Choć ewakuacja Armii Andersa i ludności cywilnej ze Związku Sowieckiego rozpoczęła się oficjalnie 24 marca 1942 r., to już dwa tygodnie wcześniej z ZSRS ruszył pierwszy konwój z uchodźcami. Około 170 dzieci wsiadło do ciężarówek, by odbyć długą drogę do Indii. Po kilku miesiącach odysei trafiły do obozu zorganizowanego przez „dobrego maharadżę”, gdzie w większości doczekały końca wojny.
„Wyglądaliśmy jak szkielety. Wszyscy musieliśmy zostać odwszawieni, nasze włosy musiały być zgolone, a ubrania spalone” - wspominał 8-letni wówczas Feliks Scazighino. Tak wyglądały niemal wszystkie dzieci, które po długiej tułaczce z najodleglejszych części Związku Sowieckiego przybyły do sierocińca zorganizowanego w stolicy Turkmenistanu - Aszchabadzie. W dużej części sieroty, cierpiące na różne choroby, niedożywione, w sporej część na granicy śmierci. Sierociniec powstał po zawarciu układu Sikorski-Majski między Polską a ZSRS w lipcu 1941 r. i związaną z tym tzw. amnestią polskich obywateli.
Obóz z założenia był przejściowy – po odbyciu leczenia i kwarantanny dzieci miały być ewakuowane w bezpieczne miejsca – w tym do Indii.
Dobry maharadża
Rozmowy o przyjęciu polskich sierot rozpoczęły się już w 1941 r. 9 października w Ministerstwo Spraw Zagranicznych Wielkiej Brytanii pisało do Biura ds. Indii, że po konsultacjach z Polakami jest gotowe do oficjalnego wsparcia programu ulokowania dzieci w Indiach. „Oznacza to, że byliby wdzięczni za zwrócenie się do rządu Indii o zgodę na przywiezienie 500 osób, w większości polskich dzieci; jeśli rząd Indii wyraziłby na to zgodę, rząd polski byłby odpowiedzialny za organizację, opłaty za transport i uzyskanie zgody na wyjazd od władz radzieckich”.
Rząd Indii miał spore obiekcje, wynikające przede wszystkim ze strachu, że wślad za pierwszą grupą podążą inni uchodźcy – a szacowano, że z ZSRS może chcieć uciec ok. 1,5 mln. Polaków.
Wówczas do akcji wszedł „Dobry maharadża”. Jam Saheb Digvijaysinhji, był maharadżą księstwa Nawanagaru i przedstawicielem Indii w Gabinecie Wojennym Imperium Brytyjskiego. „Podczas przerwy na obiad w trakcie jednego ze spotkań Imperialnej Rady Wojennej w Londynie usłyszał o warunkach, w jakich przebywają polskie dzieci (...) Wtedy zaproponował, że weźmie za nie odpowiedzialność. Podobno poirytowało to rząd brytyjski – ta ofiara była im nie w smak. Powiedział więc, że nikogo nie pyta o pozwolenie, ale zaprasza dzieci do Nawanagaru jako swoich gości” – relacjonowała przełomowy moment córka maharadży.
Jam Sacheb już wcześniej miał kontakt z Polakami – ogromny wpływ na nim wywołało spotkanie z muzykiem i byłym premierem Ignacym Paderewskim, w czasie wojny rozmawiał też z gen. Władysławem Sikorskim. Maharadża szybko przeszedł od słów do czynów. Udało mu się nakłonić m.in. innych maharadżów do finansowania przedsięwzięcia.
„Pragnąłem w jakiś sposób przyczynić się do polepszenia ich losu. Zaofiarowałem im więc gościnę na ziemiach położonych z dala od zawieruchy wojennej. Może tam, w pięknych górach położonych nad brzegami morza, dzieci te będą mogły powrócić do zdrowia, może tam uda im się zapomnieć o wszystkim, co przeszły, i nabrać sił do przyszłej pracy jako obywatele wolnego kraju (...). Jestem niezmiernie rad, że mam możliwość choć w części przyczynić się do ulżenia doli polskich dzieci” - mówił w 1942 roku.
