To chyba jest celem literatury i sztuki: byśmy dzięki nim chcieli choć trochę zrozumieć świat. Zrozumieć i polubić. Bo żeby go naprawiać, trzeba go polubić. Powtórzyć za Hrabalem: świat jest straszny, ale ja postanowiłem, że jest piękny – mówi Wojciech Bonowicz, autor „Dziennika końca świata”.
Polska Agencja Prasowa: Kiedy uznał pan, że świat się zaczął kończyć?
Wojciech Bonowicz: Już od pewnego czasu budzi mój niepokój trend cywilizacyjny, występujący nie tylko w Polsce, który prowadzi do tego, że ludzie separują się od siebie nawzajem. Niby nadal wiele rzeczy robią razem, pracują razem, odpoczywają razem, lubią masowe imprezy, ale z drugiej strony intelektualnie i emocjonalnie coraz bardziej oddalają się od siebie.
PAP: I to był powód, dla którego zaczął pan pisać „Dziennik końca świata”?
W.B.: Tak. Od początku wiedziałem, że jego tematem będzie nie tyle to, że nie potrafimy się porozumieć, ile to, że w ogóle przestajemy tego porozumienia szukać. Ludzie chętnie kontaktują się z tymi, którzy potwierdzą ich własne przekonania, natomiast unikają myślących inaczej. A jeśli nie unikają, to przeglądając Internet, często trafiają na stanowiska skrajne, które zniechęcają ich do dalszych poszukiwań. Mam poczucie, że jeżeli czegoś z tym nie zrobimy, i to nie zrobimy szybko, to te procesy mogą nas rzeczywiście doprowadzić na skraj katastrofy.
PAP: A czy to nie jest przypadkiem tak, że w określonym wieku u mężczyzn przychodzi czas na podsumowanie, na głębszą refleksję, a forma dziennika świetnie się do tego nadaje?
W.B.: Na samym początku książki trochę sobie z tego żartuję, pisząc, że o końcu świata najczęściej myślę na schodach, gdy wchodzę na trzecie piętro. Już nie wbiegam na nie jak rączy nastolatek, ale robię to z coraz większym wysiłkiem. Z drugiej strony, przychodzi taki moment w życiu, i to chyba nie tylko mężczyzn, kiedy czujemy, że mamy już trochę kompetencji, trochę doświadczenia, żeby powiedzieć parę poważnych rzeczy. W dodatku mamy już na tyle dystansu do samych siebie, że możemy popatrzeć na nasze życie trochę z ukosa.
PAP: Ale pan patrzy na siebie w sposób dość delikatny.
W.B.: No bo po co się ranić? Chciałem, żeby ten „Dziennik” był moim portretem nieco humorystycznym, dawał przyjemność obcowania z kimś, kto opowiadając o trudnych sprawach, stara się równocześnie rozbawić towarzystwo. Ale rozbawić nie za wszelką cenę. Nie interesuje mnie rechot. Zdecydowanie wolę humor subtelniejszy, bardziej intelektualny.
PAP: Taki, który przystoi homo scribens, jak się sam pan określa. Czy można uzależnić się od pisania?
W.B.: Oczywiście, że można. Ja dość wcześnie się zorientowałem, że pisanie sprawia mi przyjemność. Nauczyłem się pisać mając cztery lata i bardzo szybko zacząłem wspólnie z bratem tworzyć jakieś gazetki, książeczki. Miałem szczęście, że w szkole trafiałem na polonistki, które potrafiły docenić to moje zamiłowanie do pisania. I niespecjalnie wpływać na jego charakter. Bo to ważne, żeby pozwolić dziecku, a potem młodemu człowiekowi na własną ekspresję. Mnie na to pozwalano. Poza tym wydaje mi się, że jestem kimś, kto nie tylko potrzebuje wyrazić siebie samego w tym, co pisze, ale po prostu robi notatki po to, żeby nie zapominać o wielu rzeczach. Nawet podczas zwykłego spaceru zdarza mi się usłyszeć coś interesującego, co – gdybym tego nie zapisał – na pewno by mi umknęło. Ludzie potrafią nieraz powiedzieć coś nieszczególnie interesującego w niezwykle interesujący sposób. Samo ułożenie słów w zdaniu może być bardzo ciekawe i coś nowego wprowadzać. I ja to lubię.
PAP: Pan zwyczajnie ludzi podsłuchuje.
W.B.: Ale niegroźnie, bo nikomu nie donoszę, oczywiście poza moimi czytelnikami. W ten sposób nie robię nikomu krzywdy.
PAP: Wierzę, choć teraz będę się rozglądać, czy pan za mną nie idzie. A gdzie pan najczęściej podsłuchuje?
