Dzisiejsza premiera "Wesela" w Teatrze Słowackiego w Krakowie nie dość, że odbywa się dokładnie w 123. rocznicę prapremiery dramatu Stanisława Wyspiańskiego, to symbolicznie zamyka okres PiS-owskiej smuty w kulturze. A najważniejsze, że mimo ciężkich dział wymierzonych w krakowską scenę, jest to historia z happy endem - pisze Jacek Wakar, krytyk teatralny, szef Działu Kultury w PAP.
Bilety wyprzedane do końca maja - bo do tego terminu dostępny jest repertuar krakowskiego Teatru im. Juliusza Słowackiego - i to wyprzedane w mgnieniu oka, w ciągu kilku minut po tym, jak trafiły do obiegu. Oczekiwanie jeżeli nie na skandal, to przynajmniej na wydarzenie ogólnopolskiej rangi, w końcu na krakowską scenę przy Placu Św. Ducha wraca reżyserka jednego z dwóch, góra trzech najważniejszych spektakli ostatnich lat, i to powraca kolejnym dramatem narodowym, w dodatku takim, z którym określenie "skandal" rymuje się od czasu prapremiery. Ta zaś odbyła się dokładnie 123 lata temu, 16 marca 1901 roku na tej samej scenie (wówczas krakowskiego Teatru Miejskiego) i doprowadziła miasto do stanu wrzenia. Kraków huczał od plotek, z ust do ust przekazywano sobie domniemania, cóż to się w szacownym budynku wyrabia, co i rusz sączyło się do uszu zainteresowanych, kogo ze znajomych Stanisław Wyspiański w swoim dramacie bez ich wiedzy i zgody sportretował, z roli Panny Młodej zrezygnowały dwie aktorki (ostatecznie zagrała ją z sukcesem Wanda Siemaszkowa). Był zatem skandal i było wydarzenie, bowiem nikt nie miał wątpliwości, że sztuki takiej jak "Wesele" Polska dotychczas nie miała. Inna rzecz, iż autor przypłacił ją prywatnymi przyjaźniami. Poeta Lucjan Rydel, czyli Pan Młody, niemalże zerwał z nim stosunki, a inni ukazani w dramacie przedstawiciele krakowskiego artystycznego establishmentu w najlepszym razie patrzyli spode łba. Taka jest cena bycia prekursorem.
Tym razem o emocjach tego samego rodzaju zapewne nie będzie mowy, choć trudno oczekiwać, by Maja Kleczewska przygotowała w Teatrze Słowackiego wesołe przedstawienie ku pokrzepieniu serc. To nie jest przecież artystka, która uważa się za specjalistkę od pastelowych malunków, wiadomo niemal od początku jej kariery, że szuka pęknięć we wspólnocie, rys albo cięć na pozornie oczywistych wizerunkach, drażni, prowokuje, wywołuje ból. Tyle że nie czyni tego dla doraźnego poklasku, jej teatr, szczególnie te najlepsze inscenizacje, niczego nie mają wspólnego z doraźną publicystyką. Przed laty na przykład w opolskim Teatrze Kochanowskiego zamieniła Szekpirowskiego "Makbeta" w opowieść o wojnie gangów, na wzór pruszkowskiego i wołomińskiego. Czerpiąc garściami z popkultury, mnożąc obrazy i sekwencje, jakich nie powstydziłby się w swoim kinie Quentin Tarantino, nie zmieniła autorowi nawet słowa, idąc wiernie za myślą najwybitniejszego badacza jego twórczości Jana Kotta. Wrażenie było piorunujące.
