W latach dwudziestych staraliśmy się ściągnąć do kraju kapitał zagraniczny. Udało się odnieść pewne sukcesy, ale na niewystarczającą skalę. Przez cały okres międzywojenny Polska zmagała się z brakiem kapitału – mówi PAP prof. Wojciech Morawski, historyk gospodarki ze Szkoły Głównej Handlowej.
PAP: Jak wielka była skala zniszczeń w sferze gospodarki na ziemiach polskich po zakończeniu okresu wojen w 1920 r.? Jak bardzo zniszczenia wojenne cofnęły rozwój ziem polskich?
Prof. Wojciech Morawski: Pamiętajmy, że bezpośrednie zniszczenia wojenne nie były największym problemem. Oczywiście wiele wsi i miasteczek w sferze przyfrontowej zostało zniszczonych. Przykładem doszczętnie zniszczonego miasta był Kalisz. Takich ośrodków było jednak bardzo niewiele. Znacznie większe zniszczenia były spowodowane innymi czynnikami. Ziemie polskie znajdowały się pod okupacją państw centralnych. Niemcy i Austro-Węgry były obłożone blokadą morską, a społeczeństwa cierpiały głód. Skala tego zjawiska była dużo większa w okresie I wojny światowej niż w czasie II wojny światowej. Głód bardzo osłabił populację Europy. Późniejsze straty spowodowane przez grypę hiszpankę były tak wielkie, dorównujące liczbie ofiar na wszystkich frontach kończącej się wojny, ponieważ zaatakowała ona osłabione społeczeństwa. Dziś podobny wirus przeszedłby niezauważony.
Ogromne straty wynikały z ewakuacji rosyjskiej w 1915 r. Wycofując się z Królestwa Polskiego, wywożono wszystko, czego można było użyć w głębi Rosji. Stąd różnica między zniszczeniami przemysłu po obu wojnach światowych. Po II wojnie fabryki leżały w gruzach. W 1918 r. były pozbawione maszyn. W Łodzi i Warszawie pozostały puste budynki fabryk.
Bardzo poważne straty gospodarcze wynikały ze zniszczenia kapitału. Dotyczy to zwłaszcza zaboru rosyjskiego, który z racji bycia najbardziej rozwiniętą częścią imperium był przed 1914 r. najbardziej zasobny w kapitał. Owa zasobność została zniszczona przez kilka czynników. Najpierw Królestwo Polskie zostało odcięte przez front od pozostałej części Rosji, czyli naturalnego zaplecza pieniężnego. Po zakończeniu wojny przez polską gospodarkę przetoczyły się straszliwe inflacje, które zniwelowały zasoby kapitałowe niemal do zera. Polska wchodziła w niepodległość zupełnie ogołocona z kapitału prywatnego.
W latach dwudziestych staraliśmy się ściągnąć do kraju kapitał zagraniczny. Udało się odnieść pewne sukcesy, ale na niewystarczającą skalę. W 1929 r., po wybuchu wielkiego kryzysu, ten niewielki kapitał zagraniczny zaczął uciekać do swoich krajów. W jego miejsce musiał pojawić się kapitał państwowy. Nie wynikało to z ideologicznej decyzji o wyższości etatyzmu, ale z twardej rzeczywistości: innego kapitału po prostu nie było. Przez cały okres międzywojenny Polska zmagała się z brakiem kapitału.
Wojna przyniosła nie tylko zniszczenia. W jej pierwszej fazie sytuacja wsi uległa poprawie. Rolnicy korzystali z ogromnego zapotrzebowania na żywność. Ich zbiory były niemal natychmiast rozchwytywane. Podobny mechanizm wystąpił w trakcie II wojny światowej. Ponadto Niemcy przekonani, że po zwycięstwie nad Rosją zagarną Zagłębie Dąbrowskie, podczas wojny inwestowali w tamtejszy przemysł. Podobnie było na oddalonym od frontu Górnym Śląsku, którego kopalnie i fabryki korzystały z koniunktury wojennej. Nie wszystkim i nie wszędzie było w trakcie I wojny światowej źle.
