
To, czego sam doświadczył na wojnie, wyróżniało go spośród innych pisarzy. Jego wizerunek działał tak silnie, że przez niego niektórzy z nas uznali, że też powinni doświadczyć wojny - mówi PAP amerykański pisarz Tobias Wolff, autor wydanego w Polsce zbioru opowiadań „Oto początek naszej historii”.
Zebrane w tomie „Oto początek naszej historii” opowiadania amerykańskiego pisarza Tobiasa Wolffa - pisze we wstępie do książki jej tłumacz Krzysztof Umiński - to historie, które „dzieją się w Stanach Zjednoczonych, gdzieś między prezydenturą Kennedy’ego a epoką młodszego Busha. Bohaterami są zwykle mężczyźni, z portfelem raczej pustym niż nabitym, częściej żyjący na prowincji niż w metropolii. Żołnierze i eksżołnierze, nauczyciele, uczniowie, myśliwi, różnej maści rozbitkowie. Ktoś żywi urazę do brata, ktoś ma nadwagę i jest pośmiewiskiem kolegów, komuś zepsuł się samochód. Niepozorne sytuacje, osadzone wśród powszednich gestów i przedmiotów, ukradkiem eskalują, by na chwilę ukazać życie z niecodzienną intensywnością”. Wcześniej w Polsce ukazała się także powieść Wolffa „Chłopięce lata”, na podstawie której w 1999 r. powstał film w reżyserii Michaela Catona-Jonesa. W rolach głównych wstąpili Robert De Niro i Leonardo DiCaprio.
PAP: W jednym z wywiadów powiedział pan, że gdyby nie literatura, skończyłby pan w więzieniu. Mówił pan poważnie czy posłużył się intencjonalną przesadą?
Tobias Wolff: Poważnie, ale do pewnego stopnia. Brakowało mi kierunku, zacząłem się zadawać z niewłaściwymi ludźmi. Pakowałem się w tarapaty, a moi znajomi niemal zachęcali mnie do robienia rzeczy, przez które miałem potem problemy. Miałem szczęście, że za sprawą czytania zacząłem patrzeć na świat nieco inaczej. Otworzyło mnie ono na inne możliwości, inne sposoby bycia w świecie.
W świat czytania popchnął mnie mój brat Geoffrey. Jest ode mnie starszy o niemal osiem lat, więc jego zdanie miało dla mnie wielkie znaczenie. Co prawda wychowywaliśmy się osobno, ale gdy miałem około 15 lat, nawiązaliśmy bliską relację. Zawsze bardzo mnie wspierał, to dzięki niemu zacząłem dużo czytać, a potem także pisać. Gdy powiedziałem, że gdyby nie literatura, skończyłbym w więzieniu, może nieco przesadziłem, ale nie było to też nierealne.
PAP: Czy był konkretny moment, kiedy powiedział pan sobie: może potrafiłbym też pisać?
T.W.: Próbowałem pisać, odkąd skończyłem 12, 13 lat. To były krótkie formy, opowiadania. Ale do głowy mi wtedy nawet nie przyszło, że mógłbym mieć taki zawód. Nie znałem nikogo, kto by zarabiał na literaturze. Pisałem więc dla samego siebie. Ale kiedy dostałem stypendium do szkoły z internatem w Pensylwanii, trafiłem na znakomitego nauczyciela, dla którego literatura była całym światem. Oceniał moje próby dość surowo, dzięki czemu zacząłem patrzeć na swoją pracę krytycznym okiem. Miałem wiele szczęścia, że trafiłem na kogoś, kto uważał, że warto mnie uczyć.
PAP: Czy to dla nauczyciela największa trudność? Krytykować, ale tak, by nie zniechęcić?
T.W.: Oczywiście. Dziś jestem na emeryturze, ale gdy uczyłem, starałem się znaleźć tę równowagę. Krytyka może być konstruktywna albo nie. Wiem, że zdarzało mi się czasem przesadzić, ale kiedy do tego dochodziło, próbowałem naprawić sytuację. Można się tego nauczyć wyłącznie poprzez praktykę, doświadczenie. Na początku bywałem ostrzejszy w krytyce, niż musiałem być. I wiem, że w ten sposób nie przysłużyłem się literaturze - pisanie tych osób nie stało się od tego lepsze.
Amerykański pisarz Tobias Wolff, 24 maja 2005 r. Fot. EPA/J.J. GUILLEN
PAP: Łatwo było zaczynać karierę literacką na przełomie lat 60. i 70.? To czas, gdy pisarze - oczywiście niektórzy - byli sławami, jak Ernest Hemingway, Saul Bellow czy Truman Capote. Robert Frost czytał wiersze na inauguracji prezydenta Johna Kennedy'ego.
