Chcieliśmy, żeby Julia była lustrem, w którym będziemy odbijać się też my z naszymi lękami, uprzedzeniami, pragnieniami, marzeniami - mówi PAP Tadeusz Łysiak, którego krótkometrażowy film "Sukienka" będzie prezentowany od czwartku na San Diego International Film Festival.
Polska Agencja Prasowa: W "Sukience" opowiadasz o młodej pracownicy przygranicznego motelu, która pragnie miłości, bliskości i związku. Julia, grana przez Annę Dzieduszycką, ma problem ze znalezieniem mężczyzny. Jest osobą niskiego wzrostu, przez co często doświadcza odrzucenia. Skąd wzięła się ta bohaterka?
Tadeusz Łysiak: Trudno wskazać jeden konkretny moment, w którym przyszła do mnie ta postać. Na początku zastanawiałem się, o czym chcę opowiedzieć, co interesuje mnie w świecie, w człowieku, co mnie boli, przeraża. Stwierdziłem, że chciałbym zrobić film o odrzuceniu, samotności i potrzebie miłości. O tym, że czasami społeczeństwo odrzuca nas ze względu na wygląd fizyczny. Od tego wyszedłem, a pomysłów na bohaterkę było dużo. Wiedziałem, że chcę zrobić film o kobiecie. Interesowała mnie ta wrażliwość i chciałem spróbować w nią wniknąć. Chyba najbardziej zainspirował mnie artykuł na temat osób niskiego wzrostu, który przeczytałem w internecie.
Powstało bardzo niewiele filmów, w których główną rolę grają takie osoby. W zasadzie tylko "Dróżnik" i "Gra o tron" z Peterem Dinklage'em. Wydawało mi się, że taka bohaterka będzie kimś nowym, a jednocześnie opowie wszystko to, co siedziało w mojej głowie. Gdy miałem już Julię i zarys historii, brakowało mi klucza, który spiąłby to wszystko fabularnie. Wtedy przeczytałem artykuł o tym, jak osoby niskiego wzrostu z trudnością pozyskują ubrania. Firmy nie tworzą odzieży skrojonej pod dorosłych niskiego wzrostu. Trzeba szukać w działach dziecięcych lub szyć na miarę, co jest trudne i przykre. Uznałem, że sukienka będzie z jednej strony odpowiednim symbolem tego, co świat robi z ludźmi w jakikolwiek sposób innymi, a z drugiej – symbolem pragnień bohaterki.
PAP: Wiem, że z Anną Dzieduszycką znaliście się już wcześniej. Wystąpiła w twojej szkolnej etiudzie. Postać Julii budowałeś także na podstawie rozmów z nią?
T.Ł.: Pisząc scenariusz, wyobrażałem sobie Anię, ale nie konsultowałem go z nią. Zakładałem, że przyjdę do niej z gotowym tekstem i może zgodzi się wystąpić w moim filmie. Faktycznie tak się stało. Największą pracę, jeżeli chodzi o budowanie bohaterki, wykonaliśmy podczas prób. Usiedliśmy nad tym, co napisałem, i porównaliśmy moje spostrzeżenia z researchu z prywatnymi odczuciami Ani. Już w scenariuszu Julia była „twardą babką”, co komuś z zewnątrz może wydawać się nieoczywiste, bo ta historia aż prosi się o to, żeby bohaterka była wycofana i smutna. Dałem jej ogromną siłę. Kiedy spotkałem się z Anią i przekonałem się, jak niesamowitą energię ma w sobie, postanowiłem, że dodam Julii jeszcze więcej zadziorności. Razem z Anią pracowaliśmy też nad dialogami, wycinając wszystkie słabsze fragmenty. Tak naprawdę ta postać tworzyła się aż do samego końca, także na etapie produkcji i postprodukcji.
