Matka Makryna w XIX wieku uosabiała cierpienia Polski pod zaborami. Odwiedził ją Mickiewicz, Słowacki napisał o niej poemat. 50 lat po śmierci Makryny dowiedziono, że była oszustką - ta historia stała się kanwą nowej powieści Jacka Dehnela.
PAP: Kim była Matka Makryna, tytułowa bohaterka pana nowej powieści?
Jacek Dehnel: W 1845 r. w Poznaniu pojawiła się jakby znikąd 60-letnia, nikomu nieznana kobieta. Opowiadała, że była przeoryszą klasztoru unickich zakonnic w Mińsku, które odmówiły Rosjanom konwersji na prawosławie. Za to skazano je na katorgę, rolę niewolnic prawosławnych mniszek, które biły je bez litości. Matka Makryna twierdziła, że przez siedem lat była poddawana torturom, wiele zakonnic z jej klasztoru zmarło. Na dowód prawdziwości swych słów pokazywała blizny, którymi pokryte było jej ciało. Protokół z obdukcji zachował się do dziś. Rzeczywiście, obrażenia wskazywały na to, że przez wiele lat doświadczała przemocy. Udało jej się uciec, gdy oprawcy kolejny raz pogrążyli się w pijaństwie. Do Poznania dotarła piechotą.
PAP: Uwierzono jej? Nikt nie sprawdził, czy nie zmyśla?
Jacek Dehnel: Unici rzeczywiście byli prześladowani przez Rosjan, nakłaniano ich różnymi sposobami do konwersji na prawosławie. Matką Makryną zaopiekowali się poznańscy duchowni. Aby usunąć ją z kręgu wpływów zaborców, wysłano ją do Paryża, gdzie zaopiekowało się nią środowisko Wielkiej Emigracji. Uznano, że opowiadana przez Makrynę historia może się okazać doskonałą kartą przetargową w polityce, że należy ją zabrać do Rzymu, gdzie będzie mogła przedstawić ją papieżowi. Trzeba pamiętać, że 14 lat wcześniej Grzegorz XVI potępił powstanie listopadowe. Historia Makryny pokazywała cierpienia Polaków za wiarę i niesłychane okrucieństwo Rosjan.
PAP: Z pana książki wynika, że już wtedy uznawano Makrynę za kogoś w rodzaju świętej męczennicy.
Jacek Dehnel: W drodze do Rzymu ludzie gromadzili się przy drogach, aby ją zobaczyć. Zapanowała zbiorowa histeria religijna, pisały o niej gazety w całej Europie. W Rzymie Makryna bez problemu uzyskała audiencję u papieża. Potem została w Wiecznym Mieście, hołubiona przez polskich emigrantów. Uważana była nie tylko za męczennicę, ale również cudotwórczynię, bo dokonywała uzdrowień, przepowiadała przyszłość. Traktowano ją jak świętą. Sam Mickiewicz ją odwiedził, Makryna podjęła próbę namówienia go, aby zerwał z Towiańskim, choć nie do końca jej się to udało. Ale skłoniła Mickiewicza do odbycia spowiedzi u największego wroga towianizmu, księdza Jełowickiego. Dla polskich emigrantów Matka Makryna była upostaciowieniem cierpień Ojczyzny, czcili ją wszyscy czterej polscy wieszczowie romantyczni: Krasiński, Mickiewicz, Norwid i Słowacki. Emigranci z datków ufundowali Matce Makrynie w Rzymie klasztor, którego przełożoną została. Tam dożyła swych lat otoczona szacunkiem i miłością.
Jacek Dehnel: O tym, że Matka Makryna jest oszustką, informowali Rosjanie jeszcze za jej życia, ale z oczywistych względów nie dawano im wiary. Dopiero w II RP jezuita, ks. Jan Urban, pisząc o unitach, zrekonstruował prawdziwą historię Matki Makryny.
PAP: Kiedy zaczęto domyślać się, że coś w tej historii jest nieprawdziwe?
