„Dziecko urodzone w sobotę dnia 1 października roku bieżącego praktyczne, ambitne, zdolne do wysiłków, pragnące zająć dobre stanowisko i zrobić karierę – okaże dużą przenikliwość i zdolności dyplomatyczne” – czytamy w notce, którą zamieścił wróżbita Jan Starża-Dzierzbicki w „Wieczorze Warszawskim” z dnia 30 września 1938 r.
Czy ta przepowiednia sprawdziła się w przypadku Andrzeja Paczkowskiego urodzonego nazajutrz? „Wzorem Pytii należałoby orzec, że i tak, i nie” – ocenia Patryk Pleskot, autor biografii. Andrzej Paczkowski jest historykiem, wykładowcą akademickim, profesorem nauk humanistycznych, a także alpinistą. W czasach PRL działał w opozycji demokratycznej, w III RP był m.in. członkiem Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej dwóch kadencji, a następnie do 2016 roku członkiem Rady IPN.
Książka należy do gatunku biografii mówionej. Warto jednak zauważyć, że sam Andrzej Paczkowski dość nieufnie podchodzi to tego typu źródła jakim jest oral history. „Muszę przyznać, że stosunkowo szybko, bo jeszcze w latach sześćdziesiątych zniechęciłem się do oral history. Zbierając materiały do doktoratu i jego książkowej wersji, nie korzystałem w znaczącym stopniu z pamięci świadków, z których wielu przecież jeszcze żyło. Do dziś odczuwam nieufność wobec relacji ustnych jako źródła historycznego” – czytamy w książce.
Andrzej Paczkowski opowiada Patrykowi Pleskotowi o różnych sprawach. Czytelnik dowie się m.in. o tym, za ile litrów samogonu można kupić sowiecki autobus, w jaki sposób doktorant historii może dostać główną rolę w filmie Zanussiego czy jak wymienić szermiercze klingi na skuter Lambretta. Historyk opowiada również o rewolucjonistach w Charkowie, sztuce przerabiania esesmańskich spodni, sowieckich kowbojach, stosie porzuconych Stalinów czy kakofonii na placu Defilad w październiku 1956 roku, paradowaniu w mundurze polowym w tramwaju, Chińczykach w żałobie unoszących dłonie w geście „Solidarności” czy meandrach lustracji.
Oprócz wątków biograficznych Patryka Pleskota interesują również zagadnienia związane z pracą historyka. Pyta się wprost Paczkowskiego, czy jego zdaniem historia to nauka, którą można skodyfikować, nawet jeśli nie na wzór nauk ścisłych, to przynajmniej społecznych, czy może jest to jednak literatura. „Są po prostu różne historie. Podejście metodologiczne czy warsztatowe zależy na pewno od autora, ale również od tematu, jaki podejmuje. Uważam, że np. historia gospodarcza powinna być poddana takim rygorom jak badania ekonomistów. Przecież chodzi o gospodarkę, tyle że w przeszłości. Potrzebne są więc nie tylko przypisy, lecz także tabele, wykresy, statystyki, zestawienia itp. Dotyczy to również wielu wątków z zakresu historii społecznej, zwłaszcza tych odwołujących się do danych ilościowych. W tym przypadku konieczne jest podporządkowanie się regułom warsztatowym socjologii. Nie musimy koniecznie rozwodzić się nad tym, w jaki sposób sporządziliśmy wykres czy tabele, ale ich agregacja musi być lege artis. Nieco inaczej sytuacja wygląda przy historii politycznej, w której się specjalizuję. Tu też, rzecz jasna, można próbować podejścia politologicznego, ja jednak uprawiam coś, co nazywam historią narracyjną: opowiadam o wydarzeniach, a mniej zajmuję się ich analizą” – wyznaje Paczkowski.
Paczkowski zauważa także zmiany, jakie dla badacza przyszłości przyniosła transformacja. „Ten 1990 r. naprawdę był szalony. Oprócz MSW otworzyło się przecież archiwum KC PZPR, gdzie starałem się najdłużej przesiadywać” – mówi. „Transformacyjne szaleństwo dotyczyło, rzecz jasna, nie tylko archiwów, lecz także całokształtu życia społecznego – otwierały się zupełnie nieprawdopodobne perspektywy czy propozycje. Wielu kolegów poszło do polityki, urzędów, biznesu. Mnie proponowano objęcie funkcji ambasadora, dyrektora Biblioteki Narodowej, dyrektora Instytutu Badań Polonijnych w Krakowie, urzędnika w UOP… Kosmos!” – wspomina dalej Paczkowski.