Prof. Wojciech Morawski: Wojna przyniosła nie tylko zniszczenia. W jej pierwszej fazie sytuacja wsi uległa poprawie. Rolnicy korzystali z ogromnego zapotrzebowania na żywność. Ich zbiory były niemal natychmiast rozchwytywane. Podobny mechanizm wystąpił w trakcie II wojny światowej.
PAP: Odrodzona Polska składała się z regionów znajdujących się na bardzo różnym poziomie rozwoju. Czy w ciągu dwudziestu lat niepodległości te dysproporcje zmniejszały się, czy pozostawały na niezmienionym poziomie?
Prof. Wojciech Morawski: Pamiętajmy, że w każdym kraju mamy regiony mniej lub bardziej rozwinięte. Nie ma w tym niczego złego. To samo w sobie nie stanowiło największego problemu. Znacznie trudniejsza była kwestia dostosowania wielu gałęzi przemysłu, które rozwijały się w ramach układu granic sprzed 1914 r., a teraz musiały znaleźć sobie nowe rynki zbytu. Dobrym przykładem jest bardzo wydajne rolnictwo Wielkopolski, które teraz musiało konkurować ze znacznie mniej rozwiniętym rolnictwem zaboru rosyjskiego. Podobnie było na Górnym Śląsku, który w wyniku niemiecko-polskiej wojny celnej został odcięty od niemieckiego rynku zbytu. Galicyjska ropa napotkała ten sam problem.
W najtrudniejszej sytuacji znalazł się łódzki przemysł włókienniczy. Pamiętajmy jednak, że włókiennictwo funkcjonuje najlepiej we wczesnej fazie industrializacji. W miarę rozwoju przemysłu i bogacenia się społeczeństwa przemysł lekki powinien ustępować innym rodzajom wytwórczości. W tę fazę polska gospodarka weszła już przed I wojną światową. W latach dziewięćdziesiątych trwała tzw. perkalowa wojna między Łodzią a Moskwą. Łódź tę wojnę wyraźnie przegrywała, ponieważ Moskwa, posiadając zasoby taniej siły roboczy, potrafiła produkować taniej. Po odzyskaniu niepodległości przed polską gospodarką stanęło więc ogromne zadanie dostosowania się do nowych warunków. Procesy te zachodziłyby również bez zmian granic politycznych. W nowej rzeczywistości stały się bardziej bolesne.
Władze stawiały sobie za cel niwelowanie dysproporcji pomiędzy poszczególnymi regionami. Jednym z celów powstania budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego było zatarcie granic pomiędzy Polską „A” a „B”. Niedawno rozmawiałem na ten temat z historykami gospodarczymi z Ukrainy, którzy do podziału na Polskę „A” i „B” podchodzą zupełnie inaczej. Polacy postrzegają ten podział z ubolewaniem i uważają za zjawisko negatywne, z którym należało walczyć. Tymczasem, Ukraińcy uznają to rozróżnienie za stygmatyzację zamieszkiwanej przez nich części kraju i świadome skazanie jego mieszkańców na ubóstwo. Warto wyjaśniać tego rodzaju nieporozumienia, które mogą wzmacniać wzajemne negatywne stereotypy.
Prof. Wojciech Morawski: Polska była krajem ubogim, ale ubóstwo w ówczesnym świecie było czymś normalnym. Bieda występowała również w krajach wysoko rozwiniętych. W USA przed wprowadzeniem New Deal istniała ogromna skala ubóstwa. Musimy też pamiętać, że społeczeństwo konsumpcyjne w dzisiejszym rozumieniu tego terminu nie zaistniało wówczas w żadnym kraju Europy. Dopiero zaczynało się rodzić.
