„Wy jesteście takie polskie cegiełki, które będą budować nową, socjalistyczną Polskę” – mówiła Wanda Wasilewska, trzymając mnie na kolanach i głaszcząc […] Teraz, jako dorosły człowiek, wiem, że to jej ukochany Stalin zgotował nam taki los – mówi Mirosław Popławski, który jako ośmioletni chłopiec w 1940 r. został wywieziony na Syberię. Stał się on jednym z dziesięciu bohaterów książki „Dzieci wygnane. Tułacze losy małych Polaków w czasie II wojny światowej”.
Wydany przez Znak Horyzont tom jest zbiorem reportaży, w których starsi dziś ludzie wspominają swoje dzieciństwo na Syberii, gdzie przeżyli niewyobrażalny głód, choroby, śmierć bliskich... Pisane w pierwszej osobie historie stają się poruszającym, bardzo emocjonalnym świadectwem losów, których główną cezurą było wkroczenie 17 września 1939 r. wojsk sowieckich do Polski. W pamięci dzieci nie zostały jednak historyczne wydarzenia tamtego czasu, ale zapamiętany na zawsze łomot do drzwi zwiastujący przyjście enkawudzistów i przerażenie w oczach matki, której kazano natychmiast pakować rzeczy i wsiadać do bydlęcego wagonu, jadącego w głąb Rosji.
„W Magnitogorsku pozwolili nam wysiąść. Wyszliśmy brudni i śmierdzący. Umyślimy się w śniegu, rozprostowaliśmy nogi, wynieśliśmy trupy. W naszym wagonie zmarła starsza pani i maleńkie dziecko. Matka tuliła je i płakała, ale Rosjanie wyrwali jej zawiniątko i wyrzucili w śnieg” – opowiada w książce Mirosław Popławski, którego miejscem zesłania była osada Udacznyj. To tam dano małemu chłopcu do ręki ciężką siekierę i kazano rąbać gałęzie w lesie, wynagradzając jego pracę ponad siły znikomymi porcjami jedzenia.
Radość, że wraz z nadejściem wiosny poprawi się trochę sytuacja jego rodziny, bo będzie można zbierać owoce i inne rośliny w tajdze, przyćmił obraz, jaki ukazał się przed zesłańcami na placu apelowym, na którym codziennie stawali. Otóż topniejące śniegi odsłoniły zamarznięte trupy poprzednich mieszkańców obozu, którzy musieli zrobić miejsce „polskim panom”, jak nazywali ich Sowieci. Zastygłe w przedśmiertnym przerażeniu twarze prześladowały Mirosława Popławskiego przez całe życie. Podobne wspomnienia dręczyły też inną bohaterkę książki, 11-letnią wówczas Helenę Kurzak. Nigdy nie zapomniała przyjazdu do Tainczyny w północnym Kazachstanie. Kazano jej z mamą zamieszkać w lepiance, z której w następnych dniach trudno było wyjść, gdyż śnieg zasypywał drzwi i okna. Kiedy udało się jej w końcu wydostać po drabinie przez dymnik, zobaczyła przed sobą oczy wilka, tak samo wygłodniałego jak ona.
„Do jedzenia mieliśmy tylko ziarna pszenicy, które z mamą z trudem mieliłyśmy na ciężkich żarnach, a piłyśmy piołun. Z domu mama przywiozła kawałek posolonej słoniny. Po trzech tygodniach był już zjełczały, ale codziennie jedną skwareczką okraszałyśmy nasze lepioszki pieczone na prowizorycznym piecu. Kładło się je na końcu placka i jadło z namaszczeniem, wyczekując ostatniego kęsa. Co to był za rarytas. Zesłańcy pracujący w tajdze mieli chociaż las, a w nim jagody, drobną zwierzynę. Na stepie nie było nic” – opowiada Helena Kurzak.
Jej rodzice dzięki podpisanemu w 1941 r. w Londynie układowi Sikorski-Majski mieli szansę opuścić Związek Sowiecki. Tak jak i inne polskie rodziny wracali z córką okrężną drogą. A ta najczęściej wiodła przez Persję, Liban, Palestynę, Indie, Nową Zelandię, ale też Afrykę, Australię, Meksyk. Helena Kurzak miała to szczęście, że mogła się uczyć w jednej ze szkół, które założył Władysław Anders w Uzbekistanie, a później w Palestynie. Jak sama twierdzi, dla generała edukacja była ważna, chciał w ten sposób zadbać o wykształcenie przyszłej kadry inteligenckiej w powojenne Polsce.
Jednak w kraju Helena szybko przekonała się, że te starania Andersa przeszkodziły jej w życiu bardziej, niż pomogły. Komuniści zniweczyli jej marzenia o studiach medycznych. Jako „wróg ludu” mogła zostać tylko felczerką. Podobnie było z egzaminami do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Krakowie. Córka żołnierza, który walczył u Andersa, mimo talentu nie miała najmniejszej szansy zostać pianistką.
Z kolei Mirosław Popławski, którego losy potoczyły się nieco inaczej, miał w dzieciństwie poczucie, że ktoś chce go ulepić na swoją modłę. Był indoktrynowany do tego stopnia, że gdyby nie wrodzony rozsądek, mógłby uwierzyć, iż powinien być wdzięczny Stalinowi za lata spędzone w ZSRS. Otóż jego rodzinie nie udało się wyjść z wojskiem Andersa. Gdy ojciec wylądował w więzieniu, a matce zaczął zaglądać głód w oczy, oddała go do tworzonego specjalnie dla polskich dzieci sierocińca. Tam z zapałem recytował wiersze o wielkodusznym przywódcy Związku Sowieckiego, a wzruszona Wanda Wasilewska sadzała go sobie na kolanach. Kiedy udało mu się w końcu wrócić do Polski i połączyć z rodziną, przejrzał na oczy i zrozumiał, ile dzieciństwa zabrali mu komuniści.
Magdalena Szumiec
Źródło: MHP