Tytuł powieści odnosi się on do koncepcji mitu arkadyjskiego. I choć Bieszczady nigdy nie były dla Bojków prawdziwym rajem, jednak kiedy zostali stąd wysiedleni, stały się dla nich miejscem, za którym najbardziej w życiu tęsknili - mówi Robert Nowakowski, autor powieści „Ojczyzna jabłek”.
Polska Agencja Prasowa: Powieść „Ojczyzna jabłek” rozpoczyna się w 1945 roku, tuż przed akcją „Wisła”. Dlaczego właśnie w tak szczególnym momencie osadził pan losy bohaterów?
Robert Nowakowski: To czas zawieszenia, coś się wtedy kończy, coś się zaczyna. Zależało mi na uchwyceniu tego momentu, kiedy Polskę opuściły najpierw wojska niemieckie, a następnie sowieckie, a jeszcze nie nadeszło Wojsko Polskie. Widoczne było to wyraźnie w Bieszczadach, przez które front przeszedł już we wrześniu 1944 r., ale nasze oddziały pojawiły się tam dopiero w lipcu 1945 r. Więc ten czas zawieszenia trochę tam trwał.
PAP: Miejscem zawieszonym w czasie jest też opisana przez pana, leżąca nieopodal Soliny, wieś Pasika. Co to za miejscowość?
R.N.: To jest wieś fikcyjna, zamieszkała przez Bojków, czyli górali rusińskich - grupę etniczną podobną do Łemków i Hucułów, choć mniej znaną. Bojków uważano za ludzi bardziej zacofanych, zabobonnych niż Łemkowie, którym było bliżej do kultury polskiej, choćby przez to, że zamieszkiwali bardziej dostępny rejon, jakimi jest Beskid Niski. Do miejsc, w których żyli Bojkowie w Bieszczadach, znacznie trudniej było się dostać.
PAP: Co wyróżniało Bojków?
R.N.: Przede wszystkim należeli do ludzi nieufnych, skrytych, na co miał bez wątpienia wpływ fakt, iż żyli w bardzo trudnych warunkach. Usiłowali przetrwać, wierząc w różne archaiczne gusła, o których wspominam w kilku miejscach powieści.
PAP: Właśnie, już na pierwszych kartach książki spotykamy chmarnika, który odgania burzę.
R.N.: Tego typu wierzenia opisali dość szczegółowo etnografowie, którzy podkreślali też, że Bojkowie skrupulatnie wypełniali obrzędy związane z rokiem liturgicznym greckokatolickim, bo taką wiarę wyznawali. Te wierzenia miały im zapewnić obronę przed złymi mocami, które czyhały na nich na każdym kroku.
PAP: Jaki był stosunek Polaków do Bojków?
R.N.: W tamtych rejonach istniała bardzo mocna hierarchizacja. Bojkowie znajdowali się na jednym z najniższych szczebli drabiny społecznej i byli uznawani, zresztą tak jak Łemkowie, za Ukraińców. Polacy odnosili się do nich niechętnie, ale, przynajmniej przed wojną, dość zgodnie z nimi żyli. Nie było wyraźnych antagonizmów, one dopiero zaczęły się pojawiać, gdy narastała polityka narodowościowa, zarówno z polskiej strony, jak i z ukraińskiej. Zdarzały się wtedy ostre starcia, rzucano w siebie kamieniami, wyzwiskami, atmosfera coraz bardziej gęstniała. Ale mimo to obydwie społeczności jakoś ze sobą egzystowały. Nie tylko zresztą one, bo nie możemy zapominać, że oprócz Polaków i Bojków na tych terenach żyli też Żydzi i całkiem spora grupa Cyganów.
PAP: W pana książce ci ludzie mają już za sobą doświadczenia wojenne. Jak to wpływało na stosunki między poszczególnymi grupami etnicznymi?
R.N.: Okupacja bardzo wpłynęła na to, jak zaczęli siebie nawzajem postrzegać. Przed wojną w Bieszczady przyjeżdżali polscy działacze związani z endecją i to za ich sprawą w dużej mierze tamtejsi Polacy byli uważani za kogoś lepszego. W czasie wojny to się zmieniło. Niemcy, jeżeli brali kogoś na roboty przymusowe, to przede wszystkim Polaków, pomijając Bojków, których uznawali za ludność ukraińską. Była to świadoma polityka władz hitlerowskich, polegająca na dzieleniu i rządzeniu. Kiedy więc zakończyła się okupacja, ci ludzie byli już bardzo skonfliktowani, pamiętali wyrządzone sobie krzywdy, i to zarówno te domniemane jak i prawdziwe.