PAP: Żyjemy w czasach względnego dobrobytu i społeczeństwa konsumpcyjnego. Zapominamy więc, że ówczesne społeczeństwo konsumowało bardzo niewiele. Chłopi niemal nie kupowali produktów przemysłowych. W jaki sposób można było przełamać tak wielkie ograniczenie ówczesnej gospodarki?
Prof. Wojciech Morawski: Zanim odpowiem na to pytanie, muszę zaznaczyć, że Polska była krajem ubogim, ale ubóstwo w ówczesnym świecie było czymś normalnym. Bieda występowała również w krajach wysoko rozwiniętych i zamożnych. W USA przed wprowadzeniem New Deal istniała ogromna skala ubóstwa. Wielu Amerykanów głodowało. Miałem okazję zwiedzać zorganizowaną w Amsterdamie wystawę poświęconą biedzie w Holandii w latach trzydziestych XX wieku. Była dla mnie wstrząsem, ponieważ nie sądziłem, że takim kraju jak Holandia w XX wieku była możliwa taka bieda. Oczywiście Polska była krajem ubogim na tle innych państw Europy. Musimy również pamiętać, że społeczeństwo konsumpcyjne w dzisiejszym rozumieniu tego terminu nie zaistniało wówczas w żadnym kraju Europy. Dopiero zaczynało się rodzić.
Być może pewnym rozwiązaniem tego stanu rzeczy byłaby dość radykalna reforma rolna. W moim przekonaniu poszerzyłaby ona rynek zbytu dla produktów przemysłowych i uczyniła z chłopów drobnych konsumentów. Byłaby również sprawiedliwa społecznie. Ubóstwo wsi nasilało kryzys w przemyśle, który nie dysponował wystarczającymi rynkami zbytu. W latach trzydziestych wieś przestała kupować jakiekolwiek produkty przemysłowe i wróciła do stanu gospodarki naturalnej.
PAP: Część badaczy uważa, że reforma rolna stworzyłaby wiele małych gospodarstw, które produkowałyby wyłącznie na własne potrzeby…
Prof. Wojciech Morawski: Reformę rolną można było przeprowadzić na bardzo różne sposoby. Można było do niej dopuścić tylko bogatszych chłopów. Oczywiście oznaczałoby to, że pozostali będę niezadowoleni, ale efekt byłby lepszy. W taki sposób przeprowadzono reformę uwłaszczeniową w Prusach w XIX wieku. Dzięki temu do dziś rolnictwo wielkopolskie wyróżnia się pozytywnie na tle reszty kraju. Radykalną, ale mądrą reformę rolną przeprowadzili po II wojnie światowej Amerykanie okupujący Japonię. Nie ma więc sytuacji zero-jedynkowej, wyboru między bardzo radykalną reformą, taką jak ta z 1944 r., a reformą zupełnie pozorną, jak ta z 1925 r.
PAP: Dziś dyskusje na temat gospodarki obracają się w ramach sporu pomiędzy zwolennikami etatyzmu i interwencjonizmu gospodarczego a leseferyzmu. Czy w międzywojennej Polsce można zarysować taki podział? Czy może wszyscy politycy i ekonomiści byli etatystami?
Prof. Wojciech Morawski: Z pewnością nie wszyscy. Funkcjonowała liberalna szkoła krakowska. Również w samej elicie władzy czasów sanacji byli zwolennicy jednego i drugiego nastawienia. Bez wątpienia wielki kryzys przechylał szalę na rzecz zwolenników etatyzmu. Podobne procesy zachodziły na całym świecie. Prezydenta Roosevelta oskarżano o bycie komunistą i jego działania porównywano z polityką gospodarczą Związku Radzieckiego. Dziś jasne jest, że to zestawienie było demagogiczne. Warto więc pamiętać o różnych odcieniach tego sporu. Kluczową kwestią było pytanie: czy rynek ma być wspierany, czy zastępowany przez państwo?
