Kult gen. Świerczewskiego, dzieje Chatki Socjologa, oazy hipisów na Caryńskiem oraz nielegalną budowę kościoła w Nowosiółkach opisuje Krzysztof Potaczała w II tomie reportaży „Bieszczady w PRL-u 2”. Był tu klimat wolności – mówi jeden z rozmówców autora.
Aż do końca Polski Ludowej obowiązkowym punktem na turystycznej mapie Bieszczadów były Jabłonki, gdzie został zabity przez UPA gen. Karol Świerczewski „Walter”. Stały się one miejscem manifestacji organizowanych przez władze. W 1954 wytyczono szlak im. Świerczewskiego, organizowano biegi patrolowe i rajdy, a w Bieszczady przybywały na obozy i szkolenia harcerskie drużyny walterowskie, których współzałożycielem był Jacek Kuroń.
W 1987 r. w Jabłonkach otwarto dom pamięci z ekspozycją poświęconą „Walterowi”. Zaraz po upadku PRL została zlikwidowana. Zastąpiła ją wystawa przyrodniczo-łowiecka, lecz turyści wciąż pytają o Świerczewskiego i pamiątki po nim. Dyrektor Muzeum Wojska Polskiego zaproponował wypożyczenie munduru, w którym poległ generał. „Zaczęliśmy nawet rozglądać się za sponsorem, który sfinansowałby szklaną gablotę, jednak baligrodzcy włodarze odradzili nam powrót do PRL” - mówią Jerzy i Henryka Wałachowscy, dzierżawcy budynku, byli pracownicy domu pamięci.
Aż do końca Polski Ludowej obowiązkowym punktem na turystycznej mapie Bieszczadów były Jabłonki, gdzie został zabity przez UPA gen. Karol Świerczewski „Walter”. Stały się one miejscem manifestacji organizowanych przez władze.
Osobliwością i turystyczną atrakcją Bieszczadów był od 1963 r., przez trzydzieści lat, pociąg z Przemyśla do Zagórza w Bieszczadach, kursujący poprzez Związek Sowiecki. W rozdziale „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, pasażerowie tej linii opowiadają o podróży z konwojentami – sowieckimi pogranicznikami, zakazie otwierania okien i o zatrzymywaniu pociągu w przypadku wyrzucenia czegokolwiek z wagonu. A także oraz o emocjach towarzyszących oglądaniu mijanych dawnych polskich miejscowości: Dobromila i Chyrowa. W rozdziale zamieszczono zdjęcia wykonane potajemnie z okna wagonu.
W 1973 roku rozpoczęła się budowa Chaty Socjologa na Otrycie. Pracowali przy niej studenci z wydziału socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. „My, młodzież tamtego czasu, wychowani w przekonaniu, że to państwo powinno wszystko dać, chcieliśmy zrobić coś samodzielnie, własnymi rękoma” - opowiada Ewa Lewicka. W Chacie Socjologa dominowała grupa „lewicująco - marksizująca”. Nazywano więc to miejsce „Czerwonym Otrytem” lub też „marksistowskim klasztorem”. Jednak jak pisze autor, Otryt nie był wyłącznie „czerwony”. Bywali tu również Jadwiga Staniszkis i Ludwik Dorn. A także grupa ukraińskich nacjonalistów, nawiązująca do pamięci o UPA i nosząca emblematy z tryzubem.
Ówczesny student Jerzy Szczupaczyński, wspomina, że mimo burzliwych dyskusji szanowano zdanie każdej ze stron sporu a Otryt stał się miejscem szczególnej wolności wypowiedzi i twórczej debaty filozoficznej. Do Chaty Socjologa zapraszano muzyków, literatów, pieśniarzy, aktorów. W zgodnej opinii rozmówców autora najbardziej fascynujące, spontaniczne i naznaczone charakterem były na Otrycie lata 1973-1977. Potem przyszli nowi ludzie, nastawieni coraz bardziej konsumpcyjnie. „Zaniedbywano coraz bardziej remonty, coraz mniej chodzono w góry, coraz więcej pito wódki”.
Inny słynnym miejscem było osada w dolinie Caryńskiej założona w 1975 roku przez Wieńczysława Nowackiego „napełnionego wizją stworzenia w zielonej dolinie rolniczej wioski oraz +sanatorium+ dla narkomanów”. Było to jeszcze przed inicjatywą Marka Kotańskiego i powstaniem Monaru. Nowacki stał się szefem powstającego osiedla – składało się z kilku chałup.
„Caryńskie miało szczególny klimat, toteż zewsząd ściągali tu ludzie pragnący nałykać się wolności” - pisze Potaczała. Na życie zarabiano m.in. zbieraniem jagód. „Za dwumiesięczną pracę i to nie codziennie, żyło się dostatnio cały rok. Kto chciał oszczędzać, mógł spać na materacu wypchanym banknotami. Tylko mało komu z tej grupy zależało na pieniądzach – szły na +przelew+, na zabawę” - opowiada Jerzy Bonarek.
Zdaniem innego mieszkańca Caryńskiego, Andrzeja Turczynowicza, była to chyba pierwsza w Polsce wolnościowa komuna, w dużej mierze hipisowska, oparta jednak na ciężkiej pracy. Hodowano tu owce, obsiewano ziemię, oprócz jagód zbierano ślimaki i szyszki. Osada i jej mieszkańcy byli nękani przez milicję a Nowacki został nawet aresztowany. Postawiono mu zarzuty nielegalnego budownictwa, braku meldunku, włóczęgostwa, pomoc w ukrywaniu ludzi poszukiwanych przez MO. Wyszedł z aresztu po czterech miesiącach. Gdy siedział w celi, osiedle zostało zniszczone na rozkaz pułkownika Kazimierza Doskoczyńskiego, komendanta rządowego ośrodka w Arłamowie.
