziny to dobry moment, by się tym podzielić?
Tomasz Sikora: Przychodzi taki czas, że człowiek chce się dzielić swoim doświadczeniem. Ta książka to rozmowa, zresztą genialnie przeprowadzona przez Dorotę, która nie bała się żadnych pytań. Mnóstwo opowiadań, z których można wyciągnąć wnioski, by ominąć jakieś błędy. Uważam, że każdy powinien wchodzić po schodach bardzo powoli, dlatego, że życie trwa długo i jeśli zupełnie przypadkowo osiągniemy jakieś apogeum w postaci sukcesu to bardzo łatwo z tego szczytu spaść. Największym szczęściem człowieka jest, kiedy robi to, co lubi i kiedy może pracować i kiedy to, co robi, może mu też zapewnić egzystencję. Bardzo ważne, żeby to rzeczywiście była egzystencja, a nie szaleństwo, nagły skok i łapanie się rzeczy, które niekoniecznie są najważniejsze w naszym życiu.
PAP: W książce wspomina pan m.in. początki przygody z fotografią, gdy jako 20-latek wyjechał do Paryża, pracował w laboratorium Kodaka i ledwo wiązał koniec z końcem. Nie myślał pan wtedy, żeby może jednak wrócić na Politechnikę?
Tomasz Sikora: Byłem chłopakiem, który do 18 roku życia grał w piłkę. Na aparat natknąłem się zupełnie przypadkowo. Bardzo spodobało mi się, że mogę być złodziejaszkiem obrazów, że rejestruję coś, co zostaje w moich rękach na stałe. Kontynuowałem to, mając ogromne szczęście, że trafiłem na ruch hipisów. Bardzo mi było z tym blisko, bo rodzice - artyści - prowadzili inny tryb życia niż przeciętna rodzina. Poruszałem się w barwach obrazów mamy i wąchałem gips ojca. Jak zobaczyłem tych chłopaków i dziewczyny - kolorowych, siedzących na krawężniku, to od razu się do nich przykleiłem i pojechałem na pierwszy zjazd hipisów. Tam powstały pierwsze poważne zdjęcia i publikacja. W wieku 21 lat zrozumiałem, że to może być moim zawodem. Potem pojechałem na stypendium do Paryża. Płacono mi najniższą stawkę. Mieszkałem w klitce na poddaszu, bez wody i ogrzewania. Zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo mogłem wyjrzeć przez okno i zobaczyć Wieżę Eiffla. Praca w laboratorium była strasznie uciążliwa. Żeby się nauczyć tego, co chciałem, wystarczyło kilka tygodni, ale miałem podpisaną umowę i musiałem spędzić tam kilkanaście miesięcy. Na szczęście wróciłem do Polski ze sprzętem i niebawem dostałem pierwszą pracę. Życie w Paryżu było cudowne, choć nieusłane luksusem. Przechodząc wtedy obok wystaw sklepowych, zrozumiałem, że mnie one nie interesują i nigdy nie będę tęsknił za butem, który kosztuje połowę mojej pensji, bo to niemoralne.
PAP: Ma pan jednak w dorobku kampanie reklamowe dla wielkich marek modowych, w tym Armani i Prada. Jak się pan odnalazł w tym świecie?
