Fałszowanie akt współpracy było bardzo trudne, ponieważ funkcjonariusze SB byli kontrolowani przez swoich przełożonych na przykład poprzez udział w spotkaniach z tajnymi współpracownikami, kontrolę doniesień TW i ich analizę - wskazuje dr hab. Tadeusz Rutkowski z Instytutu Historycznego UW w rozmowie z PAP na temat różnych form współpracy i ich znaczenia.
PAP: Co kryje się pod pojęciem współpracy ze służbami bezpieczeństwa? Czy istniała wyraźna granica, za którą stawało się tajnym współpracownikiem bezpieki?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Współpraca z aparatem bezpieczeństwa miała kilka wymiarów. Pierwszym z nich jest współpraca jako agent, od lat sześćdziesiątych nazywany tajnym współpracownikiem. Było to regularne, opłacane wykonywanie zadań zleconych przez SB, po spełnieniu wszystkich formalności, takich jak podpisanie zobowiązania do współpracy i przeszkolenie agenta.
Oprócz tego istniały takie formy współpracy jak kontakt poufny, w późniejszych latach kontakt operacyjny, czyli luźniejsza forma współpracy, która nie zawsze była sformalizowana i nie zawsze kończyła się podpisaniem zobowiązania do współpracy. Bywało jednak, że takie kontakty były równie regularne jak w wypadku tajnych współpracowników. Najczęściej jednak nie były wynagradzane finansowo, lecz w formie różnego typu prezentów. Oprócz tego do osobowych źródeł informacji aparatu bezpieczeństwa należały: kontakty służbowe i konsultanci. Ci ostatni byli wykorzystywani do wydawania opinii dla SB w zakresie swoich specjalności zawodowych, często jednak pełnili oni funkcję normalnych informatorów.
Najbardziej rozpowszechnioną była jednak współpraca w charakterze tajnego współpracownika. Momentem przekroczenia Rubikonu w kontaktach ze Służbą Bezpieczeństwa było podpisanie zgody na współpracę, przyjęcie pseudonimu i przejście przeszkolenia.
PAP: Czy zdarzało się, że ktoś chciał współpracować z bezpieką z własnej woli i sam składał takie oferty?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Jak najbardziej, ale nie były to częste przypadki. Zwykle zapomina się, że tajni współpracownicy byli werbowani do konkretnych spraw. Agenci byli werbowani do rozpracowania określonej osoby, organizacji czy zdarzenia, rzadziej instytucji. W przypadku stwierdzenia wrogiej działalności SB typowało osoby, które mogłyby być wykorzystane do rozpoznania sytuacji i inwigilacji osób ją prowadzących. W tym celu wyszukiwano osoby, które z różnych powodów: ideologicznych, finansowych, czy posiadających „haki” w życiorysie, rokowały nadzieję na podjęcie współpracy. Następował wówczas proces opracowania kandydata na TW, obejmujący zbieranie danych personalnych, informacji o życiu prywatnym i zawodowym. Po jego zakończeniu decydowano, czy dana osoba jest odpowiednia do pełnienia tego typu zadań i w razie pozytywnej odpowiedzi podejmowano próbę werbunku.
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Jakość pracy aparatu bezpieczeństwa zależała od poziomu wykształcenia jego pracowników i od sytuacji politycznej. Do połowy lat 60. funkcjonariusze byli z reguły źle wykształceni, ponad połowa esbeków nie miała średniego wykształcenia. Byli szkoleni głównie na kursach, których poziom był niski i kończyli eksternistycznie szkoły. Sytuacja zmieniła się w latach 60. i 70., gdy znaczna część funkcjonariuszy kończyła studia. Podejmowano również werbunek na wyższych uczelniach.
W latach 50. i 80., kiedy liczba agentury była bardzo znaczna, część z niej była prowadzona przez tzw. rezydentów. Byli nimi doświadczeni TW lub (częściej) byli pracownicy resortu, którzy prowadzili innych współpracowników, wyręczając w tym funkcjonariuszy.