W zebraniu niezbędnych środków wspomógł go wicekról Indii lord Victor Hope, który nie tylko wyasygnował 50 tys. rupii z funduszu dyspozycyjnego, ale też wysłał list do indyjskich książąt: „W tragicznej sytuacji jest kilka tysięcy dzieci w Rosji i Persji. Rząd polski zwrócił się ostatnio do rządu Indii o pozwolenie na wjazd dużej ich liczby(...) Czuję, że w tych okolicznościach powinniśmy zrobić wszystko, by przynajmniej pierwsze 500 dzieci potraktować jako naszych gości.
Obliczono, iż miesięczny koszt utrzymania 1 dziecka wyniesie około 60 rupii (…) toteż jeśli znalazłoby się w Indiach tylko 500 osób, które zgodziłyby się wpłacać miesięcznie 60 rupii, to można by je wszystkie zaadoptować (...) Wierzę, że bez dalszego apelowania z mojej strony ta sprawa zapadnie wam na myśli”.
Za to rozmowy z Sowietami mocno się przeciągały. Dopiero 3 stycznia 1942 r. rząd polski otrzymał oficjalne potwierdzenie, że wszystkie przeszkody na drodze do ewakuacji zostały pokonane. Do Związku Sowieckiego z Indii ruszył transport z pomocą humanitarną, który z powrotem miał zabrać polskie dzieci.
Przerażająca droga
Zadanie było karkołomne – o czym przekonali się kierowcy pokonując trasę w przeciwnym kierunku. Trasa z Aszchabadu do Balachadi w Indiach, gdzie ostatecznie trafiły polskie dzieci, liczyła ok. 3 tys. kilometrów. „Przerażająca i trudna droga” – napisał później Franek Herzog,jeden z uczestników transportu.
Konwój ruszył z Aszchabadu przez granicę z Persją do Meszchedu. Tam zatrzymał się na kilkutygodniową kwarantannę i badania lekarskie. Przerwa była konieczna, bo wiele dzieci nadal były w bardzo złym stanie. Władze irańskie udostępniły w bezpłatne użytkowanie budynek szpitalny. Warunki nie były idealne, ale o niebo lepsze niż w sowieckiej Azji Centralnej – dzieci były lepiej żywione, dostały też ubrania i mogły ruszyć w dalszą podróż.
Droga wiodła nieukończoną, prowizoryczną drogą zbudowaną przez żołnierzy, do transportu zaopatrzenia wojennego. Wiodła ona przez pustynie i góry. „Jechaliśmy tym transportem przez karkołomne serpentyny ciężarówkami wojskowymi z Aszchabadu przez Meszhed do Teheranu. W jednej z nich podróżowały młode ochotniczki, które na postoju w nocy ślicznie śpiewały na głosy polskie piosenki. Następnego dnia zdarzył się tragiczny wypadek: ich ciężarówka spadła w dół kilkuset metrowego parowu. Reszta transportu dotarła szczęśliwie do Teheranu” – wspominała 10-letnia wówczas Teresa Glazer.
Do tego droga wcale nie była bezpieczna.
Narażone były na nie przede wszystkim następne konwoje, które ruszyły z kolejnymi dziećmi. W związku z pojawiającymi się napadami regulamin został zaostrzony. Ciężarówki musiały jechać jedna za drugą, zabronione było wyprzedzanie i nieuzasadnione zatrzymywanie się. W razie nagłego wypadku kierowca musiał ostrzec pozostałych na przemian krótki i długimi sygnałami klaksonu. Dzieciom ze względu na brak szczepień ochronnych zabroniono kontaktu z miejscową ludnością. Dla uczestników konwoju szczególnie dokuczliwe były upał i unoszący się kurz. Przez pewien czas radzono sobie z nim odsłaniając przednią część plandeki ciężarówek, ale później szef konwoju zabronił takich działań ze względów bezpieczeństwa.
Do Indii pierwszy transport dotarł 9 kwietnia. Kolejne we wrześniu i w grudniu. W sumie ponad 600 małoletnich uchodźców w wieku od 2 do 15 lat.
„God shave the King”
„Po przekroczeniu granicy Indii poczuliśmy się oswobodzeni" – mówi 11-letni wtedy Wiesław Stypura. W leżącym obecnie na terenie Pakistanu, a wówczas pogranicznym mieści Kweta dzieci zostały umieszczone w bazie wojskowej. „Każdy z nas miał swoje łóżko w tej bazie i to było nasze wielkie święto” – dodawał.
Stamtąd dzieci trafiły do New Delhi – tam podczas uroczystości powitalnych odśpiewały angielski hymn „God save a King”. Z powodu nieznajomości języka – jak wspomina jeden uczestników Franek Herzog – brzmiało to bardziej jak „God shave the King” – czyli „Boże, ogól króla”.
