Dramatyczne dwa tygodnie w historii Węgier opowiedziane z punktu widzenia walczących na budapeszteńskiej barykadzie. Mikrohistoria i maksiheroizm.
Już jesienią 1956 r. Polacy byli boleśnie świadomi paralelizmu losów „październikowej” Polski i Węgier oraz ich wzajemnego oddziaływania. Polska w dniach 20–23 X stała przed groźbą podobnej w celach i w skali interwencji jak ta, którą wojska sowieckie podjęły po kilku dniach na Węgrzech. Kolejne dni i tygodnie to dramatyczne rozchodzenie się losów dwóch krajów, co nie oznacza odwrócenia się do siebie plecami ani obojętności. Polacy z rozpaczą śledzą pacyfikację, znaczna część wyzwolonej po Październiku energii społecznej przeznaczana jest na organizowanie różnych form pomocy dla Węgier.
Trochę wiedzy o sytuacji dawały, rzecz jasna, rozgłośnie nadające na Zachodzie. Trochę dało się wyczytać między wierszami. Polacy w roku 1956 doświadczali też tragedii węgierskiej za pośrednictwem reportażu i literatury. Najgłośniejszym, najszerzej znanym świadectwem walk w Budapeszcie stał się „Dziennik węgierski” Wiktora Woroszylskiego, obecnego w walczącym mieście w dniach 4–10 listopada. Najwybitniejszym literacko owocem doświadczania przez Polaków bezsilności pozostaje przez wiele lat niepublikowany wiersz Zbigniewa Herberta, zatytułowany po prostu „Węgrom”.
Przełom przyniósł, rzecz jasna, rok 1989: od tego czasu ukazało się kilkanaście fachowych opracowań dotyczących 1956 r. na Węgrzech, kilka edycji dziejów Węgier w XX wieku, kilkanaście powieści. A jednak „Zaułek Corvina” ożywia i dramatyzuje nasze wyobrażenie walk sprzed 65 lat. Choć zauważę zarazem, że dobrze, iż wspomnienia te nie ukazują się jako pierwsze po posusze PRL – dlatego przede wszystkim, że są tak sugestywne.
Tytułowy „Zaułek Corvina” (nieformalnie nazwa ta funkcjonuje od blisko wieku, choć umieszczono ją na tabliczkach dopiero w latach osiemdziesiątych) to półkoliście biegnąca niewielka uliczka w sercu Budapesztu, przy której, w trzypiętrowym budynku o grubych murach, mieściło się kino. Ze względu na swoje położenie (wylot w stronę Alei Üllői, osiowej ulicy Budapesztu, koszar i ówczesnego gmachu radia) okazała się mieć doskonałe położenie strategiczne. Prowadzony stamtąd ogień był w stanie powstrzymać (do czasu) przemieszczanie się kolumn pancernych. Zrewoltowani robotnicy i studenci wykorzystali tę sytuację już 24 października. „Bitwa w ulicy Corvina”, czyli obrona umocnionej i wyposażonej w działa przeciwpancerne reduty, trwała aż do 10 listopada. Lokalnie miała poważne znaczenie militarne: zniszczono co najmniej tuzin sowieckich czołgów, kilkadziesiąt ciężarówek wojskowych i działek. Rzecz jasna, nie mogła jednak wpłynąć na przebieg całej, zakrojonej na wielką skalę interwencji.
Równie wielkie było polityczne i moralne znaczenie „Zaułku Corvina”. Budynek kina ufortyfikowali i obsadzili powstańcy działający spontanicznie, nienależący do żadnej ze „zmieniających barwy” w tych dniach struktur państwowych (wojsko, milicja, straż pożarna). Bojowcy z ul. Corvina cieszyli się ogromną sympatią, legenda „Zaułku” rozeszła się poza Budapeszt, a wyłonione oddolnie dowództwo ufortyfikowanego punktu było zapraszane na rozmowy z członkami rządu Imre Nagya.
Autor opublikowanych wspomnień Gergely Pongrátz, znany wśród walczących jako „Wąs”, był obecny w zaułku od pierwszych dni. 1 listopada przejął dowodzenie od László Kovácsa i utrzymał barykadę przez kolejnych dziewięć dni. 10 listopada zadecydował o zaprzestaniu oporu, pod osłoną nocy rozpuścił bojowników do domów, a sam z większością rodziny zdołał przejść kilka dni później granicę z Austrią i pozostawał na emigracji do roku 1989.
Nie był profesjonalnym historykiem – i widać to po treści „Zaułku Corvina”: lekko sfabularyzowana, bardzo szczegółowa relacja, spisana w trybie „dzień po dniu”, jest zapisem subiektywnym. Pongrátz nie usiłował konfrontować swojej pamięci z innymi relacjami czy opracowaniami, nie szczędził swoich emocjonalnych, nie zawsze sprawiedliwych, ocen ważnym postaciom październikowego zrywu. Trudno mieć pewność, czy zapisywane przezeń in extenso dialogi miały dokładnie takie brzmienie, choć na pewno ożywiają tekst. Przez deklarowaną skromność przebija chłopacka duma w opisach przewag bitewnych czy uwielbienia, jakim był otoczony przez podkomendnych.
To właśnie jest powód, dla którego nie warto pewnie traktować „Zaułku” jako podstawowego źródła wiedzy o węgierskim powstaniu. A jednocześnie jest to lektura niezastąpiona dla oddania atmosfery Budapesztu na przełomie października i listopada 1956 r. Mieszanina nadziei, euforii, nienawiści, rozpaczy, jaka dociera do nas z kart tych wspomnień, jest niezwykle sugestywna. A co więcej, Pongrátz jako nieprofesjonalny historyk jest najbardziej autentyczny tam, gdzie pisze spontanicznie. Można powątpiewać, czy rzeczywiście nie pomylił się w wyliczaniu po ćwierć wieku okien, z których padały serie; można mu natomiast wierzyć, gdy zapisuje język i terminy, jakich używała w tym czasie budapeszteńska ulica. To wyparowanie w ciągu kilkudziesięciu godzin dziesięciu lat stalinowskiej retoryki pozostaje jednym z najważniejszych fenomenów tamtego czasu.
Wojciech Stanisławski
Źródło: MHP