Jacek Dehnel: O tym, że Matka Makryna jest oszustką, informowali Rosjanie jeszcze za jej życia, ale z oczywistych względów nie dawano im wiary. Dopiero w II RP jezuita, ks. Jan Urban, pisząc o unitach, zrekonstruował prawdziwą historię Matki Makryny. Elementy układanki, które pracowicie zebrał, składają się na pewną całość. Tak naprawdę Makryna to Irena Wińczowa, wdowa po rosyjskim wojskowym, kapitanie Wińczu. Można przypuszczać, że blizny, które pokazywała, to ślady po znęcaniu się nad nią przez męża. Mówiła więc w pewnym sensie prawdę - katował ją Rosjanin i robił to po pijanemu. Z zakonem miała tyle wspólnego, że przez pewien czas była w Mińsku świecką szafarką, czyli osobą pomagającą zakonnicom w rozdawaniu posiłków. Oszukiwała już na Litwie, podając się za zakonnicę, za to ją aresztowano. Uciekła z konwoju wiozącego ją do sądu.
PAP: W pana powieści Matka Makryna wywodzi się z rodziny żydowskiej. To prawda?
Jacek Dehnel: Nie mamy co do tego pewności, ale tak przypuszczał ks. Urban. Faktem jest, że w wypowiedziach Makryny Żydzi są zawsze bohaterami pozytywnymi, ochraniają unickie zakonnice, pomagają im, lamentują nad ich losem. Więc można wysnuć takie przypuszczenie, bo w tamtych czasach tak empatyczne nastawienie do Żydów nie było częste wśród kleru katolickiego czy grekokatolickiego. Ja wierzę w przypuszczenia księdza Urbana. Oznaczało by to, że Matka Makryna zmieniała swoje życie nie raz, tylko kilka razy przyjmując nową tożsamość.
PAP: Książka jest napisana pięknym, stylizowanym na XIX-wieczną polszczyznę językiem. Kto był dla pana wzorem? Skąd pan czerpał?
Jacek Dehnel: Język Makryny, bo powieść jest jej monologiem, jest zmontowany z kilku źródeł. Po pierwsze z własnych wypowiedzi bohaterki, z których kilka zostało spisanych. Nie mówię o listach, które są nieliczne, banalne i pokazują, że ich autorka była ledwo piśmienna. Mamy zapis jej mowy, może trochę uładzony, w postaci zeznań, które złożyła w Poznaniu i w Rzymie oraz dwu wypowiedzi samej Makryny o jej dzieciństwie, które spisał ks. Jełowiecki. Są one bardzo ciekawe, bo pokazują, jak ktoś, kto wychował się w wiejskiej chacie, wyobraża sobie życie w pałacu. Makryna wymyśliła sobie hrabiowskie pochodzenie, ale nie do końca wiedziała chyba, jak takie życie wygląda. Korzystałem też m.in. ze słownika polszczyzny wileńskiej, gdzie dokopałem się do tak pięknych, zapomnianych słów jak, „ślapoć” czyli odwilż, "sznirpić”, czyli pociągać nosem, czy pięknego wyrażenia "czmut w oczy puskać”, czyli kłamać.
PAP: W XIX wieku Makryna uosabiała swoją historią męczeństwo Polski. Jakie znaczenia można z historii jej życia wysnuć w XIX wieku?
Jacek Dehnel: W tej historii ogniskuje się kilka spraw. To niewątpliwie opowieść o tym, jak jako społeczeństwo dajemy się wodzić za nos, zwłaszcza gdy w grę wchodzi zbitka pojęciowa +Polak-katolik+. Ale jest to też opowieść o osobie, która doświadczała wykluczenia - jako Żydówka, jako kobieta, a zwłaszcza jako kobieta stara, czyli wedle zasad XIX-wiecznych bezużyteczna, niemogąca rodzić dzieci. To też opowieść o przemocy, o potwornym biciu, które ta kobieta znosiła. W tamtych czasach nie było to doświadczenie wyjątkowe, bito chłopów, dzieci, służbę, żony. Może teraz kobiety nie są tak katowane jak wtedy, ale pamiętajmy, że w polskim parlamencie przeciągają się prace nad ratyfikacją konwencji o zapobieganiu przemocy w rodzinie. Przeciwnicy twierdzą, że nie trzeba nam takiej konwencji, bo kobiety w Polsce są od stuleci szanowane. Chyba jednak nie jest to do końca prawda.
Rozmawiała Agata Szwedowicz
Książka "Matka Makryna" ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B. (PAP)
aszw/ gma/