PAP: Wspomniał Pan o szkoleniach. Czego dotyczyły?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Szkolenia dotyczyły zasad zachowania tajności, metod kontaktu z pracownikami SB, sporządzania i pozyskiwania informacji i zachowania w wypadku dekonspiracji. Warto pamiętać, że TW nie mieli prawa do łamania przepisów obowiązującego prawa. W wypadku gdyby grupa, o działaniach której informował TW, planowała np. wysadzenie w powietrze pomnika Lenina czy rozrzucanie ulotek to on nie powinien brać udziału w takich działaniach. Choć oczywiście od tej zasady były również wyjątki, gdy konieczne było uwiarygodnienie agenta.
PAP: Jakie przepisy prawne regulowały postępowanie z agenturą?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Działalność operacyjną UB, potem SB regulowały instrukcje operacyjne. Każda służba specjalna tworzy takie instrukcje. UB posiadało ją już od początku 1945 r. Pierwsza była oparta bezpośrednio na instrukcjach sowieckich NKGB. Są to ciekawe źródła także do poznania stosunku bezpieki do społeczeństwa. Na przykład w latach 60. zakładano, ze znaczna część społeczeństwa będzie chętnie współpracowała ze służbami, stąd nazwa tej formy współpracy w instrukcji z 1960 roku „pomoc obywatelska”. W 1970 r. zmieniono ją na „kontakt operacyjny”.
PAP: Czy dobrowolność współpracy to efekt zmian w wyniku odwilży jesieni 1956 r.?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Jest to efekt swoistego oswojenia się społeczeństwa z państwem – przyznania, że jego funkcjonowanie nie zmieni się w najbliższej przyszłości, uznania w części lub całkowicie za własne. Pod koniec lat 60. to nastawienie zaczęło jednak ulegać zmianie, czego świadectwem jest opracowanie nowej instrukcji wprowadzonej 1 lutego 1970 r.
PAP: Czy zasady pracy zawarte w tych instrukcjach były rzeczywiście przestrzegane? Jaka była jakość pracy funkcjonariuszy bezpieki?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Jakość pracy aparatu bezpieczeństwa zależała od poziomu wykształcenia jego pracowników i od sytuacji politycznej. Do połowy lat 60. funkcjonariusze byli z reguły źle wykształceni, ponad połowa esbeków nie miała średniego wykształcenia. Byli szkoleni głównie na kursach, których poziom był niski i kończyli eksternistycznie szkoły.
Sytuacja zmieniła się w latach 60. i 70., gdy znaczna część funkcjonariuszy kończyła studia. Podejmowano również werbunek na wyższych uczelniach. Poziom funkcjonariuszy więc mocno wzrósł, cała Służba Bezpieczeństwa w tym czasie, po okresie rozprzężenia w latach „odwilży”, okrzepła.
W latach stalinowskich instrukcje były przestrzegane głównie w wymiarze formalnym. Podstawową formą działania było głównie wymuszanie współpracy. Była to metoda skuteczna na krótki okres, ponieważ zmuszany do niej współpracownik często unikał współpracy i starał się z niej wyplątać. Najwyżej cenioną formą pozyskiwania współpracowników było zawsze pozyskiwanie w oparciu o motywację patriotyczną, ideową, a nie strach czy pieniądze. Wynagrodzenie miało jednak również swoje znaczenie, stanowiło bowiem często istotne uzupełnienie dochodów.
W latach stalinowskich częstą formą pozyskiwania było zamykanie w areszcie na 48 godzin w celu pokazania, jak wyglądają przesłuchania. Była to metoda bardzo skuteczna, gdy weźmie się pod uwagę brutalność przesłuchań. Cynicznie wykorzystywano strach i lęk przed cierpieniem. Tacy TW bardzo często jednak zrywali współpracę, zwłaszcza w okresie tzw. odwilży lat 1955–1957. Później werbowano na innych zasadach, ale także wówczas szantaż i strach odgrywały pewną rolę.
PAP: Jak wyglądało werbowanie funkcjonariuszy? Wspomniał Pan już o pozyskiwaniu kandydatów wśród studentów.
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Początkowo uznawano za ważny klasowy charakter służby. Jej bazą kadrową miały być środowiska robotnicze i chłopskie, w praktyce w znacznym stopniu niziny społeczne. Dla osób z takich środowisk była to możliwość osiągnięcia szybkiego awansu społecznego i uzyskania dostępu do różnego typu przywilejów. Również później zwracano dużą uwagę na pochodzenie społeczne, ale wówczas pojawiło się zjawisko „reprodukowania aparatu”. Praca rodziców w SB oznaczała możliwość zatrudnienia w SB. Znane są przypadki trzypokoleniowych rodzin esbeckich.
