To książki ponadczasowe, fascynujące kolejne pokolenia. Zjawisko wręcz o charakterze kulturowym. Jako dla chłopaka wychowanego na przygodach Tomka Wilmowskiego autorstwa Alfreda Szklarskiego napisanie kontynuacji serii było dla mnie zaspokojeniem pewnego głodu dopełnienia tej historii – mówi PAP Maciej J. Dudziak, autor książki „Tomek na Alasce”.
Polska Agencja Prasowa: Jak to się stało, że postanowił pan napisać dalszy ciąg przygód Tomka Wilmowskiego?
Maciej J. Dudziak: Podobnie jak większość młodych chłopaków, i nie tylko, z mojego pokolenia wychowanego w latach 80., ale też zapewne i tych dużo wcześniejszych, bo przecież książki Alfreda Szklarskiego wychodziły od końcówki lat 50., fascynował mnie Tomek Wilmowski. I myślę, że podobnie jak ja w pewnym sensie wielu z nas się na tych książkach wychowywało. Mnie poprowadziły one także na szlak przygody antropologicznej, ponieważ jestem zawodowym i czynnym antropologiem.
W latach 90. wyruszyłem na studia na zachód i północ Europy i informacja, że powstał tom dziewiąty przygód Tomka, dotarła do mnie z kilkuletnim opóźnieniem. I po którymś z moich powrotów do Polski ta książka wreszcie trafiła do moich rąk. Wtedy sobie przypomniałem, że Szklarski zapowiadał w zasadzie od lat 60. tom numer dziesięć „Przygody Tomka na Alasce”, jak to się roboczo nazywało. I będąc między jednymi studiami a drugimi, pragnąc też może sobie coś trochę udowodnić, napisałem dwa pierwsze rozdziały „Tomka na Alasce”.
Był to rok 2002, i choć internet wówczas jeszcze raczkował, to nie miałem problemów ze znalezieniem kontaktu do wydawnictwa wydającego serię, czyli Muzy. Wreszcie kolega, również fan serii, namówił mnie, żebym nie trzymał tego w szufladzie, tylko wysłał. I ku mojemu zdziwieniu wydawnictwo się do mnie odezwało z propozycją spotkania i rozmowy. Okazało się, że – o czym nie wiedziałem – było przede mną wielu kandydatów, by kontynuować cykl. Ale to, co ja napisałem na tyle trafiło, spodobało się, że w konsekwencji spotkaliśmy się w Warszawie. Jednak w połowie dalszego pisania wdowa po Alfredzie Szklarskim stwierdziła, że jednak nie zgadza się, by inny autor kontynuował cykl. I tak nasza współpraca z wydawnictwem została zawieszona.
Wróciliśmy do sprawy po 18 latach, kiedy kwestie formalne zostały załatwione i w roku ubiegłym usiadłem do dalszego pisania. Więc z jednej strony to oczywiście fascynująca, długoletnia przygoda z tym tomem, a z drugiej o tyle to nie jest przypadkowe, że tak naprawdę prace nad nim rozpocząłem już 19 lat temu.
PAP: Proszę przybliżyć skąd pomysł na kontynuację, skąd taka właśnie koncepcja książki.
M.J.D.: Klasycznie pojętych notatek zawierających pomysły dotyczące książki, jak to było w przypadku tomu dziewiątego, Szklarski niestety nie zostawił. Zatem dokonując pewnego rodzaju researchu, wyławiałem różne informacje, które pozostawił w swoich licznych wywiadach. Ale głównie bazowałem na relacjach ustnych przekazywanych przez jego współczesnych. Były to luźne rozmowy nakreślające, w jaki sposób chciałby całą intrygę i fabułę jeśli chodzi o „Alaskę” poprowadzić. I na tej podstawie zbudowałem pewnego rodzaju kościec tej opowieści.
O tyle było mi łatwiej, że rozpoczynając swoje studia antropologiczne w połowie lat 90., wybrałem uniwersytet, gdzie studia amerykanistyczne były najmocniejsze, czyli Instytut Etnologii i Antropologii Kultury na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. W związku z czym też można powiedzieć, że z takiej strony profesjonalnej, jeśli chodzi o Amerykę Północną, jestem dosyć dobrze przygotowany.
Zatem z jednej strony to było pewnego rodzaju zaspokojenie własnych nie tyle może ambicji, ile głodu dopełnienia historii, którą Szklarski napisał. A z drugiej praca przy tym tomie i jego ulokowanie w Ameryce Północnej sprawiło, że mój projekt przedstawiony kilkanaście lat temu zyskał aprobatę rodziny Szklarskiego i wydawnictwa oraz został podbudowany sferą faktograficzną wynikającą z profesji, którą uprawiam.