PAP: A jak ta mieszanka etniczna odbierała Żydów?
R.N.: Przeważnie bardzo negatywnie. W wielu wspomnieniach ludzi mieszkających na tych terenach pojawiają się wyraźnie antysemickie rysy. Żydzi nie byli faworyzowani przez żadną z grup. Bojkowie i Łemkowie traktowali ich podobnie jak Polacy.
PAP: Ale bohater pana książki, Fedor Rabik, ukrywa w swojej piwnicy Żyda i mam wrażenie, że się z nim nawet przyjaźni.
R.N.: To był raczej odosobniony przypadek.
PAP: A w którym momencie zaczyna się mówić o przesiedleniach? Czy bohaterowie pana książki mają wcześniej przeczucie, że będą musieli opuścić swoje domy?
R.N.: Sytuacja była o tyle skomplikowana, iż nie dotyczyła tylko akcji „Wisła”. We wrześniu 1944 r. podpisano umowę ze Związkiem Radzieckim o wymianie ludności. Polacy i Żydzi, którzy pozostali na Kresach, byli repatriowani do Polski. Z drugiej strony polskie władze chciały pozbyć się ze swoich rejonów ludzi, których uznawano za Ukraińców. Te działania trwały aż do lipca 1946 r. Udało się wówczas nakłonić do wyjazdu, albo w brutalny sposób wygonić z rejonów Polski, prawie pół miliona Bojków i Łemków. Zostali przesiedleni na teren Ukrainy, gdzie cierpieli potworną biedę. To jest znacznie bardziej ponura, choć mniej znana, karta historii Polski niż akcja „Wisła”.
PAP: Jednak bohaterów pana książki te przesiedlenia nie dotyczą, gdyż zostają oni objęci właśnie akcją „Wisła”. Czy oni się bronią przed wyjazdem na zachód?
R.N.: Nie mają na to szansy, ponieważ to było zorganizowane w taki sposób, że każdą wioskę otaczał kordon wojska. Do akcji „Wisła” zaangażowano 20 tys. żołnierzy i dużą grupę pograniczników, milicji, funkcjonariuszy UB. Trudno było z nimi dyskutować. Dlatego akcja została przeprowadzona sprawnie i Bieszczady pozostały puste.
PAP: Czy ludzie wiedzieli, gdzie jadą?
R.N.: W przypadku każdego transportu wyglądało to trochę inaczej. Mówiono im, że zostaną wywiezieni na zachód, ale to była dla nich całkowita abstrakcja. Nie powiedziano im, do jakich miejscowości jadą. Nie mieli pojęcia, czego się tam mogą spodziewać. Zapewniano ich tylko, że tam będzie lepiej. Oni w to nie wierzyli, sądzili, że zostaną zabici.
PAP: Czy w trakcie transportu rozdzielano rodziny?
R.N.: Z reguły nie, choć były wyjątki. Ci, którzy zostali odnotowani przez władze wojskowe lub UB jako element podejrzany, byli albo aresztowani i sądzeni jako upowcy, albo osadzani w obozie w Jaworznie.
PAP: Pan bardzo enigmatycznie wspomina w książce o tym, czym był Centralny Obóz Pracy w Jaworznie, choć trafia tam jeden z bohaterów powieści Antin. Dlaczego?
R.N.: Nie chciałem poszerzać wątku Antina, więc tylko wspomniałem w kilku miejscach, jak zmienił się on po powrocie z Jaworzna. Ten obóz był bardziej znany na Śląsku jako obóz koncentracyjny dla folksdojczów. Ale był tam duży podobóz ukraiński, w którym przetrzymywano Bojków i Łemków. Osadzono w nim ponad 3 tys. 800 więźniów, w tym prawie tysiąc kobiet. Traktowano ich w bardzo brutalny sposób.
PAP: Antin wrócił w końcu do rodziny, która została przesiedlona do całkiem obcego im miejsca. Jak oni się tam czuli?
R.N.: W 1947 r. tereny Polski zachodniej i północnej, gdzie zostali przesiedleni Bojkowie i Łemkowie, były już zagospodarowane. Przez ostatnie dwa lata przyjeżdżali tam ludzie z centralnej części kraju i rozkradali niemieckie majątki. Równocześnie osiedlali się tam ci, którzy stracili ziemie i majątki w czasie wojny oraz całkiem duża grupa kresowiaków, przybyła na te tereny w transportach repatriacyjnych ze wschodu. Bojkom i Łemkom przypadły w udziale głównie bardzo zniszczone budynki, albo gospodarstwa z ziemią, która niespecjalnie nadawała się do uprawy. Spora część tej ludności osadzana była w tzw. majątkach, gdzie stawała się robotnikami rolnymi bez własnej ziemi. Tak więc wbrew obietnicom o poprawie warunków życia, Bojkowie musieli zamieszkać w domach bez drzwi i okien, zbombardowanych, rozkradzionych.
