Właściwie całe życie żyliśmy tak, żeby udowodnić, że ta kampania, że to wszystko, co o nas wypisywano wtedy w prasie i mówiono w telewizji, że to było kłamstwo - mówi Seweryn Blumsztajn, który w 1968 roku był współorganizatorem wiecu studentów na Uniwersytecie Warszawskim, skazany przez władze komunistyczne na 2 lata pozbawienia wolności; współpracownik KOR; członek Solidarności.
PAP: Czym jest dzisiaj dla Pana Marzec’68?
Seweryn Blumsztajn: Szczerze mówiąc dzisiaj wszystko się odwróciło. Jestem tak porażony przez analogie do obecnej sytuacji, że Marzec’68 jest teraz punktem odniesienia do tego, co się dzisiaj dzieje. Cały czas się nad tym zastanawiam, co jest podobne, jak to wygląda.
Pamiętam, że wtedy, w 1968 roku, pomyślałem sobie, że jedyną zaletą całej tej kampanii antysemickiej jest to, że już nikt nigdy się do tej karty nie odwoła. Okazało się to nieprawdą, to jest jakby wieczne.
Te wydarzenia z Marca sprzed 50 lat były pierwszą z tych wielkich rewolucji, które przeżyłem. Na pewno mnie ukształtowały i zadecydowały o tym, co było później.
Kiedyś napisałem nawet, w tekście w „Gazecie Wyborczej”, że wraz z emblematycznymi uczestnikami Marca, a w każdym razie ja tak to odczuwałem, właściwie całe życie żyliśmy tak, żeby udowodnić, że ta kampania, że to wszystko, co o nas wypisywano wtedy w prasie i mówiono w telewizji, że to było kłamstwo. Te wszystkie nasze gesty – odmowa wyjazdu, kolejne zaangażowania itd. – to wszystko było manifestacją tego, że oni o nas kłamali. Właściwie całe życie żyliśmy pod presją tamtej propagandy i tego, co o nas wypisywano.
Seweryn Blumsztajn: Właściwie całe życie żyliśmy tak, żeby udowodnić, że ta kampania, że to wszystko, co o nas wypisywano wtedy w prasie i mówiono w telewizji, że to było kłamstwo. Te wszystkie nasze gesty – odmowa wyjazdu, kolejne zaangażowania itd. – to wszystko było manifestacją tego, że oni o nas kłamali. Właściwie całe życie żyliśmy pod presją tamtej propagandy i tego, co o nas wypisywano.
PAP: Był Pan jednym z organizatorów wiecu na Uniwersytecie Warszawskim. O co chodziło studentom w Marcu 68? Czego się domagali?
Seweryn Blumsztajn: Nie używajmy wielkich kwantyfikatorów – to była grupa młodzieży. Szliśmy na ten wiec z poczuciem, że w ogóle nie wiemy co dalej i nie mieliśmy pojęcia, co będzie. Właściwie myśmy nawet o tym nie myśleli – szliśmy na ten wiec uważając, że nie możemy zrobić nic innego, że doszliśmy do jakiejś ściany. Wyrzucono z uniwersytetu dwóch naszych kolegów - Adama Michnika i Henryka Szlajfera - i właściwie musieliśmy na to odpowiedzieć. To była nasza ostatnia możliwa odpowiedź, żadnych innych gestów nie mogliśmy zrobić.
Natomiast to, co robiliśmy wcześniej na uniwersytecie, to był rodzaj zabawy w wolność. Nie mieliśmy sformułowanej wizji, jak w latach 70. Intuicyjne uważaliśmy, że właśnie na uniwersytecie możemy doprowadzić do sytuacji, że będziemy mogli mówić, to co będziemy chcieli, dyskutować o wszystkim. Tak próbowaliśmy na tym uniwersytecie funkcjonować.
Na pewno chcieliśmy być ludźmi wolnymi, chociaż ja nie mam poczucia, że byliśmy tak bardzo zrewoltowani. To jest, według mnie, jakiś mit.