PAP: A co z kwestią praw autorskich?
M.J.D.: Rozmowy ze spadkobiercami były toczone poza mną zarówno wtedy, jak i teraz. Natomiast obecnie ich zgoda jest i została sformalizowana. W związku z czym książka powstała za pełnym przyzwoleniem spadkobierców praw autorskich.
PAP: Uchylmy więc rąbka tajemnicy: jakie przygody Tomek przeżywa w tym tomie?
M.J.D.: Akcja rozgrywa się w roku 1912, tuż przed I wojną światową. Tomek Wilmowski, już dwudziestokilkulatek, z żoną Sally i wiernym przyjacielem kapitanem Nowickim wyruszają do Ameryki Północnej na zaproszenie Brytyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Na marginesie chciałbym przy okazji zdementować, że nie jest prawdą, iż „wysyłam” Tomka tylko w takim towarzystwie, co się wcześniej nigdy nie zdarzyło. To de facto czwarta książka cyklu, gdzie bohater jest na terenie obu Ameryk, zaś w trzeciej części „Tomek na wojennej ścieżce” pojawia się w Ameryce Północnej dokładnie w tej samej konfiguracji.
Bohaterowie przyjeżdżają na Alaskę, gdzie mają połączyć się z wyprawą amerykańskich antropologów z uniwersytetu w Chicago i razem udać na północ do bazy badawczej geologów i geografów amerykańskich, którzy penetrowali ten nieznany i nieodkryty tak naprawdę jeszcze teren w zasadzie bezpośrednio po gorączce złota. Na miejscu zastaje ich informacja, że ślad po wyprawie badawczej, do której mieli dołączyć, zaginął. Co więcej, z północy dochodzą wieści, że nie tylko ta grupa zaginęła, ale też pojedynczy eksploratorzy i traperzy przepadają w niejasnych okolicznościach. Zatem na północy dzieje się coś złego, do tego stopnia, że gubernator Alaski podejmuje decyzję, by dla bezpieczeństwa zakazać tam jakichkolwiek wyjazdów.
Natomiast Tomkowi Wilmowskiemu, którego wyprzedza jego sława podróżnicza, zostaje złożona pewna oferta. Związana jest z faktem, że wyniki poszukiwań owej stacji badawczej na północy mają przynieść z założenia niezmiernie cenne wyniki badań, zwłaszcza dotyczące bogatych złóż naturalnych na terenie Alaski. Gubernator Eli Clark składa propozycję, by udał się na północ w celu wyjaśnienia, co takiego się z tą wyprawą wydarzyło. Tomek przyjmuje ofertę, zwłaszcza że jest ona finansowo wsparta przez milionera i filantropa, zresztą postać rzeczywistą, Rockefellera.
Tomek wyrusza więc na północ, w międzyczasie spotykając dawnego przyjaciela jeszcze z poprzedniej wyprawy do Ameryki Północnej. Oczywiście po drodze mają szereg przygód, różnych niebezpiecznych sytuacji, choć przez cały czas ktoś depcze im po piętach. W dziwnych okolicznościach zostają np. zestrzeleni, ponieważ część podróży odbywają sterowcem. Spotykają się też oczywiście z rdzenną ludnością Alaski. Finał jest dosyć spektakularny i epicki, w pewnym sensie także pozostawiający furtkę do kontynuowania przygód.
PAP: To oznacza, że jest pomysł na kolejną książkę z cyklu?
M.J.D.: Jesteśmy stosunkowo niedługo po premierze tej książki, więc trudno powiedzieć, w jakim kierunku to pójdzie, ponieważ nie jest to tylko moja wola. Ja oczywiście jak najbardziej jestem do tego gotowy, zwłaszcza po to, żeby spełnić największe marzenie Szklarskiego, o którym mówił znacznie częściej niż o dziesiątej części. Znacznie częściej bowiem wskazywał, zarówno w wywiadach, jak i wkładając to w usta bohaterów swoich książek, że widzi Tomka Wilmowskiego, jego rodzinę, przyjaciół wracających do wolnej Polski.