W książce Andrzej Paczkowski opowiada także o Instytucie Pamięci Narodowej. „Pomysł na IPN zainspirowany był Urzędem Gaucka, gdzie z jednej strony przechowywano archiwa, a z drugiej zajmowano się działalnością naukową i edukacyjną. Jeszcze chyba przed powstaniem Kolegium IPN uczestniczyłem w wycieczce po Urzędzie Gaucka (razem m.in. z [Witoldem] Kuleszą): zwiedziliśmy berlińską centralę, a także oddział terenowy w Dreźnie lub Lipsku. Ta inspiracja była bardzo widoczna” – wspomina historyk.
Paczkowki jednak podkreśla, że IPN zorganizował pierwszy prezes, prof. Leon Kieres. „Prawdę mówiąc, do dziś trudno mi pojąć, jak mu się to udało” – wyznaje. W 2000 roku nie było bowiem właściwie nic, a po paru latach działała już potężna struktura, wyposażona w budynki, magazyny i czytelnie. „Już wtedy wydawano dziesiątki książek rocznie, organizowano konferencje naukowe. Wielka praca!” – ocenia.
Historyk wskazuje również na „nieszczęście” IPN, które „polega nie tyle na ryzyku upolitycznienia samej instytucji, co na jej szybkim, nieprzewidywalnym i czasami niekontrolowanym rozroście” – wskazuje. Kiedy IPN powstawał, wyobrażano sobie, że będzie to niewielka struktura usługowa, która będzie zajmowała się przede wszystkim udostępnianiem materiałów na ich temat osobom pokrzywdzonym przez reżim komunistyczny. Ponadto miał również służyć do pomocy rzecznikowi interesu publicznego, zajmującemu się lustracją zgodnie z ustawą z 1997 roku, a także prowadzić specjalistyczne badania nad aparatem bezpieczeństwa i aktywność edukacyjną. „Niemal od razu okazało się, że takie postrzeganie instytutu jest zdecydowanie zbyt wąskie” – czytamy.
Jednak mimo rozrostu, w ocenie Paczkowskiego, wszystko funkcjonowało w miarę dobrze do momentu, kiedy w 2006 roku do IPN została włączona lustracja. Było to dla instytutu podwójnie niekorzystne: oznaczało gwałtowną i słabo poddającą się kontroli rozbudowę oraz nadawało instytutowi znamię jednostki zajmującej się ściganiem tajnych współpracowników.
„Ten rozrost sięgnął zenitu w 2016 r., kiedy do IPN włączono sprawy pochówków, upamiętniania, szukania szczątków ofiar reżimów totalitarnych itd. W dodatku IPN ma teraz badań historię Polski (a w zasadzie powszechną) od rewolucji bolszewickiej. Powstał moloch, który ma naturalną tendencję do biurokratyzacji, według prawa Parkinsona” – ocenia historyk.
W książce nie mogło zabraknąć tematyki górskiej. W 1955 roku, w wywiadzie dla miesięcznika „Arkana” Paczkowski deklarował: „Żadne studia, doktoraty, nic takiego. Po prostu najważniejsze były góry – wspinanie się, bycie w górach, bycie z przyjaciółmi z gór”. W wakacje tego roku Paczkowski po raz pierwszy wiązał się liną, co, jak ocenia, można uznać za początek poważniejszego wpinania. Warto jednak podkreślić, że góry przewijały się w życiu rodziny Paczkowskich.
Poza wspinaniem się po górach, Paczkowski uprawiał również „dębinizm”, czyli… wspinanie się po dębach. „W parku AWF rosły piękne dęby pokryte grubą korą – znacznie lepiej imitowały skałki niż sosny, które dawało się objąć rękami. Poza tym stare dęby nie miały na dole gałęzi” – opowiada historyk.