W.B.: Najlepsze do tego są środki komunikacji publicznej. To są miejsca, w których ludzie wciąż rozmawiają i to nie tylko ze sobą, ale też przez komórki. Zawsze cieszę się, gdy pojawia się ktoś, kto długo monologuje, opowiada coś ze szczegółami. Ostatnio w autobusie obserwowałem dwóch starszych panów, na oko po osiemdziesiątce. Chyba się nie znali. Jeden siedział, a drugi przez cały czas stał i wpatrywał się w tego siedzącego. W pewnym momencie miał już wysiąść, ale zanim to zrobił, wygłosił w stronę tego siedzącego tyradę, jak to jest zdrowo stać, jakie to jest ważne dla organizmu i dlatego ten siedzący też powinien się zmobilizować i trochę postać. Niesamowity widok: osiemdziesięciolatek opierniczający drugiego osiemdziesięciolatka o to, że siedzi! Przepiękne podsumowanie tego, czym jesteśmy jako gatunek.
PAP: Widzę, że pan się ciągle ludziom dziwi. O czym to świadczy?
W.B.: Ja się nie tyle dziwię, co podziwiam. Wydaje mi się, że istota ludzka jest bardzo interesującym obiektem do obserwowania. Człowiek z jednej strony funkcjonuje według pewnych schematów, ale z drugiej raz po raz czymś nawet samego siebie zaskakuje. Czasem dochodzą do głosu nadszarpnięte nerwy, a czasem na odwrót, coś bardzo pozytywnego, co też potrzebuje znaleźć swoją ekspresję. To niesamowite, jak pod wpływem jednej nerwowej lub – przeciwnie – jednej pogodnej osoby może zmienić się całe otoczenie. Moja książka właśnie o tym opowiada: że nie zdajemy sobie sprawy, jaka w nas tkwi ogromna siła pozwalająca zmienić świat.
PAP: A czy kot Leon, który stał się bohaterem wielu pana felietonów i także trafił na strony „Dziennika”, zmienił pana świat?
W.B.: Oczywiście, kot Leon jest bardzo ważny. Nie tylko dla mnie, są czytelniczki i czytelnicy, którzy odkładają moje felietony, jeżeli Leon akurat się w nich nie pojawia. Ja w ogóle bardzo lubię zwierzęta. Moje dzieciństwo upływało wśród zwierząt domowych, każde wakacje spędzałem na wsi w otoczeniu kur, królików i krów... Ale więź z Leonem jest wyjątkowa. Ma w sobie wszystkie cechy prawdziwego kota. Nie jest za bardzo skłonny do czułości, ale nie jest też całkiem niechętny. Lubi się bawić, ale nie za dużo, lubi towarzyszyć, ale nie za bardzo. Ja wciąż sporo myśli zapisuję na kartkach długopisem albo ołówkiem. Jak Leon widzi, że jakąś kartkę zapisałem, zawsze się na niej kładzie. W ten sposób jest bardzo blisko tego, co robię. Jest najbliżej mojej pracy literackiej. Nikt inny na niej nie siada.
PAP: Kot, który jest z natury indywidualistą, musi być panu bliski, bo pan sam siebie nazywa człowiekiem wewnętrznym.
W.B.: To na pewno nas zbliża. Jesteśmy podobni w tym, że on tak jak ja lgnie do wspólnoty, którą jest rodzina, ale też chce, żeby ta wspólnota szanowała jego indywidualność.
PAP: Kto to jest człowiek wewnętrzny?
W.B.: To jest człowiek, który nie musi wszystkiego pokazać na zewnątrz. Jego wysiłek myślowy, duchowy nie musi od razu owocować w sferze publicznej. To jest ktoś, kto nie potrzebuje zewnętrznego uznania dla swojej pracy. Dlatego ja pewnie nie jestem konsekwentnie wewnętrzny, bo jednak ujawniam się w swojej książce, w felietonach, wierszach.
PAP: Po co światu tacy wewnętrzni ludzie?
W.B.: Moim zdaniem, to właśnie oni utrzymują ten świat przy życiu. Inni jedynie zagospodarowują naszą uwagę, a ludzie wewnętrzni tworzą to, co najważniejsze: idee, które zmieniają świat, emocje, które przywracają mu równowagę. Muszą być działacze, którzy pociągną za sobą innych, ale muszą być też ludzie, którzy działają myślą, kontemplacją, skupieniem.
PAP: Co widzi człowiek wewnętrzny, kiedy wyrusza w podróż przez Polskę?
W.B.: Widzi, że Polska się zmienia, na przykład stara się trochę wyładnieć. Oczywiście nie wszędzie, ale są już miejsca, gdzie usuwa się stare, agresywne reklamy. Przybywa w Polsce ludzi, którzy tęsknią za przestrzenią mniej krzykliwą, mniej chaotyczną. Ale lubię też ten nasz chaos. To rezultat naszej zapobiegliwości, przedsiębiorczości, połączonych z nieumiejętnością. To zbliża mnie do Andrzeja Stasiuka, który podróżując po Polsce odnotowuje różne śmiesznostki, a zarazem wzniosłości. Istnieje u nas na przykład tendencja, żeby niemal wszystko upamiętniać pomnikami, tablicami. Tym się wyraża nasza wiara w trwałość, w to, że coś nas łączy z naszymi poprzednikami. A może przeciwnie – może mamy tak mocne poczucie nietrwałości, że musimy coś solidnie wmurować w plac czy w mur, żeby jak przyjdzie kolejna katastrofa, nie zniszczyła tego śladu przeszłości? Interesują mnie też podczas tych podróży plakaty przedwyborcze. To jest niesamowite, jak ludzie, chcący sprawować władzę, sami siebie widzą, jaką twarz pokazują innym. Czasami na tych plakatach prezentują się tak, że ja bym w życiu komuś takiemu nie zaufał. Ale tak naprawdę Polska nieustannie mnie cieszy, nawet to, co w niej śmieszne, pokraczne, brzydkie.