Niski poziom funkcjonariuszy nie dotyczył w znacznym stopniu wywiadu SB. Praca w nim wymagała wyższych kwalifikacji, np. znajomości języków, inteligencji, obycia.
PAP: Czy wzory działania służb bezpieczeństwa były wspólne dla całego bloku komunistycznego?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Różnice były niewielkie, dotyczyły raczej szczegółów. Służby bezpieczeństwa krajów komunistycznych powstawały w oparciu o standardy sowieckie. Widać to w pierwszych instrukcjach UB, które są pełne błędów językowych i rusycyzmów, ponieważ są tłumaczeniami instrukcji służb sowieckich.
Tempo wprowadzania zmian, nazwy procedur i poszczególnych działań miały charakter indywidualny dla poszczególnych służb. W wywiadzie i służbach wojskowych te podobieństwa były jeszcze większe. Na przykład Agenturalny Wywiad Operacyjny znany ze sprawy Józefa Oleksego był kalką struktury w Sztabie Generalnym Armii Sowieckiej.
PAP: A gdybyśmy poszli o krok dalej i pokusili się o stworzenie rankingu najlepszych służb specjalnych bloku wschodniego. Z pewnością na jego szczycie znajdowałyby się służby sowieckie.
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Z pewnością Sowieci, ponieważ poszli najdalej w inwigilacji społeczeństwa. Tamtejszym służbom pomagał cały szereg obowiązujących tam ograniczeń wolności, włącznie z niepełną swobodą poruszania się po kraju i brakiem jakichkolwiek niezależnych od państwa instytucji. Polska nigdy do tego „ideału” nie dorastała, może jedynie zbliżyła się w latach 1950-1953.
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Samo fałszowanie akt współpracy było bardzo trudne, ponieważ funkcjonariusze SB byli kontrolowani przez swoich przełożonych na przykład poprzez udział w spotkaniach z tajnymi współpracownikami, kontrolę doniesień TW i ich analizę. Nie było więc łatwej możliwości zarejestrowania fikcyjnego TW, groziło to zresztą konsekwencjami dyscyplinarnymi. Mogły się zdarzać pojedyncze przypadki takich działań, ale nie było to nigdy zjawisko na większą skalę.
Drugim, jeśli nie równorzędnym po ZSRS w rankingu kontroli społeczeństwa państwem było NRD ze swoim Stasi. W dużej mierze jego potęga była odbicie narodowych cech społeczeństwa NRD i sytuacji, w jakiej znajdowało się to państwo. Stopień kontroli Stasi nad społeczeństwem był co najmniej taki jak w ZSRS. Również osiągnięcia Stasi w pracy agenturalnej na Zachodzie (głównie w RFN) były znaczne, wciąż nie znamy jej dokładnego zasięgu.
PAP: W jaki sposób historyk podchodzi do materiałów bezpieki? Jakie są największe trudności w ich interpretacji?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Źródła policyjne nie są specyficzne dla okresu Polski Ludowej. Są one w obiegu naukowym od dłuższego czasu. Można tu wymienić akta rosyjskiej Ochrany, badane już od wielu lat przez historyków, także polskich. Jednak nawet one są w Rosji wciąż udostępniane niechętnie. Ochrona archiwów jest bardzo mocno wdrukowana w tamtejszą kulturę. Również na zachodzie znaczna część akt służb specjalnych nie jest ujawniania z zasady. Dokumenty brytyjskiego kontrwywiadu MI5 z okresu przedwojennego i wojennego pojawiły się w obiegu naukowym dopiero przed dziesięciu laty. Nie obejmują one wciąż teczek personalnych agentury.
To co stało się w krajach bloku komunistycznego było dla historyków niesamowitą okazją do wejrzenia w kuchnię służb specjalnych. Wcześniej ta wiedza była bardzo ogólna. Tutaj historycy otrzymali ogromną ilość teczek personalnych i pracy agentury, akta osobowe funkcjonariuszy, akta spraw operacyjnych, instrukcje operacyjne, materiały z odpraw aparatu bezpieczeństwa. Tak pełny wgląd w działalność służb specjalnych nie był dotąd możliwy.
