To nie jest film pandemiczny - mówi PAP Paweł Łoziński, autor „Filmu balkonowego”, który właśnie trafił do kin. „Chciałem, żeby dał ludziom nadzieję, że planeta Ziemia jest wciąż dobrym miejscem do życia” – dodaje reżyser.
Polska Agencja Prasowa: W "Filmie balkonowym" ukazał pan ludzi przechodzących pod pańskim balkonem na Saskiej Kępie. Pytał ich, kim są, jakie historie niosą, jaki jest według nich sens życia. Ten film to wyraz pana zainteresowania codziennością, a może po prostu szukał pan sobie zajęcia w czasie pandemii?
Paweł Łoziński: Ciekawią mnie ludzkie historie, to, co myślą inni, jakie znaki zapytania niosą przez całe swoje życia. Pomyślałem, że jeśli wystawię kamerę na balkon i poczekam, aż bohaterowie wejdą mi w kadr - zmieniając tym samym zasady gry, bo zazwyczaj to ja biegam z kamerą za ludźmi – to dostanę portret kawałka świata, rzeczywistości, a może nawet portret psychologiczny Polaków. To nie jest film pandemiczny. Zacząłem kręcić w 2018 r., kiedy jeszcze nikt nie słyszał o wirusie. Skończyłem właściwie wtedy, gdy pandemia się zaczęła. Ludzie zaczęli nosić maski, temat rozmów był już tylko jeden. Uznałem, że nie chcę zakończyć filmu smutkiem i niepokojem. Wolałem, żeby mój film dał ludziom nadzieję, że planeta Ziemia jest wciąż dobrym miejscem do życia. Właściwie to już zapis archiwalny, wtedy jeszcze przed pandemią i wojną w Ukrainie świat wydawał się bezpiecznym miejscem.
PAP: W pierwszych ujęciach widzimy, że przechodnie traktują pana dość nieufnie. Przystają na chwilę, ale są oszczędni w słowach i po chwili informują, że dokądś się spieszą. Jak zdobywał pan ich zaufanie?
P.Ł.: Na samym początku nie miałem pewności, czy uda mi się tak głęboko jak lubię sportretować ludzi. Obawiałem się, że z pierwszego piętra z odległości 5 metrów i w ogólnym planie nie zajrzę im głęboko w oczy. Te wątpliwości dosyć szybko się rozwiały. Okazało się, że człowiek opowiada całym ciałem, a odległość stała się atutem, gwarantowała bohaterom wolność. Poza tym przechodnie zobaczyli, że nie odpuszczam, i zaczęli mi ufać. Tak jest właściwie przy każdym filmie, który robię. Ludzie widzą, że nie jestem newsową ekipą telewizyjną, która wpada na moment, że się staram i chętnie słucham. Wtedy chętniej dzielą się swoimi historiami. Wystałem na balkonie w sumie 165 dni zdjęciowych. Udało mi się porozmawiać z dwoma tysiącami osób.
Bardzo często wymienialiśmy się historiami. Gdy usłyszałem, że ktoś ma rodzinę patchworkową, opowiedziałem swoją podobną historię rodzinną. Żeby złapać kontakt z bohaterami i coś dostać, trzeba im coś dać. Swój czas, zainteresowanie, cierpliwość albo własną historię. Po miesiącach na balkonie stałem się elementem scenografii domu, ulicy czy dzielnicy, w której mieszkam. Wszyscy wiedzieli, że tam na balkonie stoi człowiek z kamerą i mikrofonem na długiej tyczce, z którym można porozmawiać. Dla niektórych to brzmiało bardzo zachęcająco. Przyznawali, że słyszeli o mnie i specjalnie podeszli, żeby opowiedzieć innym coś o sobie.
PAP: Do filmu trafiło niewiele fragmentów, w których opowiada pan o sobie. Oddał pan głos bohaterom, bo ich historie wydały się ciekawsze? A może po prostu w opowieściach tych ludzi – zwłaszcza pańskiej rodziny - jest obecny także pan?
P.Ł.: Tak, za mnie opowiada moja żona i córka. Mówią, że stoję na balkonie, eksperymentuję i że czasem jest im trudno to wytrzymać. Moją córka Ida mówi: "nie ma z nim żadnego kontaktu". W pewien sposób mówią też o mnie moje pytania, sposób, w jaki rozmawiam, łapię kontakt z ludźmi – to wszystko jest również o warsztacie reżysera filmów dokumentalnych. Ludzkie historie zawsze wydawały mi się ciekawsze niż moja. Dlatego nie chciałem wychodzić na pierwszy plan. To nie miał być film o robieniu filmu, tylko film o przechodniach zrobiony przez reżysera, który trochę uchyla rąbka tajemnicy swojego warsztatu.
