Sukces Tymińskiego w I turze wyborów świadczył o słabości polskiego establishmentu politycznego. Głosowali na niego Polacy rozczarowani przemianami 1989 r., którzy uważali, że utracona została jakaś stabilność i nie wiadomo, co będzie dalej – mówi prof. Andrzej Paczkowski z Instytutu Studiów Politycznych PAN. 25 listopada mija 25 rocznica pierwszych wolnych wyborów prezydenckich w Polsce po upadku komunizmu.
PAP: Wybory prezydenckie z 25 listopada 1990 roku postanowiono przeprowadzić pomimo tego, że nie skończyła się jeszcze kadencja Wojciecha Jaruzelskiego, który ten urząd sprawował od grudnia '89. Dlaczego?
Prof. Andrzej Paczkowski: To wynikało z ogólnej sytuacji politycznej - nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie Środkowo-Wschodniej. W bloku wschodnim seryjnie poupadały wszystkie rządy komunistyczne, Niemcy się jednoczyły a republiki sowieckie wykazywały coraz silniejsze tendencje do odseparowania się od ZSRR.
W Polsce, wraz z wyborami do tzw. Sejmu kontraktowego z 4 czerwca 1989 roku, zaczął się pierwszy etap transformacji ustrojowej. Jaruzelski jako prezydent – zgodnie z pierwotnym zamiarem – miał gwarantować to, że oddającym władze komunistom nic złego się nie stanie. A także to, iż Polska nie przejdzie na pozycje wrogie sowieckiej Rosji. Ale w obliczu tych wszystkich zmian politycznych, o których powiedziałem, przypisana Jaruzelskiego rola wyczerpała się. Jego osoba – jako prezydenta – stała się zbędna, a nawet hamująca dla dalszych demokratycznych zmian w Polsce. Wśród antykomunistycznej opozycji hasło „Jaruzelski musi odejść!” stawało się coraz bardziej popularne. Dlatego decyzja o przeprowadzeniu demokratycznych wyborów prezydenta była zupełnie naturalna, choć w zasadzie powinno się rozwiązać także parlament kontraktowy wybrany 4 czerwca 1989.
PAP: A jak do tego pomysłu odniósł się sam Jaruzelski?
Prof. Andrzej Paczkowski: Ogólnie rzecz biorąc, zaakceptował go. Zresztą już wcześniej stwierdził, że nie będzie ani hamował zmian ustrojowych w państwie, ani ich przyśpieszał. Po prostu uznał, że jego misja się skończyła.
Kluczowe dla porozumienia w sprawie przyśpieszonych wyborów prezydenckich było spotkanie, które do historii przeszło pod nazwą „herbatki u Prymasa”. Uczestniczyło w nim 27 osób, zarówno ze strony komunistycznej, jak i opozycyjnej. Tam też zapadła decyzja, że nowy prezydent nie zostanie wybrany przez Zgromadzenie Narodowe, ale przez wszystkich Polaków. Już 9 dni później Sejm znowelizował konstytucję w taki sposób, że wprowadził do niej zapis o bezpośrednich wyborach prezydenta. Uchwalono też stosowną ordynację wyborczą.
PAP: Początkowo chęć ubiegania się o prezydencki fotel zgłosiło 16 osób. Część z nich zrezygnowała, a kilka innych nie zebrała wymaganych do zgłoszenia kandydatury 100 tys. podpisów. Ostatecznie w wyborach wystartowało 6 osób. Wśród postaci znanych, o dość ugruntowanej pozycji politycznej – jak Wałęsa, czy Tadeusz Mazowiecki - pojawiły się osoby dość „egzotyczne”, jak nikomu nieznany polski biznesmen z Ameryki Stanisław Tymiński...
Prof. Andrzej Paczkowski: Tak, ale proszę zauważyć, że - poza Tymińskim – pozostała piątka kandydatów, którzy wystartowali w I turze, to byli ludzie, którzy mieli za sobą jakieś zaplecze polityczne i reprezentowali konkretne ugrupowania albo nurty polskiej polityki: Roman Bartoszcze – Polskie Stronnictwo Ludowe, Włodzimierz Cimoszewicz – postkomunistyczną Socjaldemokrację Rzeczpospolitej Polskiej (SdRP), Tadeusz Mazowiecki – środowiska liberalnego centrum, Leszek Moczulski – Konfederację Polski Niepodległej (KPN), Lech Wałęsa - Solidarność i Porozumienie Centrum. Na tym tle Tymiński rzeczywiście mógł prezentować się dość „egzotycznie”. Zresztą, jak robiono pierwsze sondaże, to miał zaledwie 1 proc. poparcia...
Andrzej Paczkowski: Tymiński był spoza politycznych elit. Nie miał na plecach ani solidarnościowego, ani postkomunistycznego „garba”. Jednocześnie był człowiekiem, który odniósł sukces finansowy.
