Przed 40 laty, 28 września 1980 roku, reprezentacja Polski zdobyła w Banja Luce pierwszy w historii srebrny medal mistrzostw Europy koszykarek. „Żaden sukces nie sprawił mi takiej satysfakcji” – mówi trener tamtej drużyny Ludwik Miętta-Mikołajewicz.
Siedemnaste mistrzostwa Europy w dniach 19-28 września 1980 roku gościły cztery miasta dawnej Jugosławii, a obecnie Bośni i Hercegowiny – Maglaj, gdzie w pierwszej fazie turnieju grała Polska, Bosanski Brod, Prijedor i Banja Luka. Do rywalizacji w trzech grupach przystąpiło 12 reprezentacji. Polska w gr. A wygrała z Anglią 80:56 i Włochami 69:63, przegrała z Węgrami 68:88 i z drugiego miejsca awansowała do kolejnego etapu.
Do sześciu zespołów dołączyły w nim mistrz i wicemistrz poprzedniego czempionatu, rozegranego w 1978 roku w Polsce – Związek Radziecki i Jugosławia. Po dniu przerwy osiem drużyn w dwóch grupach walczyło o awans do półfinału.
Drużyna trenera Miętty-Mikołajewicza, już w Banja Luce, wygrała z Bułgarią 76:66, przegrała z ZSRR 40:94 i pokonała Holandię 71:45, co dało jej drugie miejsce i awans do czołowej czwórki.
Po kolejnym dniu odpoczynku, w sobotę 27 września w wypełnionej po brzegi hali doszło do pojedynku z najlepszym w drugiej grupie zespołem gospodarzy, wicemistrzyniami Europy Jugosłowiankami. Obiekt mógł pomieścić sześć tysięcy widzów. Na ten mecz wcisnęło ich się prawie siedem.
Grając przeciwko całej sali biało-czerwone nie pozwoliły miejscowym powtórzyć sukcesu z Poznania. Po dramatycznym meczu wygrały 79:72, co oznaczało minimum srebrny medal, pierwszy z tego kruszcu w historii startów drużyny narodowej w mistrzostwach kontynentu.
Wcześniej Polska dwukrotnie stawała na najniższym stopniu podium ME – w 1938 roku w pierwszym czempionacie we Włoszech i trzydzieści lat później, także na Półwyspie Apenińskim.
Półfinałowe spotkanie w Banja Luce, z gorącą atmosferą na trybunach i zaciętą rywalizacją na boisku, każda z uczestniczek turnieju sprzed 40 lat wymienia jako kluczowe dla tamtego sukcesu, niezapomniane przeżycie.
„Wrażenie niesamowite. W dawnej Jugosławii ludzie żyli koszykówką, sukcesami nie tylko męskiej, ale i żeńskiej reprezentacji. Mieli wtedy bardzo dobry zespół. My byliśmy na innym etapie budowanie reprezentacji. Spontaniczna publiczność mocno dopingowała swoje zawodniczki. Specjalna piosenka ułożona na ten turniej gdzieś tam cały czas przebijała się w hałasie na trybunach. W przerwach w grze wszyscy śpiewali, grali na instrumentach. Szaleństwo. Mecz też był szalony, zacięty do ostatniego momentu. To pozostaje na zawsze w pamięci” – wspomina skrzydłowa Bożena Wołujewicz-Sędzicka, podstawowa zawodniczka zespołu.
Obok niej pierwszą piątkę tworzyły Halina Iwaniec, Ludmiła Janowska, Teresa Komorowska i 19-letnia Małgorzata Kozera.
Do przerwy Polska prowadziła 39:38. Nie obowiązywał wtedy jeszcze podział na kwarty, nie było przepisu o rzutach trzypunktowych. Po zmianie stron ekipa gospodarzy uzyskała niewielką przewagę i starała się kontrolować mecz, ale biało-czerwone nie pozwalały na wyraźne powiększenie różnicy.
Kapitanem zespołu była rozgrywająca Wisły Kraków Halina Iwaniec.
„Wrzask jugosłowiańskich kibiców, gorący doping był tak głośny, że na boisku nie miałyśmy szans porozumiewania się, podobnie z ławką trenerską. Pozostawały gesty, rozmowa na migi. Jadąc na mistrzostwa czułyśmy się dobrze przygotowane. Byłyśmy wszystkie zgrane ze sobą, wiedziałyśmy o co chodzi” – podkreśla wychowanka Stali Stalowa Wola, z domu Wyka.