Od tamtego przedstawienia minęły ponad dwie dekady znaczone wybitnymi, a czasem mniej wybitnymi pracami Mai Kleczewskiej, ale żaden z jej spektakli nie zyskał takiego społecznego rezonansu, jak krakowskie "Dziady" z listopada 2021 roku. Już wtedy przed premierą spodziewano się, iż reżyserka znana z bezkompromisowego spojrzenia na rzeczywistość, a niekryjąca najostrzejszego stosunku do rządzącej krajem od lat pięciu ekipy uderzy mocno, że ta inscenizacja dramatu Adama Mickiewicza może powtórzyć los wersji Kazimierza Dejmka z Teatru Narodowego w Warszawie z roku 1967, kilka miesięcy później zdjętego z afisza przez władzę w wiadomych okolicznościach. To, że tym razem tak się nie stało, jest wielkim i bezprecedensowym zwycięstwem zespołu krakowskiego teatru, opinii publicznej oraz środowisk artystycznych wywierających skuteczną presję na decydentów. W tej właśnie kolejności.
Krótko po entuzjastycznie przyjętej premierze "Dziadów" niewielu przewidywało jednak mającą niebawem nastąpić nagonkę. Spektakl zwieńczyła owacja, ale nie odnajdywano w nim bezpośrednich ataków na władzę. Nikomu nie przychodziło do głowy, co podnosili później zwykle ci, którzy przedstawienia nie widzieli, że w co najmniej dwuznacznej postaci księdza Piotra sportretowany został metropolita krakowski, a fenomenalnie grany przez Jana Peszka Nowosilcow to wypisz wymaluj sami wiecie kto. Mieliśmy wówczas pewność, iż "Dziady" Kleczewskiej są wyżej od doraźnych gierek, a przyporządkowywanie poszczególnym postaciom prominentów władzy i Kościoła, zwyczajnie wobec klasy tej inscenizacji nie przystoi. Potwierdzała to zresztą sama Kleczewska, mówiąc, iż doprawdy ludzie, których obecność na scenie się podejrzewa, nie są do tego stopnia interesujący, by robić o nich teatr.
Co nie oznacza, że krakowskie "Dziady" nie pulsowały gorącymi emocjami ówczesnej ulicy. Konrada zagrała po raz pierwszy w historii - skądinąd wspaniale - kobieta, aktorka, Dominika Bednarczyk. Męskie końcówki zastąpiły żeńskie, bowiem w interpretacji Kleczewskiej sedno społecznego buntu i siła walki przeciw każdej władzy, a także moc zmieniania świata, były i są po stronie kobiet właśnie. Tyle że Konrad Bednarczyk nie miał/nie miała w sobie nic z herosa. Wsparta o kulach, w szarym ni to mundurze ni uniformie, walczyła z każdym słowem, by zrozumieć znaczenie i temperaturę Mickiewiczowskiej frazy. Tak, można było porównywać ją (choćby z powodu owych kul) do Janiny Ochojskiej, ale Ochojskiej społecznika, a nie polityczki. Wielka Improwizacja w wykonaniu Bednarczyk wypowiedziana niemal w całości półgłosem, w bólu i śmiertelnym zmęczeniu, była sekwencją wstrząsającą. Widziałem "Dziady" z Teatru Słowackiego dwa razy i wciąż mam ją przed oczami.
Skoro zaś były to "Dziady" kobiet, odbiły się w nich również ówczesne protesty, w owym czasie wylewające się na ulice. W scenie w celi mieliśmy same bohaterki, może wtrącone tam po kolejnej demonstracji Strajku Kobiet, niektóre z plamami krwi na koszulkach, zapewne pobite przez funkcjonariuszy. Ksiądz Piotr dopuszczał się fizycznego zbliżenia do Ewy, ale przynajmniej ja sceny gwałtu tam nie widziałem. Wrażenie było ogromne nie z powodu decyzji, że teatr idzie na otwartą wojnę z władzą, ale dlatego, że wizja Mai Kleczewskiej tak dojmująco była pesymistyczna i tak bardzo nie pozostawiała nadziei. Jeśli zaś być dokładnym, trzeba powiedzieć, iż prawdziwym wrogiem w tym spektaklu już od chwili premiery była Rosja. Spotęgowało się to od lutego 2022 roku. Po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę każde przedstawienie rozpoczyna się od mówionego przez ukraińską aktorkę, przyjętą do zespołu Teatru Słowackiego wiersza "Do przyjaciół Moskali", a antyrosyjski, wymierzony w Putina charakter inscenizacji dodatkowo się wyostrzył.