To, co się stało później – wybuch manifestacji, protestów w całym środowisku akademickim, nawet w szkołach półwyższych – było rodzajem przebudzenia pokolenia i reakcji na to, co się stało, czyli na pobicia młodzieży, na zdjęcie z afisza „Dziadów” itd.
Wtedy nie miałem poczucia, że młodzież jest zrewoltowana, że ten socjalizm i te ograniczenia wolności tak ją bolą. Nas może faktycznie bardziej bolały, ale też czuliśmy, że tu jest nasze miejsce, mieliśmy szczęśliwe dzieciństwo i młodość, nie czuliśmy się kompletnie zniewoleni. Ja zresztą uważam, że żeby się człowiek zbuntował, to musi mieć pewne poczucie identyfikacji z rzeczywistością, bo inaczej mu się nie opłaca, nie warto ryzykować.
Czuliśmy się dziećmi tego kraju i uważaliśmy, że warto go poprawiać. Mieliśmy oczywiście świadomość takich rzeczy jak Związek Sowiecki czy socjalizm, byliśmy wychowani w tym języku, ale tak strasznie nie cierpieliśmy. Nie mieliśmy poczucia kompletnego zniewolenia. Jeżeli tak ktoś sądzi, to jest to po prostu mit.
Seweryn Blumsztajn: Czuliśmy się dziećmi tego kraju i uważaliśmy, że warto go poprawiać. Mieliśmy oczywiście świadomość takich rzeczy jak Związek Sowiecki czy socjalizm, byliśmy wychowani w tym języku, ale tak strasznie nie cierpieliśmy. Nie mieliśmy poczucia kompletnego zniewolenia. Jeżeli tak ktoś sądzi, to jest to po prostu mit.
PAP: Czy było to zatem wydarzenie pokoleniowe?
Seweryn Blumsztajn: Nie przypominam sobie żadnego innego wydarzenia w tym sensie tak bardzo pokoleniowego. Uważam, że to pokolenie ludzi, którzy przeżyli te wydarzenia na uczelniach, zrobiło KOR i mogę pokazać to na konkretach – wszystkie moje skrzynki kontaktowe w KOR, gdzie składałem „Biuletyn Informacyjny”, to byli ludzie z mojej generacji. W takich dzielnicach jak Ursynów i Stegny, gdzie wprowadzili się ludzie z mojego pokolenia.
Zresztą potem wiele razy spotykałem ludzi bynajmniej nie z warszawskiego środowiska intelektualnego, tylko z różnych miast, którzy się identyfikowali jako pokolenie marcowe.
PAP: W tym samym czasie na Zachodzie również miały miejsce studenckie protesty…
Seweryn Blumsztajn: To jest jakaś tajemnica w skali globalnej tych roczników, które urodziły się zaraz po wojnie, ludzi, którzy nie mieli wojny „w kościach”. To były roczniki, które w tym samym czasie, właściwie na całym świecie, po prostu się zbuntowały. W każdym miejscu trochę z innego powodu. O ile o nas nie można powiedzieć, że myśmy zmienili Polskę, a nawet wręcz przeciwnie – na kilka lat zrobiło się okropnie, gorzej niż przedtem – o tyle w Europie Zachodniej czy w Stanach Zjednoczonych to były ruchy, które mocno zmieniły te kraje.
Myśmy byli dziećmi Października – nie mieliśmy doświadczenia stalinizmu. Nasza odwaga i brak lęku chyba też z tego wynikały. Wtedy uważaliśmy, że może nas wsadzą, a może i nie, ale w każdym razie to nie było coś tak oczywistego, nie mieliśmy wizji terroru czy tortur.
PAP: Czy spodziewał się Pan, że studenckie protesty wywołają taką reakcję władz komunistycznych i lawinę wydarzeń, które nastąpiły?