Siła drużyny Miętty-Mikołajewicza opierała się na obronie i szybkim ataku.
„Zawsze byłem i jestem do dzisiaj jego zwolennikiem. Naturalnie bardzo dużo tego szybkiego ataku ćwiczyliśmy w trakcie przygotowań. Miałem dobre wykonawczynie – Iwaniec, Janowska, Wołujewicz doskonale potrafiły sobie radzić w przewadze liczebnej, rozgrywać na przykład sytuacje trzy na dwa. Oprócz tego ciągnęły tę grę do przodu. A mądrość Iwaniec, która dla mnie do dziś jest najlepszą rozgrywającą, jaką miała polska koszykówka, pomagała w dobrym rozwiązywaniu akcji” - charakteryzuje grę zespołu doświadczony szkoleniowiec.
Iwaniec była w Banja Luce najstarszą zawodniczką ekipy, odmłodzonej po turnieju przedolimpijskim w Warnie, w którym nie udało się jej awansować do igrzysk w Moskwie. Miała wówczas 27 lat.
„+Samanta+, jak ją wszyscy nazywali, była przedłużeniem ręki pana Ludwika. Czasami, jeżeli coś w drużynie nie pasowało, on nawet się nie wtrącał. To regulowała między nami Iwaniec. Jak na nas fuknęła, to żadna nie podskoczyła” – wspomina grająca pod koszem Komorowska-Schielke.
Z rok młodszą, pełną temperamentu Janowską kapitan drużyny stanowiła fantastyczny duet obwodowych – kreatywnych, efektownych i skutecznych.
„Tworzyłyśmy z Ludką wspaniały team. Wypuszczałam ją do kontr, a że miałam celne oko i dokładne podania, więc ona - niezniszczalna - zasuwała do przodu, dostawała ode mnie piłkę i wykańczała akcje. Ta drużyna rozumiała się bez słów, hałas nie mógł nam przeszkodzić. W koszykówce są pewne ustalone zagrania, które się sprawdzają, ale nie do końca. Po prostu tak się gra, jak przeciwnik pozwala. Są sytuacje, sama tego doświadczałam, że ktoś zrobi jakiś niekonwencjonalny ruch, wtedy trzeba to zauważyć, docenić i podać mu, bo przeciwnik się zagapił. W taki sposób zdobywa się punkty” – podkreśla Iwaniec.
W wyrównanej polskiej ekipie nie było wyraźnej liderki, jeśli chodzi o zdobywanie punktów. Komorowska kończyła turniej ze średnią 11,9, Janowska – 10,9, Iwaniec - 10,4, Sędzicka – 8,3.
„W moim przypadku zdobywanie punktów nigdy nie było priorytetem. Zdarzało mi się być liderką w meczach ligowych, ale stuprocentową satysfakcją było dla mnie po prostu dobre rozegranie. Podawałam to tej zawodniczki, która znajdowała się na najlepszej pozycji. Najważniejsza była wygrana zespołu” – dodaje kapitan drużyny.
W meczu z Jugosławią polska ekipa miała jednak wyraźną punktową liderkę – Komorowska zdobyła 27 pkt, a jej pojedynki w obronie ze snajperką gospodarzy, najlepszą strzelczynią turnieju Zoricą Djurkovic, która tego dnia uzyskała 29, okazały się czynnikiem, który pomógł w zwycięstwie.
„Najlepsza zawodniczka rywalek Djurkovic od początku robiła nam dużo krzywdy rzutami z półdystansu. W pewnym momencie w drugiej połowie podjąłem decyzję, żeby wzięła ją pod swoją opiekę Komorowska, która była od niej wyższa i miała duży zasięg ramion. Teresa praktycznie wyłączyła ją z gry” - wskazuje Miętta-Mikołajewicz.
„Chodziło o to, żeby jej w jakiś sposób przeszkodzić przy tych rzutach. Na tamte czasy ona grała trochę jak chłopak. Przy tym miała niesamowitą skuteczność. Na początku zdobywała punkty, ale potem, w decydujących momentach, udało mi się wyciągnąć moje długie ręce i parę razy nie trafiła” – wspomina sama zawodniczka.
