Wańkowicz nie mógł znieść tego, że się całkowicie przed mężem otworzył, pokazał, kim jest naprawdę - powiedziała PAP Joanna Kąkolewska, żona autora głośnego wywiadu z Melchiorem Wańkowiczem. 10 września mija 50. rocznica śmierci pisarza
PAP: W jakich okolicznościach poznała pani Melchiora Wańkowicza?
Joanna Kąkolewska: Po wydaniu przez wydawnictwo Iskry zbioru reportaży "Trzy złote za słowo" (1964) mojego przyszłego męża Wańkowicz chciał poznać autora i zaprosił go do siebie. Panowie szybko się zaprzyjaźnili. Ja poznałam Wańkowicza na przełomie lat 60. i 70., gdy byłam już narzeczoną Krzysztofa. Kiedyś wracaliśmy ze SPATiF-u i akurat Wańkowicz wychodził z kościoła św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży.
Był człowiekiem uroczym, pełnym charyzmy i niezwykle szarmanckim, wręcz uwodzicielskim wobec kobiet, ciepłym, ze specyficznym poczuciem humoru, żartobliwym. Często zapraszał męża, szczególnie po śmierci pani Zofii (żony pisarza, która zmarła w 1969 r - PAP) . "Siedzę tu sam jak ten puchacz, przyjeżdżajcie taksówką!" - mówił. Znane w środowisku były na tzw. obiady u Wańkowicza. Bywało na nich nawet ponad 30 osób. Organizował je w dużym mieszkaniu przy ul. Puławskiej 1, a pod koniec życia - w domu jednorodzinnym przy ul. Studenckiej na Służewiu. Jego dom był salonem towarzyskim kulturalnych elit w PRL. Przy stole rozmawiano przede wszystkim na aktualne tematy społeczne, omawiano sytuację polityczną Polski. To było "rozdzielanie włosa na czworo".
Joanna Kąkolewska: Zdarzało się, że Wańkowicz na stole stawiał mocniejsze trunki - np. tradycyjną litewską nalewkę ziołową, która miała kilkadziesiąt procent alkoholu. Częstował nią gości, a później uważnie obserwował i słuchał, co ludzie mówią pod jej wpływem
Wańkowicz był bacznym obserwatorem. Lubił pytać, był niezwykle dociekliwy, ale nie indagował na siłę, potrafił też uważnie słuchać i nie zagadywał swoich rozmówców. Kierował się zasadą "powiedz mi, coś ty jest za człowiek?". Spotkania u niego miały swoją rangę - starannie dobierał gości, zapraszał ludzi wpływowych, którzy osiągnęli wysoki status w kulturalnej hierarchii, czasem także osoby decyzyjne, choć nie zawsze piastujące oficjalne funkcje. Zapraszał także ludzi mniej znanych, jednak interesujących, dobrych rozmówców. Lubił ludzi zderzać ze sobą, a jednocześnie nie chciał do żadnej organizacji należeć, by nie zostać zaszufladkowany. Myślę, że chciał być, jak w okresie międzywojennym, niezależnym obserwatorem ponad wszystkimi układami i zależnościami. Przed wojną dostało mu się za książkę "Opierzona rewolucja" (1934), w której opisał swoje wrażenia z podróży do Związku Sowieckiego. W Polsce mówiono, że ZSRS to "kolos na glinianych nogach", który wkrótce upadnie, a Wańkowicz myślał i pisał inaczej - przewidywał bowiem, że Sowiety przetrwają dłużej, ze strasznymi konsekwencjami dla świata, i za to się naraził w niektórych kręgach, zwłaszcza endecji.
PAP: Jak wyglądały te obiady i spotkania towarzyskie u Wańkowicza?
J.K.: Zacznę od kuchni. Menu było wybitne. Wańkowicz lubił dobrze zjeść, przywiązywał niezwykłą wagę do jakości podanych posiłków. Była to głównie kuchnia polska, często dania wywodzące się z tradycji szlacheckiej, kresowej - zawsze świetnie przyrządzone i wykwintnie podane. To wyrafinowanie było typowe dla domów szlacheckich, choć w zgrzebnych realiach PRL - niełatwe do osiągnięcia. Służąca Wańkowicza, Marta, wspaniale gotowała. Podawano do tego dobre gatunkowe trunki.