Są to materiały fascynujące, ale bardziej, niż ma to miejsce w wypadku innych źródeł wymagają bardzo wnikliwej analizy, ponieważ w znacznie większym stopniu niż materiały innych struktur państwa są skażone błędami i nieścisłościami wynikającymi ze sposobów ich zdobywania.
PAP: Wśród laików istnieje „mit jednej teczki” poprzez lekturę, której można poznać całą działalność współpracownika bezpieki i zdobyć wiedzę na temat jego samego. Tak jednak nie jest.
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Zwracałem już uwagę, że mamy różne źródła informacji, które już wymieniłem. Klasyczny agent podejmujący współpracę miał dwie teczki. W teczce personalnej znajdowały się wszystkie informacje na jego temat: od akt opracowania go jako kandydata na tajnego współpracownika, kwestionariusz osobowy, zobowiązanie do współpracy, opinie i charakterystyki wykonane przez oficera prowadzącego, arkusze wypłat wynagrodzenia i doniesienia innych źródeł informacji, mających sprawdzać pozyskiwane przez niego informacje. W teczce pracy znajdowały się efekty pracy TW: doniesienia i notatki ze spotkań z oficerem prowadzącym.
Osoby wykorzystywane dorywczo często nie miały własnych, oddzielnych teczek, a czasami nawet nie były rejestrowane. Odpisy doniesień tajnych współpracowników trafiały do wszystkich jednostek zainteresowanych jego wiedzą. Na przykład efekty pracy pracownika uniwersytetu, który dla SB charakteryzował przedstawicieli środowisk naukowych mogły trafiać w formie odpisów do wszystkich struktur, które interesowały się tymi osobami, często w całej Polsce. Doniesienia więc jednego źródła trafiały w kilkadziesiąt miejsc w formie wypisów czy kopii. Oczywiście wciąż zachowywały one walor autentyczności.
PAP: No właśnie, co rozumiemy pod pojęciem autentyczności akt z archiwów służb bezpieczeństwa?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Dla oceny autentyczności największą wagę ma zachowanie oryginału. Trzeba pamiętać, że archiwum SB nie było klasycznym archiwum mającym za zadanie głównie przechowywanie akt. Często zdarzało się, że akta były niszczone, gdy traciły wartość operacyjną. Pamiętajmy jednak, że w każdej strukturze biurokratycznej archiwiści boją się niszczyć dokumenty zakładając, że jeszcze mogą się przydać. Dlatego często pozostawiano fotokopie wybranych dokumentów, a niszczono oryginały akt, np. gdy umierał tajny współpracownik lub osoba rozpracowywana, ale dokumenty mogły być przydatne np. do rozpracowania jego rodziny.
Często „brakowano” akta, mimo że historyk nie widzi obecnie uzasadnienia przyczyn takiego działania. Często dużą rolę mógł tu odgrywać motyw ochrony zwierzchników, dla których akta te mogły być kompromitujące. W swoich badaniach spotkałem się między innymi ze zniszczeniem tzw. sprawy obiektowej (zakładanej na instytucję - PAP) Państwowego Wydawnictwa Naukowego w połowie lat siedemdziesiątych. Nie widzę logicznego uzasadnienia dla zniszczenia tych akt w tym okresie, zwłaszcza że dotyczyły one ważnej z ideologicznego i politycznego punktu widzenia instytucji. Oprócz samych oryginałów dysponujemy uwiarygodnionymi odpisami, które trafiały w wiele miejsc.
Do lat 80. nie było komputerów umożliwiających szybki dostęp do danych. Podstawą działania służb jest zaś informacja. Jeśli funkcjonariusz dowiaduje się, że pan „X” prowadzi nielegalną działalność, to pragnie zdobyć jak najszybciej szeroką wiedzę na jego temat, w tym na temat dotychczasowego zainteresowania, którym otaczały go służby. Na te pytania musiało odpowiedzieć w ciągu kilku dni lub szybciej archiwum SB, noszące nazwę Biuro C. Cała procedura odbywała się w sposób bardzo sformalizowany. Należało wypełnić odpowiednią kartę, która była przesyłana do danej jednostki lokalnej oraz centrali, czasem także archiwów innych instytucji (np. służb wojskowych, WOP). Na karcie zwrotnej znajdowała się odpowiedź na pytanie o zawartość archiwów w sprawie danej osoby. Czasami zdarzało się, że akta były zastrzeżone przez inną jednostkę. Zawsze zostawały w kartotekach ślady sprawdzania konkretnej osoby.