PAP: Efektem tych podróży jest rozdział „Zapiski obywatela”. Dedykuje go pan Sławomirowi Mrożkowi. Dlaczego?
W.B.: Szukałem takiego pisarza, który by mi pomógł odnaleźć ton dla opisania tego, co się dzieje w naszym kraju. Mrożek, z jego wyrafinowaną ironią, wydał mi się najwłaściwszy. Bardzo mi odpowiada jego poczucie humoru, bo ono nie jest szydercze, agresywne.
PAP: Czy wynika z tego, że nasze życie publiczne osiągnęło taki poziom absurdu, że tylko Mrożek może sobie z tym poradzić?
W.B.: Ja tęsknię za tym, żeby w życiu publicznym było trochę więcej absurdu Mrożkowego niż tego, który mamy na co dzień i który jest coraz mniej zabawny. Póki jesteśmy jeszcze w stanie sobie z czegoś kpić i żartować, to w jakiś sposób jesteśmy chronieni. W momencie, kiedy nie chce się nam już kpić i żartować, zaczyna być groźnie, bo tracimy siłę, by zawalczyć o naszą indywidualną wolność. Mrożek jest przykładem kogoś, kto wniósł do naszej literatury ton krytyczny, ale nie niszczący, ton, na którym można coś ciekawego zbudować. Jest w tej twórczości zaufanie do intelektu, który daje nadzieję na zmianę tego, co nam doskwiera.
PAP: A jak w tym świecie czuje się poeta?
W.B.: Poetki i poeci szybciej niż inni wyczuwają rzeczy, które nadchodzą. Czują je podskórnie, intuicyjnie, bo są wrażliwi na słowa. Zanim ujawni się zło pod postacią zewnętrznych konfliktów, już wcześniej wyłapują budzące się nastroje. Tak było chociażby w poezji międzywojennej: jeszcze Hitler nie doszedł do władzy, a już pojawiły się utwory zapowiadające możliwą katastrofę. Poza tym poetki i poeci uczą nas uważności na słowo. Bo my jesteśmy często bezbronni wobec słów. Wydaje się nam, że jak ktoś głośno krzyczy, to ma coś do powiedzenia, coś ważnego. Ale najważniejsze rzeczy ludzie mówią sobie szeptem. I poezja słyszy ten szept. Jest dziś sporo skarg na poezję, że jest za trudna, hermetyczna, zbyt wyrafinowana. Ja w tej książce podsuwam trochę nazwisk poetek i poetów, w których świecie warto przebywać.
PAP: Nie sądzi pan, sam będąc poetą, że poezja to jednak nieco ryzykowne zajęcie?
W.B.: I ryzykowne, i nie, ponieważ od poetów niewiele się oczekuje. Jak mawia Marcin Świetlicki, poeta jest prawdziwie niezależny, bo nikomu na nim nie zależy. Ponieważ poeci z reguły nie są zbyt popularni, to też nie wywiera się na nich żadnej specjalnej presji. Bardzo rzadko bywają obiektem jakiejś szerszej dyskusji, kontrowersji.
PAP: Poeta to jest takie indywiduum, które przeważnie zamyka się w świecie swojej wyobraźni. Pan jednak postuluje, by poeci wyszli z tego osobnego świata i byli „pomiędzy” – jak pisze Hanna Arendt „pomiędzy jednostką a społeczeństwem”. Może przynajmniej oni są w stanie uchronić nas przed końcem świata?
W.B.: Tego nie wiem, ale na pewno potrzebujemy takich „mediów” czy takich „negocjatorów”. To chyba jest celem literatury i sztuki: byśmy dzięki nim chcieli choć trochę zrozumieć ten świat. Zrozumieć i polubić. Bo żeby go naprawiać, trzeba go polubić po prostu. Być może taka gawęda, jaką proponuję w „Dzienniku końca świata”, doda ludziom odwagi do tego, by powtórzyć za Bohumilem Hrabalem: świat jest straszny, ale ja postanowiłem, że jest piękny.
Wojciech Bonowicz jest poetą, publicystą, stałym felietonistą „Tygodnika Powszechnego", współpracuje z miesięcznikiem „Znak" i pismem mówionym „Gadający Pies". Napisał kilka biograficznych książek o ks. Józefie Tischnerze, jest też redaktorem jego pism i opiekunem merytorycznym Dni Tischnerowskich w Krakowie. Zdobył Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii poezji, był też dwukrotnie nominowany do Nagrody Nike. (PAP)
Rozmawiała: Magda Huzarska-Szumiec
mhs/ wj/