Krzysztof Potaczała opisuje także historię niezwykłej samowoli budowlanej. Ksiądz Jan Jakubowski, proboszcz parafii w Hoczwi, któremu władze odmawiały zgody na wybudowanie kościoła w Nowosiółkach, postanowił wybudować go nielegalnie. Jak zabrać się za budowę, by władze jej nie dostrzegły? Ksiądz obsiał pole kukurydzą. Gdy wyrosła, w nocy wycięto prostokąt i pod osłoną ciemności taczkami wożono beton na wylanie fundamentu. Kościół wybudowano w nocy z 2 na 3 sierpnia 1975 roku. „Stawili się wierni z Nowosielski, Zahoczewia, Hoczwi, Żernicy, Żerdenki, Dziurdziowa, Bachlawy, Średniej Wsi (…) Wtedy po raz pierwszy naprawdę poczuli się chrześcijańską wspólnotą, zdolną nie tylko do niedzielnej modlitwy, ale też do wymiernych czynów. (…) Kiedy zapiał kur, byli prawie na finiszu”.
Rano zjechali milicjanci i tajniacy, zaczęły się przesłuchania. Naczelnik gminy Baligród nakazał rozbiórkę kościoła. Posypały się grzywny. Władze zamierzały doprowadzić do usunięcia księdza Jakubowskiego z parafii. Pod listem protestacyjnym podpisało się 1200 wiernych. Ostatecznie jednak władze pogodziły się z istnieniem nielegalnie wybudowanej świątyni.
Osobliwością i turystyczną atrakcją Bieszczadów był od 1963 r., przez trzydzieści lat, pociąg z Przemyśla do Zagórza w Bieszczadach, kursujący poprzez Związek Sowiecki. W rozdziale „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, pasażerowie tej linii opowiadają o podróży z konwojentami – sowieckimi pogranicznikami.
Miłośnicy nieujarzmionego ręką człowieka bieszczadzkiego krajobrazu, w tym członkowie Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich, opowiadali się za utrzymaniem dotychczasowo charakteru Bieszczadów i przeciw planom zabudowania ich hotelami, motelami, domami wczasowymi oraz wprowadzaniu przemysłu. Kolidowało to z ambicjami władz. „Marzyciele” to kryptonim sprawy prowadzonej od 1974 roku przez lokalną Służbę Bezpieczeństwa, która miała także na uwadze postulat przywracania pamięci o ukraińskiej przeszłości i ochrony zabytków.
Oficer SB pisał w notatce o tym, że na łamach czasopism pojawiły się „tendencje zachowawcze zmierzające do zahamowania rozwoju Bieszczadów, zamknięcia ich dla turystyki i stworzenia w nich enklawy, w której mogłyby się rozwijać różne, a między innymi nacjonalistyczne tendencje”. Obserwacją objęto historyka sztuki Olgierda Łotoczkę, pomysłodawcę stworzenia w dolinie Łopienki studenckiej wioski skansenowej i ocalenia ruin cerkwi w Łopience. Projekt bieszczadzkiego skansenu, do którego zamierzano przenieść kilka cerkwi i chałup zyskał pozytywną ocenę ministerstwa kultury, ale lokalne władze widziały w tym pomyśle „zakamuflowaną opcję ukraińską”. Rozpracowywano osoby kontaktujące się z Łotoczką i przybywające do schroniska PTTK pod Łopiennikiem. Sam Łotoczko stracił posadę bieszczadzkiego konserwatora zabytków. Zginął tragicznie w Hindukuszu w 1976 r. Skansen nie powstał, lecz cerkiew na przełomie XX i XXI w została odbudowana.
W 1973 roku zapadła decyzja o budowie wielkiego kombinatu drzewnego w Ustianowej. Władze powiatu ustrzyckiego widziały w tym szansę na skok cywilizacyjny. Kusiła możliwość otrzymania mieszkania najwyżej za dwa lata, a w PRL, jak przypomina autor, na własne „M” można było czekać przez dziesięciolecia. „Potrzeba uruchomienia w Bieszczadach dużego zakładu produkcji drzewnej wynikała z faktu, że na składach gniło rocznie prawie dwieście osiemdziesiąt tysięcy metrów przestrzennych drewna” - pisze Krzysztof Potaczała.
Pracujący w latach 70. i 80. w kombinacie inżynier Ryszard Szukalski uważa, że zarzuty o nadmierną eksploatację bieszczadzkich lasów były kompletnie nieuzasadnione. Kombinat borykał się z typowymi problemami w gospodarce socjalistycznej. Dla oszczędności zrezygnowano ze sprawdzonej włoskiej linii produkcyjnej. Zamontowali polską z niemieckimi elementami, która nie zdała egzaminu i trzeba było ją rozebrać. Brakowało odpowiedniego sprzętu do przenoszenia wielkich bali drewna na taśmociąg. Produkcja stawała na kilka dni, gdy trzeba było kupić na Zachodzie części zamienne a robotnicy początkowo nie umieli właściwie obchodzić się z maszynami. Kombinat upadł po 1989 r., jego majątek zmarnowano i rozkradziono.
Patronem medialnym książki, która ukazała się nakładem wydawnictwa BOSZ, jest Polska Agencja Prasowa. (PAP)
tst/ ls/