Seweryn Blumsztajn: Myśmy się w ogóle tego nie spodziewali. Uważaliśmy, że odbędzie się wiec i to będzie nasz koniec, bo nas zatrzymają i wyrzucą z uczelni. To było w gruncie rzeczy desperackie. Nie przewidywaliśmy ani tej reakcji, ani takiej jej brutalności, a także tego, że to może wybuchnąć w całym kraju, że w ogóle był taki potencjał, że coś takiego może się stać.
Pamiętam, jak spotkałem się z Jackiem Kuroniem w marcu 1969 roku, kiedy wywozili nas razem, jedną „suką”, z ul. Rakowieckiej do więzienia karnego – jego do Sztumu, mnie do Potulic. Pierwsze słowa, jakie ze sobą wymieniliśmy, to były „Jaka piękna katastrofa!”. Bo nikt się tego nie spodziewał. W ogóle nie mieliśmy takiej wyobraźni.
Natomiast jeśli chodzi o reakcję władz, to był to dość skomplikowany mechanizm, bo równocześnie z buntem studenckim odbywała się skomplikowana gra w aparacie władzy. Za kampanię antysemicką odpowiedzialna była głównie cała „grupa partyzancka”, chociaż Gomułka na to poszedł.
Część aparatu władzy, której symboliczną postacią był gen. Mieczysław Moczar, minister spraw wewnętrznych, usiłowała odwołać się do tego, co w Polsce na ogół się udaje – do nastrojów antysemickich. To była również próba odwołania się do narodu. Oni uważali, że to, co łączy ten naród, to jest to m.in. zdrowy, wspólny antysemityzm, a także nacjonalizm. Zainicjowali i rozpętali kampanię antysemicką, w co weszła już cała partia. To było oficjalne przesłanie i oficjalna kampania. To była rewolta wewnątrz władzy, gdzie pod hasłem „wyrzucamy Żydów”, których tak naprawdę wtedy już nie było w tym aparacie, odbywały się czystki. To wszystko było obrzydliwe. Myśmy byli trochę tłem do tego, w tym sensie, że jak już to wszystko się rozpętało, to trzeba było kogoś skazać, pokazać, że to my jesteśmy odpowiedzialni.
PAP: Czy był Pan zaskoczony skalą nastrojów antysemickich?
Seweryn Blumsztajn: To było absurdalne. Surrealizm tej kampanii, tych haseł bił w oczy i był przedmiotem mnóstwa żartów i dowcipów. Jak nam udowadniano, jak strasznie szukano dowodów np. na to, że jesteśmy „bananowymi” dziećmi. Były słynne historie, np. reportaż w „Ekspresie Wieczornym” o tym, że Teresa Bogucka z Wiktorem Góreckim trzymali pod Warszawą osiołka i jeździli z nim na wakacje, albo informacje, że Ewa Zarzycka gasiła papierosy w dżemie. To miały być dowody na tę naszą „bananowość”.
To były wtedy symboliczne historie. Głównie to sprowadzało się do tego, że trzeba było mieć kilka żydowskich nazwisk. Dlatego ja jestem tak wylansowany przez tę propagandę, bo mam dobre, wyraziste żydowskie nazwisko.
Myśmy się tego nie spodziewali, zresztą nikt się tego nie spodziewał. Właściwie od czasu kampanii w 1953 roku kiedy w Rosji, przed śmiercią Stalina, była kampania o żydowskich lekarzach, nie było w tym obozie władzy takiej wyrazistej, zmasowanej, antysemickiej kampanii. Łatwiej było sobie wyobrazić wyroki na nas, ale to, co ta władza zrobiła w ramach kampanii antysemickiej, to już nie.
PAP: Czy poza władzą ktoś jeszcze włączył się w tę kampanię?
Seweryn Blumsztajn: To jest zabawne z jakim entuzjazmem włączyli się w to byli ONR-owcy, endecy, PAX, Klaudiusz Hrabyk itd. Cała radykalna prawica polska – Bolesław Piasecki i wszyscy ci, wywodzący się z ONR-u – miała poczucie że komuniści realizują właściwie absolutnie wizję Polski, którą oni mieli przed wojną – zcentralizowanej, jednopartyjnej, antyniemieckiej, gdzie dotąd nie bili Żydów, choć wreszcie i ten element się realizował. Wszystko się im zgadzało i naprawdę z radością weszli w tę „zabawę”.