„Pamiętam, że w ostatnich minutach przegrywałyśmy sześcioma punktami. Była taka sytuacja, że piłkę zebrała ich centerka Sofija Pekic, która mnie kryła. Byłam za jej plecami, dwa-trzy metry. Trzymała piłkę nad głową i chciała podać na skrzydło. Nie widziała, że jestem za nią. Podbiegłam i – jak na treningu – zabrałam jej tę piłkę znad głowy, zrobiłam dwutakt na prawą stronę i hakiem zdobyłam dwa punkty. To był ważny moment meczu. Oni byli zaszokowani, że tak zagrałam i to poderwało nasze dziewczyny. Potem przechwyciła Ludka Janowska i też zdobyła punkty. W kilku kolejnych akcjach, do remisu 71:71, zdobywałyśmy punkty ja i ona” – dodaje mieszkająca w Niemczech Komorowska-Schielke.
Przy remisie nastąpił przełomowy moment meczu. Gra siadła, przez dłuższy czas żadna ze stron nie potrafiła zdobyć punktów, mimo ponawianych ataków.
„Powiedziałem wtedy do siedzącego obok asystenta Zbigniewa Felskiego: +kto teraz trafi – wygra+” – relacjonuje Miętta-Mikołajewicz.
Zrobiła to Irena Linka, która w całym meczu zdobyła sześć punktów.
„Pamiętam, pan trener na czasie powiedział mi, że mam sobie znaleźć klepkę, zamknąć oczy i stamtąd rzucić. Tak zrobiłam i wpadło. Na koszykarskim boisku miałam zwykle swoją ulubiona klepkę. Jak stanęłam na nią, to wpadało. Nie tylko w reprezentacji, także w klubie. Musiałam tylko na nią trafić” – opowiada koszykarka urodzona w Szprotawie.
Uzyskanego w ten sposób prowadzenia Polska już nie oddała.
„Po porażce Jugosławii kibice trochę przycichli, było wielkie zdziwienie. Nikt nie liczył, że zespół gospodarzy przegra. One były zdecydowanym faworytem. Zrobiło się cicho i spokojnie, a my cieszyłyśmy się, szalałyśmy ze szczęścia. 27 września właśnie kończyłam 23 lata. Zrobiłam sobie piękny prezent na urodziny” - wspomina Wołujewicz-Sędzicka.
Obok Linki w tamtej reprezentacji, grały także dwie inne byłe zawodniczki Szprotavii – Grażyna Jaworska i Małgorzata Badocha.
Ta druga była jedną z czterech 19-latek, obok nieżyjącej już Małgorzaty Kozery-Gliszczyńskiej, która w 1992 r. zginęła w wypadku samochodowym, Marioli Pawlak i Wiesławy Konwent, które debiutowały wówczas w reprezentacji seniorek.
„Gdy ekipa wróciła do miejsce zakwaterowanie, nie mogłyśmy wysiąść, gdyż spory tłum przemieścił się przed hotel. Było też dużo polskich kibiców – nie wiem, skąd oni się tam wzięli - pewnie turystów. Dosłownie byłyśmy wnoszone do hotelu. Tej euforii nie wymaże się z pamięci. Byłyśmy jeszcze bardzo młode i od razu osiągnęłyśmy taki sukces. Dla nas to był niesamowity zastrzyk i wzór na przyszłość. Ryzyko trenera, który przeorganizował drużynę i postanowił zabrać cztery juniorki z rocznika 1961 się opłaciło. Pamiętam, że zaraz po sukcesie, przy toaście, wygłosił on w naszym kierunku pedagogiczną uwagę: +Panny, bardzo was proszę, abyście nie zadzierały nosa” – relacjonuje Badocha-Turska.
"Bardzo doceniam decyzję trenera, który postawił na nas, cztery młode zawodniczki. Wcześniej znałyśmy się dosyć dobrze ze zgrupowań czy mistrzostw kadetek i juniorek. Wejście do zespołu seniorskiego z takimi koszykarkami jak Iwaniec, Komorowska, Linka, Wołujewicz było szokiem, że w ogóle z takimi gwiazdami gramy. Praktycznie wszystkie wywodziłyśmy się z mniejszych klubów. Wiadomo, o sile zespołu stanowiły starsze zawodniczki, ograne i doświadczone, ale trener dawał nam możliwość przebywania na boisku, ogrywałyśmy się" - dodaje Marzena Pawlak-Marzec, która karierę zaczynała w Odrze Wrocław.