Początkowo miejscowe władze planowały rozdzielić dzieci i umieścić je w konwentach i internatach. Z powodu bariery językowych, a także stanu zdrowia od planu szybko odstąpiono. Dzieci ostatecznie umieszczone zostały w dwóch wielkich – składających się w sumie z 28 pokojów willach w Bandrze – modnej miejscowości kuracyjnej położonej 10 km od Bombaju.
Obydwa domy były otoczone bujną roślinnością i znajdowały się tuż nad oceanem, a pierwsze dzieci dotarły tam 15 kwietnia. Ich obecność stała się małą sensacją. Niemal codziennie przybywali do nich ważni goście – jak arcybiskup Bombaju, czy różni notable. Dla dzieci to były zwykle słodkie wizyty – od odwiedzających dostawały słodycze, owoce i zabawki.
Przybywający zostali też bardzo dokładnie zbadani przez miejscowych lekarzy. Raport był zatrważający. Mimo ponad miesiąca, który minął od wyjazdu z Aszchabadu, w organizmach dzieci pozostały głębokie ślady sowieckiej gehenny– ogólne wyniszczenie, awitaminozę i małą odporność na choroby. 10-cioro dzieci miało też zapalenia oczu, dwadzieścioro - chore płuca, a 45 - zapalenie migdałków. Fatalny był stan uzębienia, a dzieciom dokuczały też choroby skóry i malaria. Obie wille zamieniły się praktycznie w szpitale.
W tym czasie podjęta została ostateczna decyzja, by skorzystać z oferty Jama Sacheba Digvijaysinhji i utworzyć w miejscowości Balachadi w okolicy letniej siedziby władcy, osiedle dla młodych Polaków. Tak polskie sieroty ostatecznie trafiły pod skrzydła „Dobrego Maharadży”.
Maharadża zadbał by uchodźcy mieli jak najlepsze warunki – nakazał m.in. nasadzenie drzew i krzewów, do tego przekonał Izbę Książąt Indyjskich, by wsparła finansowo utrzymanie Polaków.
Mimo intensywnego leczenia i ogromnej poprawy warunków bytowych stan dzieci nadal daleki był od dobrego. Tak wrażenia z powitania małych uchodźców w Balachadi opisywała mała księżniczka Harshad Kumariiji: „Wyglądały na bardzo nieszczęśliwe, a ubrania na nich wisiały. Miałam wtedy osiem lat i zastanawiałam się, jak to możliwe, że ktoś może być tak chudy i nieszczęśliwy”.
Dzieci przywitał także sam maharadża: "Nie uważajcie się za sieroty. Jesteście teraz Nawanagaryjczykami, ja jestem Bapu, ojciec wszystkich mieszkańców Nawanagaru, w tym również i wasz".
Jam Sacheb często odwiedzał dzieci, zapewniał im też dodatkowe atrakcje np. na święta przysłał im wielbłądy. „Najżywiej pamiętam Świętego Mikołaja – wspominała obecna na uroczystości księżniczka Kumariiji - bo tamtego dnia dnia wszystkie dzieci były odświętnie poubierane. Ile z nich mogło, założyło polskie stroje, były trzy wielbłądy niosące kadzidło i mirrę tak, jak opisuje to Pismo Święte. Był Święty Mikołaj, a z nim nowo narodzony Pan Jezus. (…) Obraz dzieci wchodzących po czymś w rodzaju pochyłego trapu na scenę wciąż tkwi głeboko w mojej pamięci. Tego dnia dostaliśmy lalki w polskich strojach ludowych. Przy okazji kolejnych świąt, brat i ja ostaliśmy ludowe stroje.”
„Dla mojej małej siostrzyczki to był pierwszy raz, kiedy miała poczucie bezpieczeństwa i stabilności. Maharadża dał jej miejsce, które wreszcie mogła nazwać domem” – napisała po latach w swojej wspomnieniowej książce Danuta Urbikas. Ten dom istniał do 1946 r.
W 1943 r. w Valivade otwarte została drugie znacznie większe osiedle. Polscy uchodźcy mieszkali też w kilku innych miejscowościach. W sumie w latach 1942-48 w Indiach przebywało ponad 5,5 tys. uciekających przed wojną Polaków.
Łukasz Starowieyski
Źródło: MHP