PAP: A jak wyglądały stosunki przesiedleńców z miejscowymi?
R.N.: Te kontakty były początkowo bardzo złe. Może nie dochodziło do brutalnych starć, ale Polacy byli nieufni wobec przyjezdnych. Kresowiacy dobrze pamiętali uczucie zagrożenia związane z tym co stało się na Wołyniu czy z innymi działaniami UPA. I tym ludziom proponowano sąsiedztwo przywożonych w konwoju, pod nadzorem milicji, Ukraińców. Bo właśnie takim mianem ich określano, choć teoretycznie władzom zależało na asymilacji Bojków i Łemków. Później okazywało się, że to nie są ci banderowcy, którzy mordowali na Wołyniu, ale musiało upłynąć dużo czasu zanim kresowiacy to zrozumieli. Dopiero wówczas ich kontakty się nieco ociepliły.
PAP: Ale nie wszyscy wysiedleńcy trafili na wieś. Opisana w „Ojczyźnie jabłek” Nina zaczyna pracować w mieście, w zakładach włókienniczych.
R.N.: W miastach osiedlali się głównie ludzie młodzi. Jednak szybko przekonywali się, że to nie jest życie, o jakim marzyli. Choć dla tych, którzy trafiali do szkół zawodowych, to mógł być awans społeczny. Natomiast starsi ludzie pozostawali na wsiach. By przeżyć, bardzo ciężko tam pracowali.
PAP: Większość z nich myślała tylko o tym, żeby wrócić do swoich dawnych domów. Kiedy stało się to możliwe?
R.N.: Pierwsze powroty były możliwe dopiero w roku 1956. Ci, którzy ośmielili się to zrobić wcześniej, byli wyłapywani i osadzani w obozie w Jaworznie. Ale mimo „odwilży”, te powroty były trudne. Po akcji „Wisła” uchwalono dekret o przejęciu przez państwo ziem, które należały wcześniej do Bojków i Łemków. Ci ludzie nie mieli więc gdzie wracać. Mogli jedynie swoje niegdysiejsze gospodarstwa odkupić od nowego właściciela, czyli od państwa. Było to dla nich dodatkowe upokorzenie. Często ich domy miały już nowych mieszkańców, którzy nie chcieli się wyprowadzić.
PAP: Jednak pana bohaterowie są uparci i chcą zostać w Bieszczadach. Czy dzisiaj na tych terenach można jeszcze znaleźć po nich ślady?
R.N.: Jeśli chodzi o Bojkowszczyznę to tych materialnych śladów jest bardzo mało. Z reguły są to tylko ruiny cerkwi, jakieś podmurówki chat, czasem przydrożne krzyże. Trochę lepiej wygląda to na Łemkowszczyźnie, gdzie pozostało do dzisiaj dość sporo cerkwi. To niszczenie tej kultury materialnej było sterowane odgórnie. Angażowano do tego miejscową ludność, organizowano komunistyczne akcje dla młodzieży związane z rozbiórką pozostałości po Bojkach.
PAP: Odwiedza pan miejsca, w których Bojkowie niegdyś żyli?
R.N.: Tak, lubię tam jeździć, choć stamtąd nie pochodzę. Moje zainteresowanie tym tematem jest czysto literackie i związane z poszukiwaniami ciekawych historii w dziejach Polski. Ale Bieszczady są dla mnie rzeczywiście ważne. To dziwny i trudny rejon, bardzo pobudzający wyobraźnię.
PAP: A dlaczego Bieszczady są dla pana „Ojczyzną jabłek”, jak głosi tytuł?
R.N.: Tytuł powieści zaczerpnąłem z prozy poetyckiej Zbigniewa Herberta. Odnosi się on do koncepcji mitu arkadyjskiego. I choć Bieszczady nigdy nie były dla Bojków prawdziwym rajem, to jednak kiedy zostali stąd wysiedleni, stały się dla nich miejscem, za którym najbardziej w życiu tęsknili. (PAP)
Rozmawiała Magda Huzarska-Szumiec
Robert Nowakowski jest absolwentem prawa, który postawił na literaturę. Do tej pory opublikował dobrze przyjętą książkę „Człowiek z sową”. „Ojczyzna jabłek” jest jego drugą powieścią, ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego.
mhs/ wj/