Czasem zapraszał spontanicznie. Kiedyś zadzwonił do męża: "Panie Krzysztofie, będzie profesor Sandauer (Artur Sandauer - PAP), proszę koniecznie przyjechać". Czasem pytał: "Nie ma pan ciekawego znajomego?". Mąż zaprosił wtedy reżysera teatralnego Jerzego Grotowskiego, który właśnie miał przyjechać z Wrocławia do Warszawy. Był to moment, kiedy Grotowski dopiero zdobywał wielką popularność.
Na tych obiadach rozmawiano na różne tematy. Mówiono o tym, jak to możliwe, że Zachód nie widzi, że Polska od 25 lat jest pod sowiecką okupacją. Zastanawiano się nad działaniami kanclerza RFN Willy'ego Brandta i jego rzeczywistymi intencjami wobec Polski. Wańkowicz mówił, że przez lata był on uległy wobec Sowietów i Stalina. Czasem słychać było bezsilność, niemoc i narzekano. Wiele mówiono o relacjach polsko-niemieckich, przy czym za Niemcy uważano RFN, wtedy także nazywane Niemcami Zachodnimi, a nie NRD, okupowane i całkowicie uległe wobec ZSRS.
Rozmowy u Wańkowicza były zdominowane przez politykę i sytuację międzynarodową w polskim kontekście. Zdarzało się, że na stole stawiał mocniejsze trunki - np. tradycyjną litewską nalewkę ziołową Trisz Divinis (lit. Trejos Devynerios - Trzy Dziewiątki, czyli 27 - z tylu gatunków ziół ją przygotowywano), która miała kilkadziesiąt procent alkoholu. Wańkowicz częstował nią gości, a później uważnie obserwował i słuchał, co ludzie mówią pod jej wpływem. Brał jednak pod uwagę fakt, że alkohol ludzi zmienia.
PAP: Jakim Wańkowicz był rozmówcą?
J.K.: Trudnym, wymagającym i jednocześnie kulturalnym, taktownym, o ile nie został wyprowadzony z równowagi. Chciał wiedzieć o swoim rozmówcy jak najwięcej, ale, jak wspomniałam, nie indagował na siłę i nie przesłuchiwał. Wiedział, kiedy i co powiedzieć, potrafił słuchać. W rozmowie z nim ważną kwestią były korzenie. Jeśli rozmówca nie znał nazwiska panieńskiego swojej babki i prababki, był zaliczany przez Wańkowicza do kategorii "wykorzenionych". Nie było już wtedy ważne arystokratyczne pochodzenie rozmówcy. Nieznajomość własnych przodków dyskwalifikowała go całkowicie. Gdy rozmawiał z niektórymi osobami, zadawał proste pytanie o zbrodnię katyńską i sprawców: Niemcy czy Sowieci? Wtedy wiedział, z kim ma do czynienia. Oczywiście o Katyń nie pytał każdego napotkanego rozmówcy, tylko ludzi na emigracji, ale też ważnych decydentów PRL i generałów. Gdy rozmówca kluczył, nie udzielał jasnej odpowiedzi - to także była dla Wańkowicza odpowiedź.
W PRL temat Katynia był absolutnym tabu, a Wańkowicz doskonale wiedział, że od powrotu do Polski jest inwigilowany przez SB, więc nie prowokował bezpieki. Pokazywał mężowi radiowozy zaparkowane koło nieistniejącego dziś kina Moskwa, niemal naprzeciwko kamienicy, w której mieszkał, i się uśmiechał. "Zawsze stoją dwa radiowozy, jak pan przyjeżdża. Tak słuchają naszych rozmów. A jak przychodzą do mnie tacy niby ważni - to radiowozu żadnego!" - żartował. Gdy były wymieniane naprawdę istotne informacje, panowie pisali je na karteczkach, bo Wańkowicz obawiał się podsłuchu. Kiedyś przyszła do niego ekipa niby naprawić instalację elektryczną - jak to nazwał, "majdrowali" w jednej ze ścian, ale przewody były przeprowadzone w zupełnie innej.
PAP: Jak wyglądała praca pani męża z Wańkowiczem?