Tomasz Sikora: Robiłem kampanie dla pisma Club 21 w Singapurze, którego właściciel ma 21 butików reprezentujących najwybitniejszych projektantów mody. To nie ja przygotowywałem kolekcje do sfotografowania. Ja tylko dotykałem tych rzeczy i to była rozkosz, ale przecież z dobrych materiałów szyją nie tylko wielcy projektanci. Choć dla niektórych ważne jest to, co na metce. Nie mam nic przeciwko temu, tylko ja taki nie jestem i nie muszę być. Mój zawód nigdy nie wymagał ode mnie garnituru i białej koszuli. Kiedyś w Sydney spotkałem ludzi, którzy zaciągnęli mnie na uroczystość rozdania nagród branży reklamowej. Powiedzieli, że trzeba się elegancko ubrać. Kupiłem sobie garnitur w sklepie z używaną odzieżą. Był przykrótki i na tyle obcisły, że ledwo go na siebie założyłem. Dokupiłem do niego kiczowaty krawat. Jak wparowałem na przyjęcie, to na nikogo innego nie patrzono. Okazuje się, że ludzie mają potrzebę, by zobaczyć coś innego. Tu w Warszawie zostaliśmy kiedyś zaproszeni na przyjęcie u bardzo zamożnych ludzi. Obowiązywał smoking. Nie posiadam czegoś takiego, więc założyłem lnianą marynarkę i spodnie, które kupiłem na rynku w Kazimierzu. W pewnym momencie znana w Polsce osoba podeszła do mnie i powiedziała: "słuchaj, ty ukradłeś całe show". Ja pytam: "dlaczego?". "No bo my wszyscy wyglądamy jak kelnerzy, a ty jesteś jedyną osobą, która się jakoś wyróżnia".
PAP: W 1982 r. wyjechał pan do Australii, gdzie spędził 20 lat. Czuł się pan emigrantem?
Tomasz Sikora: Wyjeżdżałem do Australii zrozpaczony stanem wojennym. Przez 1,5 roku "Solidarności" poczuliśmy przynależność do Europy, mogliśmy po niej podróżować. Nagle nam to wszystko zabrano, a jednym z punktów stanu wojennego stał się zakaz fotografowania na ulicy. Mieliśmy z żoną propozycje wyjazdu do Anglii lub Francji, ale chcieliśmy zobaczyć nowy świat i spróbować go polubić. Patrzyliśmy na niego jak na odkrycie. Chcieliśmy poznać ludzi, którzy tam żyją. Nigdy nie pozwalaliśmy nazywać się emigrantami, bo już samo zaakceptowanie tego hasła sieje w głowie spustoszenie. Myśli się wtedy: "skoro jestem emigrantem, to muszę się zdecydować na życie w jednym miejscu i zerwać relacje ze starym krajem, żeby nie tęsknić. Wtedy urodzę się na nowo". Guzik prawda. Jak się ma 33 lata, to nie sposób oderwać się od języka, kultury słowiańskiej, czterech pór roku. Ale poznając kulturę anglosaską, można przejąć parę wspaniałych cech - spokój wewnętrzny, szacunek dla drugiego człowieka i uśmiech. Jak zamieszkaliśmy w tej kamienicy to tutaj nikt nie mówił sobie dzień dobry. My postanowiliśmy, że będziemy mówić z uśmiechem, głośno i bez względu na to, czy człowiek tu mieszka czy tylko przyszedł w odwiedziny. Tak już zostało.
PAP: Czyli granice nie mają dla pana znaczenia?
Tomasz Sikora: Nie mają absolutnie żadnego znaczenia. Europa jest teraz tak połączona, że ludzie wsiadają do samolotu, lecą na jeden dzień do Londynu, by zobaczyć wystawę. Bez żadnej kolejki, za 150 zł, a nie 1,5 tys. To niebywałe osiągnięcie. Nie ma granic, a jednak pojawiają się ruchy nacjonalistyczne. Tylko i wyłącznie dlatego, że parę osób chce na tym zdobyć władzę. Wszędzie jest to samo. Jugosławia była kiedyś zlepkiem różnych krajów i funkcjonowała świetnie dopóki nie upadł komunizm, nie przyszło paru oszołomów i ludzie, którzy siedzieli razem w knajpie i pili rakiję, nagle zaczęli do siebie strzelać.
PAP: Powiedział pan kiedyś, że w fotografii nie istnieje doskonałość. Dlaczego pan lubi niedoskonałe zdjęcia?