Mecz o złoty medal z ekipą ZSRR w niedzielę 28 września nie miał już, bo nie mógł, tak dramatycznej historii. W tamtym okresie drużyna Związku Radzieckiego była absolutnym hegemonem. We wszystkich powojennych mistrzostwach aż do rozpadu Związku Radzieckiego, czyli w latach 1950-1991 zdobywała złote medale (łącznie 21), z wyjątkiem turnieju w Łodzi w 1958, kiedy dała się wyprzedzić Bułgarii. W latach 70. i 80. miała w składzie gigantyczną środkową, mierzącą 213 cm słynną Uljanę Siemionową, zdobywczynię 10 tytułów. Biało-czerwone przegrały 49:95.
„Dla nas finałem był półfinał. W tamtych czasach w mistrzostwach grało się do półfinału. Finał był zarezerwowany dla ZSRR. W Europie nikt nie miał szans przeciwko tej drużynie. Chodziło tylko o to, by przeciwnik nie rzucił 100 punktów, a wszystko co kończyło się różnicą poniżej 20 było sukcesem. Trudno też się było nam skoncentrować po wielkim fizycznym i emocjonalnym wysiłku poprzedniego dnia. Trzeba było odhaczyć ten ostatni mecz. 49:95 – byłyśmy załamane, że nie zdobyłyśmy 50 punktów” – komentuje Komorowska.
Jakie były żródła sukcesów tamtej drużyny, nazywanej przez dziennikarzy „Mięttówkami”, która przecież po roku powtórzyła sukces, zdobywając srebrne medale we włoskiej Anconie? Talent i praca odpowiednio dobranych zawodniczek, trafne koncepcje szkoleniowe oraz atmosfera w zespole.
Badocha-Turska: „Byłyśmy bardzo nastawione na obronę i ta defensywa nam się udawała. Dawała odpowiedź, że warto. Efekty przyniosła praca zespołowa, dojrzała, konsekwentna gra taktyczna. Poza tym cała drużyna żyła na ławce, była zaangażowana. Nigdy tego nie było – byłyśmy wzorem dla wszystkich".
Linka: „Naszym rytuałem było spotykanie się wieczorem na herbacie, wszystkie w jednym pokoju. Dbałyśmy, żeby zawsze tak było. To budowało atmosferę”.
Komorowska-Schielke: „Od początku dziewczyny pasowały do siebie mentalnie. Nie było tak, że któraś myślała tylko o sobie: +ja tu zdobędę najwięcej punktów+ albo +dlaczego grałam tylko pięć minut+. Każda wiedziała, gdzie ma swoje miejsce, jakie są jej silne strony. Każda, która weszła na boisko, potrafiła pokazać na nim to, co umiała najlepiej. To było niesamowite w tej drużynie, bo fizycznie, także wzrostowo, należałyśmy do jednych ze słabszych ekip. Z pierwszej czwórki z Jugosławii byłyśmy pod tym względem najsłabsze. Byłyśmy tam przeszczęśliwe, że mamy na pozycji centra świętej pamięci Gosię Kozerę, mierzącą 192 cm”.
Za rok w kolejnych, 18. mistrzostwach Europy Polki w nieco zmienionym składzie, ale z zachowanym trzonem zespołu, ponownie zdobyły srebrny medal. W finale przegrały z ZSRR 42:85.
„Jeśli mam być szczery, drugi tytuł już nie sprawił mi takiej satysfakcji, ponieważ po stronie włoskiej było mniejsze zainteresowanie niż to miało miejsce w Banja Luce. W meczu z Jugosławią hala była wypełniona do ostatniego miejsca. Wygranie tego meczu sprawiło mi i dziewczynom najwięcej satysfakcji” – podkreśla 88-letni dziś trener Miętta-Mikołajewicz, który reprezentację żeńską prowadził w latach 1963-1967 oraz 1979-1988, a z klubowym zespołem Wisły Kraków od 1957 do 1982 roku zdobył 14 tytułów mistrza Polski, cztery srebrne i trzy brązowe medale. (PAP)
Marek Cegliński
cegl/ sab/