J.K.: "Monstrualny wywiad? Ze mną? Nie podoba mi się to!" - powiedział Wańkowicz, gdy usłyszał o pomyśle na książkę. Jednak w końcu się zgodził.
Na etapie pisania praca przebiegała sprawnie, lecz gdy Wańkowicz podczas autoryzacji napisał książkę całkiem po swojemu - doszły nowe pytania i odpowiedzi - panowie zerwali rozmowy. Chodziło m.in. o pytanie o zabicie ptaka - Wańkowicz jako mały chłopiec z kresowego dworu uczestniczył w polowaniu. On o tym opowiedział, a potem się wstydził, bo na początku lat 70. strzelanie do ptaków, nie tylko przez dzieci, było już źle widziane. Gdy ze Stanów przyleciała jego córka Marta ("Tili"), wyjaśniła mu absurdalność zarzutów.
Mąż wkroczył w życie Wańkowicza, obnażył jego psychikę, ego i atawizmy. Wańkowicz wiedział, że ich pisarstwo stoi na dwóch całkowicie różnych biegunach. "Ja jestem Herbapol, firma zielarska, pan zaś to Polfa – pracująca na formułach, z tym wszystkim sformował się w pańskiej postaci dziwny produkt: polski barok połączony z marihuaną" - powiedział kiedyś.
Wańkowicz zarzucał mężowi, że w reportażu stosuje psychologizm, i tego się obawiał, jednak zależało mu na tej publikacji. Nie mógł znieść tego, że się całkowicie otworzył, pokazał, kim jest naprawdę. To nie była kwestia dwulicowości, bo dwulicowy nie był, ale raczej sprawa pokazania swojego wnętrza, dziś byśmy powiedzieli: intymności.
W trakcie pracy nad książką Wańkowicz okazał się wymagający. Kiedyś zapytał Krzysztofa, dlaczego nie robi nagrań na taśmę magnetofonową, tylko notuje. Mąż odpowiedział, że jego notatki są równie wiarygodne jak nagranie. Wańkowicz nie dawał za wygraną i zrobił próbę: on mówił, jego sekretarka nagrywała, a mąż notował. Okazało się, że słowo pisane męża odtwarza jego prawdziwe słowa i emocje, a na nagraniu Wańkowicz brzmiał po prostu sztucznie i sztampowo. Zgodził się na notowanie zamiast nagrywania. Wańkowicz był człowiekiem kochającym nowinki techniczne, dziś powiedzielibyśmy: gadżeciarzem. W domu miał najnowszy model zachodniej kserokopiarki, najnowsze aparaty fotograficzne. Dlatego dziwiło go, że dziennikarz nie używa magnetofonu. Dla Krzysztofa zaś liczyło się tylko słowo pisane - sporządzał odręczne notatki, do końca życia pisał na maszynie i nie używał komputera.
Napięcie rosło, iskrzyło, bo mąż był świetnym psychologiem i starannie konstruował pytania, tak by rozmówca niczego przed nim nie ukrywał. Pewnego dnia doszło do scysji w Domu Pracy Twórczej, w dawnym pałacu Potulickich w Oborach pod Warszawą. Krzyki było słychać w całym budynku. Wańkowicz wyrzucił męża z pokoju. Po kilku dniach zadzwonił. "Marta przygotowuje dobrą kolację, niech pan szybko przyjeżdża" - i to było oczekiwane przez obydwu pisarzy hasło do pojednania. Panowie zakopali topór wojenny.
Wańkowicz miał specyficzny rozkład zajęć. Pracował tylko rano. Obiad jadł około godziny 15. Później godzinna drzemka i od godziny 17 rozpoczynał życie towarzyskie, to był czas tylko dla gości. Kiedyś skrytykował męża, że nie wszedł do domu, gdy przyjechał pięć minut wcześniej, tylko czekał do 17. Nazwał go "barokowym hipisem".
PAP: Po powrocie do Polski wielu przedstawicieli londyńskiej emigracji zarzucało Wańkowiczowi zdradę ideałów. Mówił o tym?