Tomasz Sikora: Dla mnie fotografia jest ekspresją. Jeśli chcę o czymś opowiedzieć, to powinienem sobie wybrać formę. Największe wrażenie wywarł na mnie okres impresjonizmu w malarstwie, bo za pomocą niedosłowności artyści budowali świat, który niesamowicie oddziaływał na odbiorcę. Tam nic nie było dopowiedziane, trzeba było odebrać to na własny sposób. Zdjęcie coca-coli, wykonane doskonale, z kroplami wody na butelce, powoduje wyłącznie, że mamy ochotę się napić. Taka jest rola tego zdjęcia. Problem w tym, że ludzie zaczęli robić tą doskonałą techniką wszystko, także reportaż. Jak człowiek miota się między kulami, to niech to robi jak może i niech nie wyrzuca zdjęcia dlatego, że ono jest nieostre. To nieostre zdjęcie może być najważniejszym przesłaniem publikacji.
Zawsze marzyłem, żeby zrobić impresjonistyczny album o Polsce i to nie wzięło się tylko z fascynacji malarstwem, ale przede wszystkim z tęsknoty za czterema porami roku, którą odczuwałem w Australii. Gdy jesteśmy daleko, przywołujemy obrazy, które są nieostre jak sny. Album "Cztery pory roku" powstał w 2014 r. Nie opowiadam w nim o Polsce w tzw. formacie pocztówkowym. Ludzie to robią, ale jak się potem ogląda takie albumy, to trudno odróżnić autorów. Zresztą w tej chwili, gdy mamy doskonałe iPhone’y, wszyscy uwieczniają zachody i wschody słońca.
PAP: Zawsze broni pan tych amatorskich zdjęć.
Tomasz Sikora: Bronię, bo to jest szalenie ważne, by je mieć. Te zdjęcia to zapis emocji. Jak się na nie patrzy po latach to człowiek może sobie na tej podstawie odtworzyć wszystko, co działo się wokół. Natomiast jak pokazuje się takie zdjęcie komuś to on mówi: "Przecież ja też takie robię. Nie ma się czym chwalić".
PAP: Jako 50 i 60-latek przez rok codziennie fotografował pan siebie. Wraca pan do zdjęć z cyklów "Minął rok"?
Tomasz Sikora: Czasami tak. Jak będę miał więcej czasu, to chciałbym otworzyć i porównać oba te albumy, zobaczyć, jak wyglądałem w tych samych dniach roku, kiedy miałem 50 i 60 lat, jakie będą różnice. To bardzo ciekawe, z tym że taki projekt wymaga codziennego, konsekwentnego działania i absolutnie nie każdy musi to robić. Aczkolwiek osoby, które nie akceptują samych siebie, powinny wykonywać takie ćwiczenie przez miesiąc czy dwa. Dlatego bronię Facebooka i tych, jak ludzie mówią, głupich zdjęć. One nie są aż tak głupie, bo rzeczywiście pomagają ludziom w zaakceptowaniu samych siebie.
PAP: Pan się urodził optymistą czy wykształcił to w sobie?
Tomasz Sikora: Czasami, w momentach dołu - bo bywają takie - ten optymizm jest przywracany na siłę. Próbuję sobie uzmysłowić, że o wiele łatwiej jest żyć optymistycznie niż pesymistycznie. O wszystko trzeba walczyć. Nie zawsze jest tak, że ktoś się z czymś rodzi, a ktoś nie. Jeśli już się z tym nie rodzi to tym bardziej powinien walczyć, żeby to nabyć.
PAP: O czym pan marzy?
Tomasz Sikora: W kwestiach zawodowych – żeby dalej było tak, jak jest. Natomiast w pozazawodowych marzę o tym, żeby napis, który miałem kilka dni temu na koszulce, znaczył coś dla ludzi. A było tam napisane: Konstytucja.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
autor: Daria Porycka
dap/ pat/ wj/ pś/