PAP: Czy społeczeństwo uległo tej komunistycznej propagandzie Marca’68? Czy to było coś trwałego?
Seweryn Blumsztajn: To jest najtrudniejsze pytanie o Marzec i na nie nigdy nie znajdziemy odpowiedzi, dlatego że to się wszystko działo oficjalnie. Właściwie w każdej instytucji trzeba było zorganizować zebranie i znaleźć jakiegoś Żyda, a jak nie Żyda, to przynajmniej kogoś o obcobrzmiącym nazwisku albo po prostu inteligenta. Trzeba go było napiętnować i wyrzucić. Były wielotysięczne wiece, na które spędzano ludzi. Hasła o syjonizmie były zupełnie absurdalne, przecież te wydarzenia w ogóle nie miały nic wspólnego z Izraelem.
Było takie powiedzenie Słonimskiego, że on rozumie, że można mieć tylko jedną ojczyznę, ale dlaczego musi nią być Egipt…
Nikt z nas nie powie, ilu ludzi to przyjęło ze zrozumieniem i akceptacją, czy nawet to popierało. Jedynym dokumentem w tej sprawie są właściwie relacje Żydów, którzy wtedy wyemigrowali czy zostali wyrzuceni z pracy, ludzi których prześladowano. Te relacje nie są sympatyczne – bardzo wielu z nich opowiadało o tym, że przestano się do nich odzywać w pracy, że przestano mówić „dzień dobry” na ulicy, o wrogich reakcjach sąsiadów, kolegów, o izolacji, w której się znaleźli. To było dość powszechne.
W jakiej mierze odzwierciedla to nastroje społeczne? Ja osobiście sądzę, że ta kampania spotkała się ze zrozumieniem i poparciem społecznym. Na ile ona przydała popularności tej władzy, tego nie powiem. Dwa lata później wybuchł bunt robotniczy.
Pewnym jest, że antysemityzm jako taki, figura Żyda, który jest mitycznym wrogiem i źródłem zła, na pewno pozostała głęboko w świadomości społecznej i tak łatwo się z tego nie wydobędziemy. Coś się zaczęło zmieniać, kiedy odzyskaliśmy wolność, mnóstwo ludzi dobrej woli przy tym pracuje, ale jeżeli przez tysiąc lat powtarza się, kim są Żydzi, to nie tak łatwo to odwojować. Ciągle 25 proc. Polaków wierzy w to, że Żydzi porywają chrześcijańskie niemowlęta na mace, a 50 proc. nie ma w tej sprawie zdania.
Teraz mamy przykład na to, że ciągle tak można i to buchnęło. Wystarczy otworzyć różne media społecznościowe, a nawet czasami i telewizję publiczną. Myślę, że to, co się teraz dzieje prędzej czy później minie, ale straty wizerunkowe będą takie jak po Marcu – straszliwe. To już nie chodzi o konflikt z Izraelem, tylko o to, że świat jest bardzo uczulony na pamięć o Holocauście i to naprawdę nam zaszkodzi. Zakorzenienie mitu Żyda jednak zostanie i z antysemityzmem będziemy się zmagali jeszcze przez wiele pokoleń.
PAP: Czy można powiedzieć, że w Marcu’68 studenci byli właściwie osamotnieni w proteście? Nie poparli ich przecież robotnicy…
Seweryn Blumsztajn: Tutaj nie jestem najlepszym świadkiem, ponieważ 8 marca o szóstej rano zostałem aresztowany, choć potem oczywiście sporo czytałem, rozmawiałem z uczestnikami wydarzeń. Czy studenci czuli się osamotnieni? Na pewno, bo reakcja środowiska studenckiego była jednolita i powszechna, ale właściwie nikt ich nie poparł. Były próby odwołania się do robotników. Sporo młodych ludzi przyjeżdżało z Żerania czy z Pragi na Krakowskie Przedmieście, ale tylko po to, żeby się bić z milicją. Nie było natomiast reakcji środowisk robotniczych. Oni tego nie rozumieli albo uważali, że jest to sprawa „paniczyków”.