J.K.: Oceniano, że wracając na stałe do komunistycznego PRL i publikując tam, sprzeniewierzył się pamięci żołnierzy II Korpusu i jego dowódcy, drukując ocenzurowaną i zubożoną wersję "Monte Cassino". Inni zarzucali mu, że do kraju wrócił przez zwykły koniunkturalizm, gdy już na Zachodzie jego popularność przeminęła. To były kłamstwa! Przecież nazwisko znienawidzonego przez komunistów gen. Władysława Andersa było obecne w PRL-owskich wydaniach "Monte Cassino", choć komuniści odebrali mu polskie obywatelstwo. Przecież komuniści jeszcze chyba bardziej niż Andersa nienawidzili Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, a i on jest wymieniony w PRL-owskich wydaniach, choć "Inny świat" był na indeksie cenzury. Takie zarzuty bardzo go bolały, jednak nie okazywał tego. Atakowali go zawistnicy. Ci, którzy go zwalczali, uważali się za patriotów, a dążyli do tego, by w PRL całkiem zapomniano o bitwie pod Monte Cassino.
PAP: Jak wyglądał piknik z Melchiorem Wańkowiczem w Lesie Kabackim?
J.K.: Niedługo po wydaniu wywiadu rzeki "Wańkowicz krzepi", to był styczeń 1974 r., jej bohater dowiedział się, że jego dni są policzone. W marcu podczas badań w Manchesterze wykryto u niego nowotwór wpustu i dna żołądka, którego nie dostrzegali lekarze w kraju. Wiosną 1974 r. zaprosił nas na piknik w Lesie Kabackim, ale ukrywał diagnozę. Jego ostatnia sekretarka Aleksandra Ziółkowska-Boehm usłyszała wtedy: "Chcę się pożegnać z życiem, tylko Kąkolewskim ani słowa!". Czuł się źle, był coraz słabszy. Przygotowałam duży garnek bigosu według przepisu mojej babki, mąż zabrał butelkę tarninówki. Były z nami siostry bliźniaczki Alicja i Bożena Wahl oraz ówczesny partner Alicji, fotograf Krzysztof Grossman, który uwiecznił ten ostatni, jak się okazało, piknik z Melchiorem Wańkowiczem. On wiedział, że już umiera, ale nawet najmniejszym gestem nie dawał nam tego po sobie poznać. Zachowywał się normalnie. Wańkowicz nigdy nie jadł bigosu o tym smaku, więc podałam przepis pani Marcie, która ugotowała mu go jeszcze dwa razy.
Piknik był ostatnim rozdziałem i nieoczekiwanym epilogiem kolejnych wydań książki - Wańkowicz zmarł kilka miesięcy później.
PAP: 10 września mija 50 lat od jego śmierci. Czy jego twórczość przetrwała i obroniła się?
J.K.: Jego twórczość się obroniła i przetrwa, bo Wańkowicz świetnie pisał, miał specyficzny, niepowtarzalny styl. Był dobrym psychologiem, potrafił dotrzeć do wnętrza, duszy trudnych rozmówców. Zawsze - i przed wojną, w jej trakcie i po niej - poruszał tematy ważne dla Polski. Nie pisał wyłącznie reportażu o ważnym wydarzeniu, ale potrafił odtworzyć nastrój, ducha epoki. Kiedy pisał "Monte Cassino", wiernie odtworzył całą topografię, klimat, tak że czytający mógł słyszeć huk pocisków i granatów. W "Zielu na kraterze" wspaniale odtworzył klimat niemieckiej okupacji, choć przecież w tym czasie przebywał na emigracji, najpierw w Rumunii, a później na Bliskim Wschodzie, we Włoszech. Można powiedzieć, że "Ziele na kraterze" to wręcz dokument epoki, tyle że pisany z dala od kraju.
* Krzysztof Kąkolewski (1930-2015) był dziennikarzem, pisarzem i reporterem. W styczniu 1974 r. opublikowano pierwsze wydanie pierwszego w historii polskiej literatury wywiadu rzeki "Wańkowicz krzepi". W trakcie jednego z wywiadów Wańkowicz nazwał Kąkolewskiego "Profesorem Reportażu", ten z kolei tytułował go "Mistrzem Reportażu". Joanna Kąkolewska, która znała Wańkowicza, pomagała mężowi w pracy nad książką.
Rozmawiał: Maciej Replewicz (PAP)
mr/ miś/ mhr/