PAP: … ale w I turze wyborów zwyciężył z Tadeuszem Mazowieckim i o fotel prezydencki walczył z Wałęsą. To był wielki szok. Jak to się stało, że pochodzący „znikąd” Tymiński zdystansował Mazowieckiego – człowieka zasłużonego dla opozycji i kościoła w Polsce?
Prof. Andrzej Paczkowski: Na pewno istotne było to, że Tymiński był spoza politycznych elit. Nie miał na plecach ani solidarnościowego, ani postkomunistycznego „garba”. Jednocześnie był człowiekiem, który odniósł sukces finansowy. Nie został, co prawda, żadnym miliarderem, ale wiele osób uznało, że skoro dobrze zarządzał własnym majątkiem, to i będzie dobrze rządził Polską. Ponadto to, że biznesowy sukces odniósł w Ameryce Północnej – choć nie w USA, bo przyjechał z Kanady – wpisywało go w wyobrażenie Polaków o „amerykańskim śnie”.
Zresztą on jakoś musiał być też tego świadomy, ponieważ w swoich materiałach wyborczych zamieścił hasło „Dla ojczyzny ratowania wrócił się przez morze”. Grał więc zarówno na nucie patriotycznej, jak i na pewnych rodzimych wyobrażeniach o amerykańskim „wyśnionym” świecie. Natomiast jego postulaty programowe były bardzo ogólnikowe. Mówił o „wzmacnianiu ducha narodu”, czy „trosce o prostych ludzi”.
Jednakże sukces Tymińskiego w I turze wyborów - zdobył on 23 proc. głosów, aż o 5 proc. więcej, niż Mazowiecki! - świadczył również o słabości polskiego establishmentu politycznego. Badania społeczne, które zrobiono już po wyborach, pokazały, że głosowali na niego ludzie, których można by nazwać „nostalgikami PRL”. Byli to Polacy rozczarowani przemianami 1989 roku, którzy uważali, że utracona została jakaś stabilność i nie wiadomo, co będzie dalej. Dlatego możnaby głosy oddane na Tymińskiego „dodać” do tych, które otrzymał Cimoszewicz. Chodzi mi o to, że obydwaj kandydaci mieli podobny elektorat, choć ci, którzy zagłosowali na Tymińskiego nie chcieli głosować na Cimoszewicza, ponieważ uważali go za jednego z komunistów. Ale w obydwu przypadkach byli to wyborcy przeciwstawiający się solidarnościowej rewolucji, a więc zmianie, którą w równym stopniu uosabiali Mazowiecki i Wałęsa.
PAP: Co ten wybór znacznej części polskiego społeczeństwa mówił o jego kondycji w tamtym czasie?
Prof. Andrzej Paczkowski: Myślę, że świadczył o pewnym chaosie mentalnym i poznawczym, który był udziałem części Polaków. A także o tym, że wielu z nich zupełnie nie wiedziało, w jakim kierunku Polska ma się rozwijać. Przeciętny obywatel nie rozumiał, gdy mówiono, że „Polska powinna orientować się na Zachód”. Nie wiedział przecież, czym ów „Zachód” jest! Ponadto, co ważne, negatywne skutki społeczne transformacji - m.in. bezrobocie - już dawały się odczuć, a pozytywów – taki jak pełne półki w sklepach – było wciąż mało.
PAP: Ksiądz Józef Tischner napisał, że "w pierwszej turze wyborów dał o sobie znać +homo sovieticus+. Jest to człowiek, który usiłuje urzeczywistniać komunistyczne ideały za pomocą kapitalistycznych środków". Zgadza się Pan z tą oceną?
Prof. Andrzej Paczkowski: Nie bardzo, choć prawdą jest, że w tamtym czasie w polskim społeczeństwie istniała pewna inercja. Ludzie byli przez komunizm przyzwyczajeni do bierności. Czekali, aż przyjdzie jakiś „zbawca”, a już drugorzędne było, czy będzie to prymas czy pierwszy sekretarz partii.
Pojawiały się nawet ostrzejsze komentarze, niż ten Tischnera. Np. niektórzy mówili, że „Polacy nie dojrzeli do demokracji”. Ale to był chwyt demagogiczny, bo przecież również na tym polega demokracja, że – jak było w przypadku zwycięstwa Tymińskiego nad Mazowieckim w I turze wyborów – pewnych zdarzeń nie można przewidzieć.
Poza tym – a propos argumentu o „niedojrzałości Polaków do demokracji” - to warto jednak wspomnieć, że frekwencja wyborcza w I turze była, przynajmniej jak na Polskę, stosunkowo wysoka. Wyniosła blisko 61 proc. Nigdy potem nie osiągnęła już takiego poziomu.
PAP: W II turze wyborów zaczęły się ataki na Tymińskiego. Próbowano go zdyskredytować na różne sposoby, np. zarzucając mu to, że rzekomo bije swoją żonę...