PAP: Czy inne środowiska zareagowały podobną obojętnością?
Seweryn Blumsztajn: Te reakcje społeczne były bardzo różne i dość skomplikowane, jak zwykle w takich sytuacjach. Np. o ile można powiedzieć, że wiele środowisk zareagowało poparciem dla rewolty studentów, to literalnie nikt, włącznie z Kościołem, nie podniósł problemu antysemityzmu. Tylko w środowisku studenckim były głosy czy ulotki przeciwko temu. W tej sprawie było milczenie.
Mam też poczucie, ale wiem to też od wielu ludzi, że w środowiskach, które były nastawione opozycyjnie, kupiono tę propagandę, że to czerwoni kłócą się między sobą – ktoś kogoś załatwia. Kupiono to, że jest to próba pozbycia się Żydów-byłych stalinowców z partii.
Uważam, że protesty studentów były otoczone sympatią społeczną, choć nie mówię o aktywnym poparciu, bo w Polsce lubi się, kiedy ludzie buntują się przeciwko „czerwonemu”. Natomiast cała sprawa antysemicka była zbyta milczeniem.
PAP: Po Marcu’68 był Pan współpracownikiem KOR-u, członkiem Solidarności. Czym dla opozycji był Marzec? Jakie było jego znaczenie?
Seweryn Blumsztajn: Środowisko KOR-owskie wywodziło się wprost z Marca. Marzec był dla wszystkich szalenie ważny. KOR identyfikował się z Marcem i uważał się za kontynuację tej rewolty marcowej.
W samym zresztą KOR, jak się policzy tych młodszych członków, to byli oni zaangażowani w Marcu, siedzieli w więzieniu po tych wydarzeniach. Wszyscy młodsi, poza Ewą Milewicz, która też była zaangażowana, siedzieli: Adam Michnik, Jan Lityński czy ja, ale też Andrzej Celiński, Antoni Macierewicz, Wojciech Onyszkiewicz. Bogdan Borusewicz, który jest młodszy od nas i który w czasie wydarzeń marcowych był jeszcze w liceum, też siedział.
Jeżeli chodzi o resztę opozycji, to jest to bardziej skomplikowane. Grupa gdańska Aleksandra Halla była znacznie młodsza i ona była prawicowa, taka post-endecka, więc oni się do Marca nie przyznawali. Jeśli chodzi o ROPCiO, to Leszek Moczulski był właściwie przed Marcem naszym przeciwnikiem, bo był człowiekiem wspierającym nacjonalistyczne tendencje.
PAP: Jaki był bilans Marca’68 dla Polski? Jakie straty w związku z tymi wydarzeniami poniosła Polska?
Seweryn Blumsztajn: Wizerunkowe straty, jeśli chodzi o obraz Polski, były straszne. Polska nigdy tak bardzo nie zapłaciła jak za tę historię. Od tego momentu została uznana za kraj antysemicki i przekonywanie, że to władza, niewiele tu zmieniało.
Wtedy też po raz pierwszy sięgnięto po argument Sprawiedliwych. Szczerze mówiąc, nawet Władysław Bartoszewski, o co mam do niego trochę żalu, a o niewiele rzeczy w jego biografii można mieć do niego żal, jeździł wtedy po Europie z Czesławem Pilichowskim, szefem Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, i opowiadał, jak przechowywał Żydów, o Żegocie. Uważam, że nie należało tego robić.
Straty wizerunkowe były straszliwe. Właściwie zaczęliśmy je odrabiać w czasach KOR, kiedy się okazało, że potrafimy coś takiego zrobić i to imponowało całemu światu.