"Dziady" z Teatru Słowackiego znalazły zresztą swój rewers w przedstawieniu zrealizowanym w ubiegłym roku przez Kleczewską w Iwano-Frankiwsku z ukraińskimi aktorami. Tam antywojenna wymowa całości wyszła na pierwszy plan, to były "Dziady" czasu wojny i walk na froncie, bezpardonowe oskarżenie Putina, ale też Zachodu, na zewnątrz manifestującego ostracyzm wobec rosyjskich elit, a w istocie idącego z nimi na wszelkie układy. Nie bez przyczyny ostatnia scena balu u Senatora rozgrywała się na schodach pałacu festiwalowego w Cannes. Z kolei sekwencja w celi - by przywołać najbardziej wstrząsające fragmenty wybitnej inscenizacji - w okopach, w przerwie między ostrzałami.
Krótko po premierze zaalarmowane gorącym odbiorem krakowskiego spektaklu władze rozpoczęły nagonkę na Teatr Słowackiego. Sygnał dała małopolska kurator oświaty Barbara Nowak, niemal wprost zakazując szkołom oglądania przedstawienia. Poparł ją pochodzący z Krakowa ówczesny wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, minister edukacji Przemysław Czarnek nazwał spektakl "dziadostwem", sprzeciw, choć w bardziej zawoalowany sposób, wyrażał minister kultury Piotr Gliński. Natychmiastowy skutek tych działań był odwrotny od zamierzonego, bo zdobycie wejściówek na "Dziady" graniczyło z niemożliwością, teatr dokładał dodatkowe terminy, ale bilety rozchodziły się w sekundy, z powodu zainteresowania kupujących niejednokrotnie odnotowywano przeciążenie systemu.
Odpowiedź na pytanie, jak daleko może posunąć się władza w walce z Teatrem Słowackiego, przyszła 17 lutego 2022 roku, gdy wieczorem na stronie Sejmiku Województwa Małopolskiego ogłoszono rozpoczęcie procedury odwołania dyrektora Krzysztofa Głuchowskiego. W ciągu kilkudziesięciu minut w budynku przy Placu Św. Ducha stawili się wszyscy, którzy w tak krótkim czasie mogli przybyć. Schody w foyer wypełniły się aktorkami, aktorami i pracownikami innych pionów. Na zwołanej ad hoc konferencji poinformowano, że Teatr Słowackiego nie podda się dyktatowi marszałka Witolda Kozłowskiego i wzywa go do odstąpienia od tej decyzji. Swoje poparcie dla Głuchowskiego deklarowali kolejni artyści "Słowaka", może najbardziej poruszające było emocjonalne i osobiste wystąpienie Andrzeja Grabowskiego, który jest aktorem Teatru Słowackiego, ale na scenie pojawia się nieczęsto. Krzysztof Głuchowski otrzymał wsparcie 100 procent załogi, podobna sytuacja nie wydarzyła się wcześniej nigdy. Ani w wojnie o Teatr Polski we Wrocławiu, ani po pozbawieniu dyrektorskiego stanowiska w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie Jana Klaty.
Zarzuty postawione Głuchowskiemu zostały oddalone, niegospodarności nie udowodniono, choć sprawą zajmowała się Regionalna Izba Obrachunkowa. Procedura odwołania dyrektora Teatru Słowackiego trwa od 753 dni. Zaczęła się tydzień przed początkiem pełnoskalowego ataku Rosji na Ukrainę i dotychczas formalnie się nie zakończyła. Piszę o tym, by umiejscowić to wszystko na skali czasu.