Prof. Andrzej Paczkowski: No właśnie, jeśli miałbym powiedzieć, że podczas wyborów prezydenckich polska demokracja pokazała jakieś swoje słabości, to właśnie z powodu tych ataków. Przeciwko Tymińskiemu zaczęto wykorzystywać służby specjalne, pojawiły się też nagle jakieś jego sfałszowane paszporty. A on w odpowiedzi na to wszystko wyciągał swoją słynną czarną teczkę, w której – jak sam mówił – miał dokumenty obciążające Wałęsę. Co w niej było, to tego nie wiadomo do dziś. Pewnie nic.
Właśnie te zachowania pokazały obraz pewnej niedojrzałości młodej demokracji w Polsce. Ale – patrząc z drugiej strony – takie rzeczy dzieją się na całym świecie i to w starszych demokracjach, niż ta w Polsce. Niestety jest tak, że wzajemne „opluwanie się” kandydatów jest nieodłączną cechą demokracji.
Zresztą cała ta kampania prezydencka nie była merytoryczna. Była za to bardzo chaotyczna. Wynikało to również z tego, że trwała relatywnie krótko. Ale powodem było też to, że same siły polityczne, które w niej brały udział, były mało zorganizowane. Może tylko poza postpezetpeerowskim środowiskiem Cimoszewicza i KPN Moczulskiego, która istniała od 1979 roku. Dlatego większość kandydatów w ogóle nie była przygotowana merytorycznie do udziału w kampanii i intelektualnie pogłębionej debaty o przyszłości Polski.
Z tego powodu grano głównie na emocjach społeczeństwa i za pomocą tego narzędzia próbowano odnieść wyborczy sukces. Ten proces pogłębił się jeszcze, gdy okazało się, że po parunastu dniach kampanii wyborczej zasadniczo nieposiadający programu Tymiński ma już 10 proc. poparcia. To stworzyło atmosferę nerwowości i ostatecznie wszyscy odeszli od prób podjęcia politycznej, ale jednak także intelektualnej, debaty.
Andrzej Paczkowski: Myślę, że jako prezydent Tymiński urzędowałby bardzo krótko. Jego osoba spotkała się jednak ze zbyt dużym sprzeciwem.
PAP: Puśćmy na chwilę wodze wyobraźni i spróbujmy pomyśleć, że Tymiński jednak wygrał wybory. Jaka byłaby polska demokracja pod jego prezydenturą?
Prof. Andrzej Paczkowski: Myślę, że jako prezydent Tymiński urzędowałby bardzo krótko. Jego osoba spotkała się jednak ze zbyt dużym sprzeciwem. Wałęsę w II turze poparli wszyscy kandydaci poza Cimoszewiczem, który nikomu nie przekazał swoich głosów.
Poza tym, w samym otoczeniu politycznym Tymińskiego były szemrane osobistości, które nie budziły zbyt dużego zaufania. Byli to jacyś polityczni awanturnicy, a nawet osoby związane z dawnymi służbami PRL. Jakieś – powiedziałbym - „postkomunistyczne odrzuty”, które nie wpasowały się w główny pokomunistyczną nurt, czyli SdRP. Ta prezydentura – gdyby do niej w ogóle doszło – po prostu nie mogła się udać.
PAP: Ostatecznie w wyborach zwyciężył Wałęsa. Dlaczego właśnie on? Czy to wynikało wyłącznie ze strachu przed Tymińskim, czy stały też za tym jakieś inne czynniki?
Prof. Andrzej Paczkowski: Społeczna obawa przed Tymińskim raczej nie mogła wchodzić w grę. Warto bowiem zwrócić uwagę, że frekwencja w II turze była niższa niż w I. A więc raczej nastąpiła raczej wyborcza demobilizacja społeczeństwa. Również Tymiński dostał mniej głosów w II niż w I turze, bo część jego zwolenników nie poszła już do urn. Poza tym, jak mówiłem – i to było decydujące - kontrkandydaci poparli Wałęsę, dzięki czemu dostał aż 74 proc. głosów. Nawet jeśli nie mieli do niego sympatii, to w ich przekonaniu udzielenie tego wsparcia było konieczne, aby obronić te zmianę polityczną, która dokonała się dzięki wysiłkowi Solidarności.
PAP: A gdyby spojrzeć na te wybory z perspektywy 25 lat, to czy można powiedzieć, że w jakiś sposób demokracja w Polsce się rozwinęła?
Prof. Andrzej Paczkowski: Ja bym raczej powiedział, że ona się „otrząsła”. To znaczy, że może nie rozwinęła się, ale stała się bardziej dojrzała, przewidywalna i ustrukturyzowana, choć też mocno zbiurokratyzowana.
Ale warto pamiętać, że po wyborach z 25 listopada odziedziczyliśmy też pewne mankamenty ustrojowe. Chodzi mi mianowicie o to, że w Polsce prezydent jest wybierany w wyborach powszechnych, ale nie wprowadzono systemu prezydenckiego. I to jest pewna niedogodność, bo jeśli prezydent i większość parlamentarna są z innych obozów politycznych, to często rodzi to konflikty. Ale Polacy chyba się już do tego przyzwyczaili.
Rozmawiał Robert Jurszo (PAP)
ls