PAP: Poza siłą i energią, o której wspomniałeś, jasną stroną filmu jest wątek kobiecej solidarności, przyjaźni, jaka nawiązuje się pomiędzy Julią a jej koleżanką z pracy Renatą, graną przez Dorotę Pomykałę. Jak udało ci się namówić aktorkę na udział w filmie?
T.Ł.: Nie było to szczególnie trudne. Kiedy w 2017 r. robiłem krótkometrażowy film "Techno", rozmawiałem z Dorotą. Zawsze byłem zachwycony jej talentem i warsztatem aktorskim. Co prawda ostatecznie w "Techno" wystąpiła pani Danuta Stenka, ale z Dorotą mieliśmy kontakt. Spodobał się jej scenariusz "Sukienki" i chciała w niej zagrać. Bardzo cieszę się, że tak się stało właśnie m.in. ze względu na wątek przyjaźni między dwiema kobietami. Podczas pierwszego spotkania z Dorotą i Anią dostrzegłem, jak niesamowita energia przepływa pomiędzy nimi. Wyglądało to tak, jakby znały się od lat i już były przyjaciółkami. Coś niesamowitego. Nie wiem, czy to kwestia szczęścia, czy cech osobowych obu tych kobiet, bo – według mnie - one prywatnie są do siebie bardzo podobne. Po tej próbie wziąłem na bok mojego operatora Konrada Blocha i powiedziałem mu, że nie wspomnieliśmy jeszcze o bardzo ważnej rzeczy. A mianowicie, że robimy film o kobiecej przyjaźni.
PAP: Portretujesz swoją bohaterkę z ogromną czułością i sympatią. Jesteś z kamerą tak blisko niej, jak to tylko możliwe. Jaki był pomysł na stronę wizualną filmu?
T.Ł.: Bardzo długo zastanawialiśmy się z Konradem, jak podejść do tej historii. Przede wszystkim z powodu wzrostu głównej bohaterki. Sposobów było mnóstwo. Moglibyśmy stawiać kamerę szeroko i pokazywać widzowi dobitnie różnice wzrostu albo trzymać się bliżej twarzy. Oba te rozwiązania mają swoje zalety i wady. Jeśli chcielibyśmy podkreślić kontrast między społeczeństwem, które nie przepada za jakąkolwiek odmiennością fizyczną, wtedy może warto byłoby opowiadać to szerzej. Ale my czuliśmy, że robimy film skupiony na bohaterce. Nie chcieliśmy epatować kontrastami. Stąd decyzja, że będziemy trzymać się blisko. Jak mantrę powtarzaliśmy sobie, że nie robimy filmu o osobie niskiego wzrostu tylko opowieść o kobiecie, która ma pragnienia i marzenia takie jak każda inna. Zależało nam, aby stworzyć wizualnie taki świat, dzięki któremu widz zapomni o odmienności fizycznej bohaterki. Uznaliśmy, że musimy patrzeć w oczy, bo one są zwierciadłem osobowości, umysłu i emocji. Chcieliśmy, żeby Julia była lustrem, w którym będziemy odbijać się też my z naszymi lękami, uprzedzeniami, pragnieniami, marzeniami. A jednocześnie żeby film miał delikatny sznyt dokumentalny. Żeby był bliski życiu, bez popadania w zbytnią kreację. To była ogromna praca i jestem bardzo wdzięczny Konradowi za jego wrażliwość. Bez tego ten film by się nie udał.
PAP: We wspomnianym wcześniej "Techno" też przedstawiałeś bohatera w pewnym sensie wykluczonego. To był mężczyzna opiekujący się żoną chorą na Alzheimera. Przełamywanie barier, uświadamianie problemów, zwiększanie wrażliwości na drugiego człowieka to według ciebie sens kina?