Pozbawieniu stanowiska Głuchowskiego miało też służyć rozpisanie rok przed końcem jego kadencji konkursu na stanowisko dyrektora Teatru Słowackiego. Został on jednak zbojkotowany przez przytłaczającą część środowiska, oprotestowany przez opinię publiczną i już po 15 października 2023 roku ogłoszono jego unieważnienie, wykorzystując błędy formalne w toku trwania procedury.
Okres nagonki na Teatr Słowackiego pobudził zjednoczony zespół do działania i przyniósł bezprecedensowe sukcesy krakowskiej sceny. Uniknięto przy tym rozdrapywania ran, dorzucania do kotła skrajnie negatywnych emocji, prób powielania "Dziadów". Po spektaklu Kleczewskiej zrealizowano "Znachora" według powieści Dołęgi-Mostowicza w niemal musicalowej formie. Spektakl Jakuba Roszkowskiego okazał się bezpretensjonalną opowieścią o zwycięstwie dobra nad ciemnymi siłami mocy. Renomowany chirurg w przebraniu znachora wchodził w nieprzyjazny świat i leczył ludzi. Na koniec zaś zwracano mu sprawiedliwość.
Fenomenem o znaczeniu społecznym, a przy okazji bezdyskusyjnym tryumfem artystycznym okazał się powstały w koprodukcji z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim musical "1989" w reżyserii Katarzyny Szyngiery. Odwołujący się do legendarnego musicalu "Hamilton" o ojcach założycielach Ameryki opowiadał o polskiej dekadzie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku od strajku w Stoczni Gdańskiej, podpisania Porozumień Sierpniowych aż do zwycięskich kontraktowych wyborów 4 czerwca 1989 roku. Budował pozytywny mit "Solidarności", uwagę koncentrując przede wszystkim na kobietach. Na scenie byli Lech Wałęsa, Jacek Kuroń, Władysław Frasyniuk, ale to Danuta Wałęsowa, Gaja Kuroń i inne kobiety "Solidarności" prowadziły opowieść. Publiczność odbierała ją jak rockowy koncert. Było wstawanie z miejsc w trakcie piosenek, palce ułożone w znak zwycięstwa. "Zróbmy bum, zróbmy szum, niech się Polska obudzi / Nie zostawiamy w tyle swoich ludzi" - śpiewali wykonawcy, a widzowie szaleli, odbierając te słowa jako zapowiedź tego, co musi się wydarzyć. Spektakl grany jest stale w Gdańsku i Krakowie, zjeździł wiele festiwali i wciąż nie sposób kupić nań biletów. Pokazał, że w polskiej historii liczą się nie tylko zdarzenia traumatyczne, ale i historie, które wspierają, zwieńczone happy endem, budujące wspólnotę ponad podziałami. Tworzące pozytywny mit - bo właśnie nim stał się "1989" i jego oddziaływanie.
Pracowali w ostatnim czasie w Teatrze Słowackiego m.in. Agata Duda-Gracz ("Proszę państwa, Wyspiański umiera"), Jan Klata ("Act of Killing" i "Państwo"), Iwona Kempa ("Szczeliny istnienia"). Te i inne przedstawienie ugruntowały pozycję krakowskiej sceny, dziś wymienianej przez krytyków nieodmiennie w pierwszej trójce najważniejszych teatrów w Polsce. Najważniejsze jednak, że Teatr Słowackiego w ostatnich latach sam stał się pozytywnym mitem, jego historię wieńczy happy end. Zjednoczony zespół obronił swoje miejsce, swojego dyrektora i siebie, można spodziewać się, że dzisiejsza premiera "Wesela" Mai Kleczewskiej rozpocznie całkiem nowy etap. Dwa teatry narodowe (pierwszym jest Narodowy Stary Teatr) w obrębie Plant to niemożliwe, ale "Słowak" w istocie i tak spełnia tę funkcję. I trudno się spodziewać, aby w najbliższych latach miało się to zmienić. (PAP)
autor: Jacek Wakar
wj/ mmu/