Więc wydaje mi się, że spełnienie tego marzenia Szklarskiego poprzez pozostawienie tej otwartej furtki na koniec może się ziścić. Powiem szczerze, że czytelnicy też tego oczekują. Dostaję naprawdę mnóstwo wiadomości i sygnałów w tej sprawie. Ku mojemu zdziwieniu okazało się też w ubiegłym tygodniu, że Szklarski pozostawił sporo materiału odnośnie do projektowanej części „Tomek na Madagaskarze”. Zatem kto wie.
Tak na marginesie, a propos tego, jak silny jest etos Tomka Wilmowskiego, świadczy fakt, że otrzymuję obecnie liczne propozycje imienia potomka Tomka i Sally, ponieważ taka sytuacja została zapoczątkowana w dziesiątej części. Stworzyła się nawet pewnego rodzaju giełda imion. Są także propozycje miejsc, gdzie czytelnicy widzą kolejne przygody. To niesamowite - biorąc pod uwagę, że autor nie żyje już blisko 30 lat, a tom dziewiąty wyszedł trzy lata po jego śmierci, czyli minęło ponad ćwierć wieku od wydania ostatniej książki i wydawałoby się, że wszystko się zmieniło i tylko pokolenie 40, 50, ba, nawet 60 plus może się do tego odwoływać. Okazuje się, że nie, seria jest nadal rozpoznawalna.
Miałem też niedawno coś w rodzaju „mikropremiery” książki w Stanach Zjednoczonych, oczywiście za pośrednictwem internetu, wśród dzieci i młodzieży ze szkoły podstawowej. Byli to młodzi Amerykanie, mówiący różnie po polsku, których rodzice lub dziadkowie są emigrantami z Polski. Ale proszę sobie wyobrazić, że te książki są im znane.
Podczas spotkania zupełnie dla nich zaskakującym, ale co było widoczne, "budującym" faktem stała się informacja, że zakup Alaski przez Stany Zjednoczone od Rosji z obu stron negocjowali Polacy. Alaska bowiem dla Amerykanów „kontynentalnych” jest w dalszym ciągu miejscem mało znanym, a z drugiej strony fascynującym. Faktycznie to ogromny, zróżnicowany obszar, bardzo słabo nadal zaludniony, więc dla tych młodych Amerykanów polskiego pochodzenia wydarzeniem było to, że krajanie ich przodków w czymś takim uczestniczyli.
PAP: Jak pan sądzi, z czego wynika fenomen ciągłej popularności tej serii?
M.J.D.: Myślę, że fenomen Tomka wynika przede wszystkim z tych pierwocin, z których się zrodził. Czyli z lat 50., 60., kiedy powstawały kolejne tomy, stanowiące wówczas swoisty, niemożliwy w rzeczywistości „paszport” do podróżowania, nie tylko przygodowego, ale też podszytego bardzo mocno faktografią. Szklarski bowiem zastosował zabieg literacki niezbyt często wykorzystywany w książkach adresowanych do dzieci i młodzieży, mianowicie umieścił przypisy. Więc nawet pod kątem wiedzy etnograficznej, geograficznej, historycznej czy botanicznej te książki były niezwykle przydatne. I wydaje mi się, że fenomen Tomka to przede wszystkim zbudowanie w tamtym czasie atmosfery chęci podróżowania, chęci zdobywania rozmaitej przekrojowej wiedzy.
I zbudowanie tego fundamentu w postaci sprzedanych kilku milionów egzemplarzy do roku 1990 i wychowanie dwóch czy trzech pokoleń czytelników na tych książkach to była mocna podstawa, która przełożyła się na efekty już w latach 90. Bo pamiętajmy, że tych kilka kolejnych sprzedanych milionów książek wydarzyło się już w wolnej Polsce. Zresztą dodruki są wydawane każdego roku i przybliżają Tomka następnym pokoleniom czytelników.
To zatem naprawdę fascynujące zjawisko, powiedziałbym wręcz o charakterze kulturowym. Myślę, że można powiedzieć, iż to książki ponadczasowe. Z wyraźnie dominującą także warstwą przygodową. Nie bez powodu wydaje się, że zarzucony jeszcze pod koniec lat 80. pomysł zekranizowania Tomka zaczyna się stawać coraz bardziej głośny. Czytelnicy chcieliby zobaczyć na ekranie tego „polskiego Indianę Jonesa”, jak już dawno go nazwano. Wydaje mi się, że to faktycznie mógłby być świetny bohater do ekranizacji. Droga, którą przebywa, i przeżywane przygody wydają się bowiem nadal naprawdę niezwykłym doświadczeniem.
Rozmawiała Anna Kondek-Dyoniziak (PAP)
akn /skp /