Prof. Wojciech Morawski: Znaczenie Gdyni wykraczało poza kwestie propagandy. Port otworzył Polskę na świat. Być może COP odniósłby podobny sukces i pozytywnie wpłynął na rozwój gospodarczy, ale na to zabrakło czasu.
PAP: Sztandarowym projektem II RP była budowa Centralnego Okręgu Przemysłowego. Czy z perspektywy ponad osiemdziesięciu lat możemy powiedzieć, że było to największe osiągnięcie gospodarcze międzywojnia, czy jednak projekt na wyrost, zbyt przeszacowany?
Prof. Wojciech Morawski: Moim zdaniem największym osiągnięciem II RP była budowa Gdyni. Można powiedzieć, że ocena budowy portu i miasta wypada korzystniej również dlatego, że Polska i Polacy zdążyli odnieść korzyści z ich powstania. COP budowano u schyłku niepodległości, nie został ukończony. Korzyści z tych inwestycji odnieśli Niemcy, a następnie PRL. II RP nie zdążyła skorzystać z jego owoców, ponieważ do zakończenia tej inwestycji było jeszcze daleko. Oczywiście rola propagandowa projektu COP była ogromna i nie należy jej lekceważyć. Wydaje się, że wpływała na przezwyciężenie poczucia niemocy.
Znaczenie Gdyni dalece wykraczało poza kwestie propagandy i wizerunku państwa. Port otworzył Polskę na świat i stworzył szeroką sieć powiązań gospodarczych. Być może COP odniósłby podobny sukces i pozytywnie wpłynął na rozwój gospodarczy, ale na to zabrakło czasu.
W kontekście COP należy dodać, że powstanie zakładów COP jako inwestycji państwowej było nieco wymuszone. Gdyby państwo znalazło inwestorów prywatnych zainteresowanych budową tego rodzaju zakładów, to niewątpliwie zdecydowałoby się na takie rozwiązanie. Niestety tego rodzaju źródeł kapitału nie było.
PAP: Rządy piłsudczykowskie bardzo dbały o zachowanie równowagi budżetowej Skąd państwo pozyskiwało kapitały na inwestycje?
Prof. Wojciech Morawski: Rządy sanacyjne prowadziły dość konserwatywną politykę budżetową. Jej założenia były dalekie od nakręcania koniunktury przez wydatki i zwiększanie poziomu inflacji. W 1936 r. Polska otrzymała dużą pożyczkę zbrojeniową od Francji. Pamiętajmy też, że wydatki zbrojeniowe były często ukryte w budżetach innych resortów, a ponadto stanowiły przedmiot sporu między ministrem skarbu a wojskiem.
PAP: A polityka podatkowa? Czy obciążenia fiskalne były znaczące?
Prof. Wojciech Morawski: Nie sądzę, aby można je było nazwać znaczącymi. Wyjątkiem w tej kwestii były założenia reformy Grabskiego, które przewidywały ustanowienie nadzwyczajnego podatku majątkowego. To obciążenie dotknęłoby najbogatszych podatników. Grabski przewidywał pozyskanie pół miliarda złotych, co było realistyczne. Sejm z własnej inicjatywy podwyższył ten podatek do 1 mld, co było już nierealistyczne, i dochody nie osiągnęły założonego poziomu. Pamiętajmy, że jest to szczególnie dolegliwy rodzaj podatku, ponieważ dotyczy nie dochodu, ale posiadanego majątku.
PAP: Po 1989 r. trwały dyskusje na temat etosu przedsiębiorczości Polaków. Czy z podobnymi rozważaniami mieliśmy do czynienia przed 1939 r.?
