Pierwsza wojna światowa tak naprawdę dotarła do Niemiec już długo po tym, gdy na europejskich frontach umilkły działa. Niespełna pięćdziesięcioletnie cesarstwo upadło, kraj pogrążył się w strajkach, a rewolucja zajrzała w okna mieszkań berlińskiej burżuazji. W swojej książce niemiecki autor pokazuje Niemcy międzywojenne – na pozór niewinne, a przecież nieuchronnie zmierzające ku brunatnej katastrofie.
Niemcy międzywojenne mają dwie twarze. Z jednej strony dynamicznie rozwijające się państwo, kroczące drogą społecznego postępu, pełne nowatorskich i monumentalnych wizji. Z drugiej strony to państwo, które zaczyna chorować na przewlekłą chorobę zwaną narodowym socjalizmem. Konsekwencje są poważne. Ambicje, których Republice Weimarskiej nie brakuje, zamieniają się w ich przerost. Poczucie własnej wartości staje się niczym nieograniczoną butą. Książki Haralda Jähnera nie da się więc czytać w oderwaniu od tego co działo się w Niemczech od stycznia 1933 r. – chwili gdy do władzy doszedł Adolf Hitler.
Podobnie jak w „Czasie wilka”, głośnej książce o losach Niemców po II wojnie światowej, także i w „Rauszu” Jähner podąża drogą symboli. Nowoczesność Republiki Weimarskiej, czyli Niemiec z okresu 1919-1933, to jedna strona medalu. Poznajemy najbardziej barwne jej strony, znane choćby z filmów takich jak „Kabaret” czy z seriali takich jak niezmiernie popularny w ostatnich latach. „Babilon Berlin”. Właśnie ukazany w książce Berlin staje się stolicą nowoczesności, dynamicznie rozwija się transport, rozkwit przeżywa kino, a w klubach nocnych królują awangardowe muzyka i taniec. Ton ulicy i salonowi nadają chłopczyce – wiktoriańskie gorsety budzą uśmiech politowania. Rewolucja w architekturze symbolizowana jest przez Bauhaus. To otwarte zerwanie z dawnym porządkiem, oznaczające nowatorskie, funkcjonalistyczne rozumienie sztuki i gospodarki przestrzennej.
Mocnym symbolem jest kult ciała, od którego już tylko pół kroku do rasistowskich fiksacji Alfreda Rosenberga. Wszystko to w czasie, gdy w rzeczywistym życiu, na marginesie codzienności żyły tysiące weteranów wojennych, nierzadko okaleczonych. Łączyło ich wspólnotowe doświadczenie walki, którego cywile nie rozumieli. Tym bardziej czuli się braćmi, im bardziej dla reszty społeczeństwa byli uosobieniem porażki, im bardziej stanowili część starego świata. W świetle neonów w trakcie rozpasanej zabawy nikt nie chciał rozpamiętywać klęsk.
Drugą stroną medalu była codzienność milionów Niemców. Tych, dla których wynalazek wolnego czasu był przekleństwem kojarzącym się z bezrobociem, a nie z możliwością wyjazdu na wakacje. Kolejki bezrobotnych i dzieci bawiące się bezwartościowymi plikami pieniędzy – to też obraz znany z popkultury, choćby z książek Remarque’a o pierwszych latach po I wojnie światowej. Gdy w końcu lat 20. wydawało się, że to już tylko smutne wspomnienie – przyszedł Wielki Kryzys. Fala uderzeniowa przypominała prawdziwe tsunami, choć dotarła do Niemiec z solidnym opóźnieniem. Radykalizacja była tylko kwestią czasu. Nihilistyczna zabawa jest możliwością, z której zrobią użytek tylko nieliczni.
Wszystko co przyjemne: modernistyczne, nowoczesne i zachęcające do zabawy, nie skończyło się jak nożem uciął, lecz kończyło się powoli, na przełomie lat 20. i 30. Tak jak powoli do Niemców dochodziła świadomość, że najlepszą odpowiedzią na ich bolączki jest naga siła. Awangarda sztuki nowoczesnej została zastąpiona awangardą państwa nazistowskiego, konstruowanego od stycznia 1933 r. Książka Haralda Jähnera pokazuje znakomicie splątanie ze sobą tego co piękne i inspirujące, z tym co koszmarne i okrutne.
Upokorzone w I wojnie światowej Niemcy nie zostały pokonane do końca. A ponieważ ich porażka nie była totalna, pojawiła się potrzeba mitu potwierdzającego własną wielkość i wyjątkowość. Tego rodzaju doświadczenia w niemieckim myśleniu bywały już i wcześniej czego przykładem teoria Sonderweg (tzw. wyjątkowa droga) pokazująca jakoby unikalne drogi rozwojowe niemieckiej cywilizacji. Nie jest wreszcie przypadkiem, że Jähner nie poświęca miejsca państwom sąsiednim. Inni się nie liczyli.
Adolf Hitler nie musiał przekonywać narodu niemieckiego, że jest on lepszy od pozostałych. Elity zafascynowane teoriami rasowymi były tego pewne od dawna. Masy zaś potrzebowały wodza, który wprost wypowie to, czego one nie potrafiły ubrać w słowa. I taki wódz się znalazł, choć „Rausz” zdaje się momentami sugerować, że tak wcale być nie musiało.
Piotr Abryszeński
Źródło: MHP