W czasie PRL wspinacze borykali się nie tylko w trudnościami z organizowaniem treningu. Ograniczenia dotyczyły również dostępu do specjalistycznego sprzętu. Jak wspomina Paczkowski, „w PRL pojawiła się niewielka produkcja sprzętu wspinaczkowego. Podstawowym punktem zaopatrzenia były Kluby Wysokogórskie i jego koła, później także sklepy sportowe i Składnica Harcerska. Oczywiście, w systemie gospodarski centralnie planowanej produkcja państwowa nie mogła zaspokoić potrzeb: ani ilościowych, ani jakościowych. Trzeba było sobie radzić. Część braków wypełniało się produkcją chałupniczą”. Duży problem stanowiły jednak buty do wspinania zimowego w Tatrach oraz do wspinania alpejskiego. Trzeba było znaleźć producenta, co nie było jednak łatwym zadaniem. „Wybrnęliśmy z tego tak: klub kupił parę francuskich butów i przekazał je do fabryki sprzętu sportowego w Krośnie. Tam szyto buty piłkarskie, szermiercze itp. Oni spróbowali – mówiąc wprost – podrobić te francuskie buty. Nie byli jednak w stanie, buty trafiły więc do innej fabryki, w Nowym Targu. Tam, na podstawie francuskiego modelu, wyprodukowano pierwsze specjalistyczne buty wspinaczkowe w Polsce: +Rysy+” – wyjaśnia Paczkowski.
Patryka Pleskota zainteresowało także to, czy dało się odczuć naciski polityczne. „Z reguły nie, czasem jednak, np. kiedy dochodziło do wypadku bardziej znanej osoby (a to się niestety zdarzało), dało się odczuć wpływ kalkulacji politycznej – nie w kontekście +antysocjalistycznej działalności+ alpinistów, tylko z racji tego, że wypadki niekorzystnie wpływały na propagandowy obraz idealnego państwa” – odpowiada Paczkowski.
W 1974 roku Andrzej Paczkowski został prezesem powstałego w miejsce Klubu Wysokogórskiego Polskiego Związku Alpinizmu. Patryka Pleskota zainteresowało, jak zatem musiały wyglądać kontakty z „górą”, czyli m.in. z Głównym Komitetem Kultury Fizycznej. W pierwszych latach działalności związku w ocenie Paczkowskiego te relacje poprawiły się. „Poza sprawami budżetowymi spotkania +w resorcie+ miały w zasadzie czysto prestiżowy charakter, nie dostrzegałem tam kwestii wyraźnie politycznych”. Najczęściej trzeba było zatem chodzić na uroczystości wręczenia komuś medalu czy dyplomu za wybitne osiągnięcia, a odbywało się to co najwyżej na szczeblu ministra. Andrzej Paczkowski opowiada, że przy okazji zdobycia zimą Mount Everestu Edward Gierek... obraził się. „Dowiedział się bowiem, że depeszę o zdobyciu szczytu wysłaliśmy jednocześnie i do niego, i do Jana Pawła II. To się Gierkowi nie spodobało i postanowił +ukarać alpinistów+, nie wręczając im osobiście medali” – wyjaśnia.
„Oprócz wytrzymałości mojego rozmówcę cechuje świetna pamięć, a jednocześnie zbawienny dystans do własnych słów. Choć sam – jak przyznaje – nie przepada za oral history, jest idealnym +obiektem+ do tego typu badań: jeśli czegoś nie pamięta, po prostu to stwierdza, a przy tym stara się rekonstruować swoje osobiste doświadczenia, a nie recytować książki historyczne. Wielka przy tym szkoda, że zapisane słowa nie pozwalają na odtworzenie ścieżki dźwiękowej nagranych relacji: charakterystycznego, radiowego głosu profesora, niekiedy wręcz teatralnych zmian intonacji i barwy, pauz, gestów i częstego śmiechu. Wszystkie te +didaskalia+ dawały wypowiedziom specyficzny kontekst, który trudno jest odtworzyć wyłącznie na papierze” – wskazuje Patryk Pleskot.
„Góry i teczki: opowieść człowieka umiarkowanego. Biografia mówiona Andrzeja Paczkowskiego” Patryka Pleskota ukazała się nakładem Instytutu Pamięci Narodowej.
Anna Kruszyńska (PAP)
akr/