T.Ł.: Na pewno jest to dla mnie bardzo ważne. Lubię, chcę poruszać tematy istotne społecznie, ale nie chciałbym tworzyć kina stricte społecznego, takiego, które ma za zadanie wyłącznie uświadamiać. Próbuję być pośrodku, tzn. znaleźć problem społeczny, ale jednocześnie bohatera, na którym będę mógł się skupić i którego działania nie będą tylko i wyłącznie z tym związane. Innymi słowy, w kinie społecznym szukam kina psychologicznego. Zwłaszcza do filmów krótkometrażowych trzeba szukać bohaterów, którzy zaciekawią. Ale też wynika to z tego, co mnie interesuje w człowieku – to, co ukryte, skazy, wypierane lęki.
PAP: Nie od razu zdecydowałeś się na studia w szkole filmowej. Wcześniej studiowałeś kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Musiałeś dojrzeć do reżyserii?
T.Ł.: Kulturoznawstwo nie wynikało z tego, że szukałem swojej drogi. Już w liceum wiedziałem, że chciałbym być reżyserem. Uczestniczyłem w warsztatach filmowych "Weź to nakręć", które bardzo dużo mi dały. Natomiast nie chciałem od razu po skończeniu liceum iść do szkoły filmowej. Uważam, że aby móc cokolwiek opowiadać – nie mówię o filmach pełnometrażowych, tylko nawet o etiudach – cokolwiek trzeba przeżyć. Oczywiście znam osoby, które zaraz po liceum są gotowe na szkołę filmową. Ale ja wolałem pójść na studia, które poszerzą mój horyzont myślowy, i jeszcze trochę "pożyć", poznać ludzi, popracować. Dopiero po trzech, czterech latach na UW poczułem, że to właściwy moment, by spróbować. Zdałem do Warszawskiej Szkoły Filmowej i zacząłem przygodę z reżyserią.
PAP: Od czwartku "Sukienka" będzie prezentowana na San Diego International Film Festival. Za nią już długa droga festiwalowa – m.in. Rhode Island International Film Festival, Atlanta Film Festival i Warszawski Festiwal Filmowy. Spodziewałeś się aż takiego zainteresowania?
T.Ł.: Nie. Bardzo fajne jest to, że w Warszawskiej Szkole Filmowej uczą nie tylko tego, jak robić filmy, ale też tego, jak odnaleźć się w świecie festiwali, promocji. Bo to nie jest tak, że wyłącznie film się liczy. Ogromne znaczenie ma promocja i w tym zakresie WSF wykonała kawał świetnej pracy. Bez nich ten film nie rozszedłby się po świecie w takim stopniu. Natomiast faktycznie odbiór „Sukienki” przez publiczność jest niesamowity. Czasami aż mi głupio, gdy ludzie podchodzą do mnie ze łzami w oczach i dziękują za ten film. To wspaniałe, niesamowicie budujące dla całej ekipy, bo zawsze razem przeżywamy takie sytuacje. Dobre jest też to, że ten film może być zrozumiały pod każdą szerokością geograficzną. Bardzo dobrze przyjął się np. na Zachodzie. Podczas Atlanta Film Festival udało nam się wygrać główną nagrodę, co otworzyło nam drogę do Oscara w tym roku.
PAP: Teraz skupiasz się wyłącznie na promocji "Sukienki" czy pracujesz też nad kolejnym filmem?
T.Ł.: Jako reżyser jestem w ciekawym punkcie, ponieważ z jednej strony muszę skupiać się na promocji "Sukienki" w Polsce i na świecie; za chwilę wchodzimy w bardzo istotny etap tego procesu. Z drugiej strony pracuję nad pełnometrażowym debiutem fabularnym. To marzenie każdego studenta szkoły filmowej. Jestem już bliżej niż dalej tego celu, ale jeszcze sporo pracy przede mną. Nie chciałbym za dużo zdradzać. Mogę delikatnie zaskoczyć tym, że mój pełnometrażowy debiut będzie zbliżony do kina gatunkowego. Po "Techno" i "Sukience" może wydawać się to trochę dziwne, ale zapewniam, że pozostanę wierny swoim myślom i sposobom opowiadania.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
dap/ skp /