W przypadku, gdy funkcjonariusz chciał zwerbować konkretną osobę jako tajnego współpracownika to stawała się ona kandydatem na tajnego współpracownika i również była wpisywana do kartoteki. Jeśli praca TW była długotrwała, to jego działalność „obrastała” w dokumenty. Można było zniszczyć jego teczkę, ale znacznie trudniej było zniszczyć kartotekę. Nawet gdyby ona uległa zniszczeniu to pozostają jeszcze księgi rejestracyjne. Trudno więc całkowicie „anihilować” istnienie TW z archiwum SB.
Zniszczenie dużej części akt w latach 1989-1990 nie oznaczało, że nie pozostał żaden ślad współpracy. Dowodem na to jest sprawa prof. Jana Miodka, zarejestrowanego jako TW, którego akta nie zachowały się, ale wiemy że istniały i wiemy jakiego okresu dotyczą.
PAP: Czy w swoich badaniach spotkał się Pan z fałszowaniem akt?
Dr hab. Tadeusz Rutkowski: Znany jest mi jeden udowodniony sądowo przypadek o. Władysława Wołoszyna z Torunia. Udało się udowodnić, że jego akta zostały sfałszowane. Abstrahuję tutaj od faktu, że wyroki sądowe nie mogą być dla historyka obowiązujące, ponieważ sąd może kogoś uniewinnić, nie mając wystarczających dowodów potwierdzających współpracę, a historyk może domniemywać na podstawie dokumentów i swojego doświadczenia, że współpraca miała miejsce.
Na początku lat 80. generał Kiszczak wydał rozkaz intensyfikacji pracy operacyjnej, czyli zwiększenia werbunku agentury. Po tej decyzji w ciągu roku liczba informatorów wzrosła o blisko 40 proc. Oczywiście nie jest to możliwe w tak krótkim czasie. Prawdopodobnie zarejestrowano wówczas wiele kontaktów operacyjnych, dokonano mechanicznej zmiany ich statusu.
W wielu przypadkach, z którymi się zetknąłem, rejestrowano osoby jako kandydatów na tajnych współpracowników i po jakimś czasie rezygnowano z ich pozyskania. Takie przypadki zdarzały się w badanym przeze mnie środowisko Instytutu Historycznego UW. Opiekujący się nim podporucznik SB, chciał zwerbować jego dyrektora – wybitnego historyka światowej sławy prof. Antoniego Mączaka, wiedząc raczej na pewno, że zwłaszcza w tym okresie (lata 1984 - 1986) nie jest to możliwe. Zarejestrował go więc jako kandydata na tajnego współpracownika i przeprowadził formalne rozmowy, aby wykazać się przed swoimi zwierzchnikami.
Podobnie rzecz się miała z rektorem UW prof. Grzegorzem Białkowskim, który w trakcie pełnienia swojej funkcji również był zarejestrowany jako kandydat na tajnego współpracownika. Esbecy nie mieli wątpliwości, że nie uda im się dokonać werbunku, ale przeprowadzali z nim rozmowy „dyscyplinujące” mające skłonić rozmówcę do okiełznania opozycyjnie nastawionej kadry akademickiej i studentów, które formalnie były rozmowami werbunkowymi, co dobrze wyglądało w statystykach.
Samo fałszowanie akt współpracy było bardzo trudne, ponieważ funkcjonariusze SB byli kontrolowani przez swoich przełożonych na przykład poprzez udział w spotkaniach z tajnymi współpracownikami, kontrolę doniesień TW i ich analizę. Nie było więc łatwej możliwości zarejestrowania fikcyjnego TW, groziło to zresztą konsekwencjami dyscyplinarnymi. Mogły się zdarzać pojedyncze przypadki takich działań, ale nie było to nigdy zjawisko na większą skalę.
Czym innym było nawiązywanie i utrzymywanie kontaktów z kandydatem na TW „na siłę”, mimo że nie przynosiły one rezultatów. Takie przypadki miały czasami miejsce, gdy funkcjonariusz chciał się wykazać i dobrze wypaść w statystykach i ocenie przełożonych.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk/ ls/ mjs/ bk/