Seweryn Blumsztajn: Wizerunkowe straty, jeśli chodzi o obraz Polski, były straszne. Polska nigdy tak bardzo nie zapłaciła jak za tę historię. Od tego momentu została uznana za kraj antysemicki i przekonywanie, że to władza, niewiele tu zmieniało.
PAP: Były też straty intelektualne, kulturalne…
Seweryn Blumsztajn: Jeśli chodzi o straty kulturalne, nie da się tego policzyć, ale wydaje mi się, że były nie mniejsze. Są wydziały na uczelniach, które do dzisiaj się nie odbudowały po Marcu. Na Uniwersytecie Warszawskim nie mamy takiej filozofii czy socjologii, jakie mieliśmy wtedy. Okres 1956-1968 to był najlepszy czas polskiej humanistyki. To wszystko zostało zniszczone. Nie tylko powyrzucali wielkich ludzi z Polski, ale to, co jest szalenie ważne dla uczelni, awansowali „docentów marcowych”. Zmiana kadry jest sprawą kluczową. Tu nie tylko liczą się profesorowie , ale też ich asystenci, których wyrzucono.
Na dokumencie podróży wyjechało z Polski ok. 15 tys. ludzi. Ci wszyscy młodzi trafili akurat na boom uniwersytecki, kiedy po 1968 roku otwierano uniwersytety. Oni wszyscy pokończyli wyższe studia, co u Żydów było zresztą naturalne. Liczba profesorów wśród moich przyjaciół, którzy wtedy wyjechali, to mniej więcej 80 proc. Np. w Sztokholmie seminarium z topologii odbywano w języku polskim. Straciliśmy ogromny potencjał kulturalny. To były naprawdę poważne straty.
Jeszcze o jednym trzeba powiedzieć. Jak wybucha antysemickie szambo, robi się straszliwa atmosfera w kraju. Ludzie uciekali, na różne sposoby starali się wyjechać. To nie byli Żydzi, oni nie dostawali dokumentów podróży. Wtedy uciekło takich ludzi więcej niż Żydów. W tym czasie np. statek „Batory” przestał w trakcie swoich wycieczek przybijać do portów. Wpływał do fiordu, aby turyści mogli popatrzeć i odpływał, dlatego że wszyscy wysiadali. Słonimski, znowu odwołam się do jego relacji, popłynął na taką wycieczkę i sam był świadkiem, jak ludzie skakali z „Batorego” do fiordów.
Było okropnie, po prostu zrobiło się parszywie. To nie dotyczyło tylko Żydów, ale całej polskiej liberalnej inteligencji, którą wtedy strasznie zniszczono, skopano.
Atmosfera była tak okropna, że dwa lata później, w 1970 roku, a to mi opowiadał Jan Józef Lipski, kiedy była tragedia na Wybrzeżu, bunt robotniczy, trupy, Lipski chciał zorganizować jakiś protest, czyli wtedy było to napisanie listu. Udał się do ludzi, którzy już wcześniej podpisywali różnego rodzaju listy – do Słonimskiego, do Dąbrowskiej. Oni wszyscy odmówili. To było tak zniszczone i stłumione środowisko, że zginęła wola oporu. To się dość szybko odbudowało, jak się okazało, ale wtedy było okropnie. Taka atmosfera to jest coś strasznego. Obawiam się, że czekają nas podobne czasy.
Rozmawiała Anna Kruszyńska (PAP)
Seweryn Blumsztajn - dziennikarz, działacz opozycji antykomunistycznej w okresie PRL. W 1968 roku uczestniczył w wydarzeniach marcowych, był współorganizatorem wiecu studentów na Uniwersytecie Warszawskim. Został aresztowany i skazany na karę 2 lat pozbawienia wolności (zwolnienie uzyskał w lipcu 1969 roku na mocy amnestii). Od 1976 roku współpracował z KOR, był redaktorem Biuletynu Informacyjnego „KOR”. Uczestniczył w wykładach organizowanych przez Towarzystwo Kursów Naukowych. Był członkiem Solidarności. W 1989 wszedł w skład redakcji „Gazety Wyborczej”.
akr/ mjs/ ls/