Nie byłoby "Filmu balkonowego" bez wspaniałej ekipy, której jestem ogromnie wdzięczny. W montażu, czyli wyborze materiału i jego ułożeniu, pomógł mi duet Piasek & Wójcik. Za dźwięk był odpowiedzialny Franek Kozłowski i jego Ucho Studio. Wykonał go pięknie. Wyczyścił wszystkie moje setkowe nagrania, które były czasem słabej jakości. Świetną muzykę napisał Jan Duszyński. Zależało mi właśnie na tym, żeby to była muzyka o upływie czasu, trochę jak krople wody czy tykanie zegara. I chciałbym też bardzo podziękować mojej żonie Agnieszce Mankiewicz, która wyprodukowała ten film, wystąpiła w nim i znosiła mnie przez wiele miesięcy, a może nawet lat.
PAP: W przeszłości skierował pan kamerę na siebie i swojego tatę Marcela Łozińskiego w dokumentach "Ojciec i syn" oraz "Ojciec i syn w podróży". Brał pan pod uwagę, że tym razem mógłby zrealizować "Film domowy"?
P.Ł.: Tamten eksperyment z ojcem był trudny. Obaj byliśmy na to gotowi, bo jesteśmy reżyserami i dobrze znamy zasady tej gry. Umówiliśmy się wtedy, że możemy to zrobić sobie nawzajem - tzn. ja mogę pokazać jego, a on mnie - ale nie będziemy w to wplątywać nikogo z naszej rodziny. Nie chcieliśmy opowiadać o nich albo za nich. Jeśli dwóch ludzi się na to zgadza, to jest OK. Oczywiście, że w domu też chciałbym postawić kamerę, ale to się nigdy nie uda. Moi domownicy nigdy by się na to nie zgodzili. Są pewne granice, a poza tym na ulicy jest ciekawiej.
PAP: Wspomniał pan wcześniej o dwóch tysiącach przeprowadzonych rozmów. Były momenty, że czuł pan przesyt?
P.Ł.: Raczej cały czas niedosyt. Pojawiały mi się pytania, czy to już jest film, czy jeszcze nie. Spędziłem na balkonie ponad dwa lata. Nie miałem czasu, żeby montować w trakcie. Trudno mi było wyczuć, na jakim etapie jestem. Wciąż chciałem więcej, czekałem aż domkną mi się wątki głównych bohaterów. A jeśli chodzi o koszty własne, najtrudniejsze było dla mnie zejść z mojej balkonowej warty, przestać kręcić. To było dla mnie uzależniające, że można codziennie spotkać fajnych ludzi, porozmawiać, złapać kontakt. Rano moja żona wychodziła do biura, co w filmie widać, a ja rozstawiałem się na balkonie. To jest wspaniała możliwość dla reżysera, że ma tak blisko do pracy. Po filmie miałem poczucie pustki. Mogłem oczywiście zejść i spotkać moich bohaterów na ulicy, ale to jest jednak inny sposób rozmowy niż ten balkonowy.
PAP: Nie miał pan kłopotów z uzyskaniem zgód na wykorzystanie wizerunku osób, które spotkał pan spontanicznie na ulicy?
P.Ł.: Po zakończeniu rozmowy od każdego z bohaterów brałem namiar. Kiedy mieliśmy już 80 bohaterów wybranych do filmu, wykonaliśmy razem z kierowniczką produkcji Zosią Kujawską i moją żoną ogrom pracy poszukiwawczej. To byli ludzie z różnych miast i krajów. Udało nam się dotrzeć do każdego i bez problemów dostaliśmy zgody. Ucieszyłem się, bo to świadczyło o tym, że nie nadużyłem ich zaufania. Nie poczuli się wykorzystani. Dali mi swoją historię i nie żałują. To było dla mnie bardzo dobre doświadczenie.
PAP: Jeden z bohaterów poradził panu, by na podstawie zebranego materiału stworzył film fabularny z intrygą sensacyjną. Pan jednak pozostał wierny dokumentowi. Na ile fascynacja nim jest czymś, co zaszczepił w panu tata?