Prof. Wojciech Morawski: Wydaje mi się, że te dyskusje były bezprzedmiotowe. Wystarczy sobie przypomnieć lata dziewięćdziesiąte i handel w tzw. szczękach, aby wiedzieć, że Polacy mieli i mają ducha przedsiębiorczości. Mieli go również przed 1939 r. Należy też podkreślić, że III RP działa w warunkach znacznie lepszych niż przedwojenna Polska. Po 1989 r. gospodarka światowa była nieporównywalnie bardziej otwarta na przepływy kapitału. Świat w latach trzydziestych rozpadał się na zamknięte, dążące do samowystarczalności gospodarki narodowe. Był to dla Polski bardzo niebezpieczny kierunek zmian. Dziś mamy do czynienia z zupełnie innym nastawieniem.
Również rozwój mierzony np. dochodem narodowym obu gospodarek państw jest nieporównywalny. Wypada zdecydowanie na korzyść III RP. Współcześnie jest on szybszy i rozłożony bardziej równomiernie. Dzisiejsze różnice majątkowe są znacznie mniejsze. Nieporównanie bardziej egalitarne, wykształcone i mobilne jest dzisiejsze społeczeństwo. Moim zdaniem wszelkie porównania spraw gospodarczych wypadają na korzyść III RP.
Prof. Wojciech Morawski: Jeśli porównamy PKB Polski ze średnią europejską, to współcześnie przez cały czas pniemy się w górę. W okresie międzywojennym było inaczej. Z tą kwestią związany jest poważny dylemat. Polska była i pozostaje krajem peryferyjnym w stosunku do najbardziej rozwiniętego centrum.
PAP: II Rzeczpospolita starała się nadrobić dystans gospodarczy dzielący ją od bardziej rozwiniętych państw europejskich. Równie wielką wagę przykładano do tej sprawy po 1989 r. Bilans, którego z tych „pościgów” wypada lepiej?
Prof. Wojciech Morawski: Jeśli porównamy PKB Polski ze średnią europejską, to współcześnie przez cały czas pniemy się w górę. W okresie międzywojennym było inaczej. Z tą kwestią związany jest poważny dylemat. Polska była i pozostaje krajem peryferyjnym w stosunku do najbardziej rozwiniętego centrum. Ale z tego faktu można wyciągnąć dwojakiego rodzaju wnioski. Niektórzy uważają, że trzeba odciąć się od gospodarki światowej, nadgonić ten dystans w ramach własnej gospodarki, a dopiero potem włączyć się ponownie do gospodarki światowej na „własnych”, lepszych warunkach. To złudne przekonanie. Owszem, należy dążyć do poprawy pozycji kraju w ramach międzynarodowego podziału pracy, ale należy to robić w jak najściślejszym związku z otoczeniem, a nie w izolacji. W sumie pomysł komunistów na „nadgonienie” polegał też na izolacji i zakończył się kosztownym bankructwem. Jeszcze nigdy i nikomu nie udało się zrealizować takich założeń.
PAP: W momencie wstępowania do Unii Europejskiej celem było dogonienie Portugalii i Grecji, czyli najuboższych krajów „starej Unii”. Jaki był dystans tych krajów do II RP?
Prof. Wojciech Morawski: Swego czasu profesorowie Zbigniew Landau i Jerzy Tomaszewski doszli do wniosku, że II Rzeczpospolitą należy porównywać z Hiszpanią. Przed wojną trzymaliśmy parytet Hiszpanii. Gdy kończył się okres komunistyczny, Polska była nieporównanie w tyle wobec Hiszpanów. Również Grecja była zdecydowanie biedniejsza od II RP. PRL cofnęła nas w rozwoju. Eksperyment komunistyczny przyniósł efekt dokładnie odwrotny od zapowiadanego, czyli szybkiego przegonienia krajów zachodniej Europy. Hiszpania przeżyła własny cud gospodarczy. PRL nie miała własnego cudu. Miała go natomiast, w moim przekonaniu, III RP.
Rozmawiał Michał Szukała (PAP)
szuk / skp /