P.Ł.: Trudno ocenić. Ale na pewno to, że ojciec jest reżyserem, miało na mnie duży wpływ. Cały nasz dom żył filmem dokumentalnym, więc trochę nie było wyboru. A jak się okazało, że w miarę mi to robienie filmów wychodzi, to już z tym dokumentem zostałem. Fabuły próbowałem, ale jest mi z nią mniej po drodze. Jestem dosyć wymagający i czuły na fałsz. Przekonałem się, jak trudno jest wykreować rzeczywistość, a później w sposób prawdziwy zaludnić ją aktorami w taki sposób, żebym w tę historię uwierzył. Więc po co właściwie stwarzać ten świat od początku, skoro ktoś już to za mnie zrobił? Ktoś już przyniósł na Ziemię moich sąsiadów i przechodniów, więc dlaczego z tego nie skorzystać? Ten świat tylko czekał na to, żebym wstawił tam pewnego dnia swoją kamerę.
PAP: Interesującą kwestią jest też to, jak dokumentalista kreuje rzeczywistość. W "Filmie balkonowym" pokazuje pan życie, ale jednak dokonując selekcji. Jaki klucz pan przyjął?
P.Ł.: Chciałem, żeby to był film o ludziach, ale też o Polsce. Klucz był prosty: wybrałem osoby, które mnie zainteresowały, które polubiłem. Pokazałem także ludzi wykluczonych przez naszą władzę, a mianowicie mniejszości seksualne. Pewien starszy pan gej opowiedział mi swoją poruszającą miłosną historię. Przez 40 lat mieszkał z partnerem, udawali braci. Czyli zaczęli ukrywać, że są parą, jeszcze za komuny. Ale skoro później też musieli żyć w ukryciu, to chyba coś z nami, społeczeństwem, jest nie tak. Nie mam wątpliwości, komu zależy na tym, żeby nas dzielić, dyktować nam, z kim powinniśmy żyć, z kim spać i do jakiego kościoła należeć. Władzy zależy na tym, żeby nas kontrolować. Żebyśmy my byli dla niej, a nie ona dla nas. Bardzo mnie to denerwuje i postanowiłem ująć się za ludźmi oficjalnie wykluczonymi, tymi nazywanymi "ideologią". Chciałem pokazać, że są kompletnie normalni, kochają i cierpią jak wszyscy ludzie. W moim filmie pojawiają się też narodowcy. To chłopcy z Wadowic, miasta papieża, którzy mówią, że trzeba kochać bliźniego, po czym dodają, że "pedalstwa", jak się wyrazili, nie tolerują. A chwilę później mnie za to przepraszają, bo rozumieją, że trochę się zapędzili. Tyle dobrego. To również spory fragment polskiego społeczeństwa, więc też się w moim filmie znaleźli.
PAP: Podziwiam pana, że umie zachować powściągliwość i z każdym usiłuje się porozumieć. Ale przecież w tym zawiera się sens tego filmu, że powinniśmy z sobą rozmawiać mimo różnic.
P.Ł.: Tak, to jest film o potrzebie rozmowy. Okazało się, że udało się stworzyć miejsce szczególne, świecki konfesjonał, do którego ludzie mogli podejść i zostawić tam swoją nawet najbardziej intymną historię. Ale to też miejsce, do którego przychodzą ludzie o różnych poglądach. Nagle okazuje się, że rozmowa nie polega na tym, żeby kogoś przekonać do swoich racji, tylko żeby go wysłuchać. Spotkałem panią, która chciała przekonać mnie do odmawiania różańca. To było zderzenie dwóch światów. Ona nie mogła uwierzyć, że jestem niewierzący, w dodatku nieochrzczony, a ja nie mogłem uwierzyć, że można iść po ulicy z różańcem i odmawiać modlitwę na spacerze z psem. A jednak mogliśmy pogadać. Dopóki wymieniamy się poglądami i nikt mnie nie zmusza do zmiany moich, to wszystko jest w miarę w porządku. Wydaje mi się, że nasza Polska nie wygląda tak źle, jak przedstawiają ją media. Rządzącym jest na rękę, żebyśmy się na siebie rzucali. Tworzą fałszywe zagrożenia, wymyślają wrogów, mamy się siebie bać. A potem oni występują w fałszywej roli zbawców i dostają głosy w kolejnych wyborach. Ale z moich obserwacji balkonowych wynika, że nie jesteśmy tak bardzo skłóceni. Potrafimy nadal tworzyć wspólnoty i z sobą rozmawiać.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
dap/ skp/