T.W.: Stany Zjednoczone to kraj ludzi z obsesją sławy, więc uwaga szerokiej publiczności zawsze skierowana była raczej na gwiazdy kina albo sportu. Ale pisarze - oczywiście tylko dla określonej grupy społecznej - również mieli wtedy wyjątkowy, heroiczno-romantyczny status.
Hemingway był potężną postacią, żaden ze współczesnych pisarzy nie może sobie tego nawet wyobrazić.
Przed nim taką popularnością cieszył się Francis Scott Fitzgerald. Studiowaliśmy go, analizowaliśmy jego pisarstwo z ogromną powagą i skupieniem. Z wielkim szacunkiem. Robert Frost także był jednym z naszych bohaterów. Gdy pewnego dnia przyjechał do mojej szkoły, było to takie wydarzenie, jakby przyjechała do nas Marilyn Monroe. Pamiętam też wizytę Williama Goldinga, autora „Władcy much”. To był wyjątkowy czas, jeśli chodzi o kulturę, i cieszę się, że dorastałem właśnie wtedy, a nie dziś.
PAP: A sam wizerunek pisarza był dla pana atrakcyjny? Nasuwa się na myśl model twardego faceta w typie Hemingwaya, wiodącego życie pełne przygód.
T.W.: Zdecydowanie, Hemingway działał zwłaszcza na zainteresowanych literaturą młodych chłopaków. I to nie tylko ze względu na jego książki, choć jego proza - porywająca, silna, męska - także nas pociągała, czy to pod postacią powieści, czy opowiadań. Wszyscy wyobrażaliśmy sobie siebie na jego miejscu. Uwielbiałem te opowiadania o wyprawach na polowanie, połowy ryb, a później - o wojnie. To, czego sam doświadczył na wojnie (był ciężko ranny - PAP), wyróżniało go spośród innych pisarzy. Jego wizerunek działał tak silnie, że przez niego niektórzy z nas uznali, że też powinni doświadczyć wojny.
PAP: Czy pana wojenne przeżycia z Wietnamu odpowiadały opisom Hemingwaya?
T.W.: Te prawdziwe elementy z jego powieści. W „Pożegnaniu z bronią” opisał katastrofalny, paniczny odwrót pod Caporetto. Klęskę. To przypominało wydarzenia, których byłem świadkiem w Wietnamie. Jeśli czyta się jego utwory z uwagą i poważnie, dostrzeże się wyraźnie, że nie wychwalał wojny, nie upiększał jej ani nie czynił bohaterską. W najlepszych fragmentach udało mu się natomiast uchwycić cały jej koszmar, jakie zniszczenie powoduje nie tylko w armiach i krajach, gdzie się odbywa, ale też w ludziach. W młodości wyciągnąłem z lektury jego książek niewłaściwą lekcję.
PAP: To, o czym pan mówi, wyraźnie widać w jego depeszach, choćby z lądowania w Normandii.
T.W.: Przypomina mi się także jego artykuł poświęcony ludobójstwu Ormian w czasie I wojny światowej i oczywiście depesze z wojny domowej w Hiszpanii.
PAP: Przeczytałem gdzieś, że wydawało się panu, że pisanie opowiadań będzie łatwiejsze niż pisanie powieści. Czy rzeczywiście?
T.W.: Nie miałem świadomości, jak wiele pracy wymaga napisanie udanego opowiadania. Ale pokochałem sztukę zwięzłości. Piękno i głębię prac Katherine Anne Porter, Flannery O'Connor, Hemingwaya, uwielbiam „Dublińczyków” Joyce'a, mógłbym wymieniać godzinami. Opowiadanie i skoncentrowana w nim siła, niemal nuklearna, jaką potrafi wyzwolić, gdy jest dobrze napisane, to coś, do osiągnięcia czego aspirowałem i wciąż aspiruję.
Jako czytelnik najbardziej lubiłem właśnie opowiadania. Z czasem zacząłem mieć ambicje, czy nawet pragnienie, by napisać choć jedno, które byłoby równie dobre, jak te, które pisali moi ukochani autorzy. Zamieniło się to w obsesję. Ale lubię też dłuższe formy - właśnie kończę powieść, nad którą pracuję już wiele lat, zbyt wiele. Mam nadzieję, że w tym roku uda mi się ją skończyć. Nie uważam, że opowiadanie jest lepsze, bardziej szlachetne niż proza - powiedziałbym raczej, że na różnych etapach naszego życia pociągają nas różne formy.
Brygad Międzynarodowych, Ludwigiem Rennem w Hiszpanii, 1937 r. Fot. Bundesarchiv, Bild 183-84600-0001 / Unknown authorUnknown author / CC-BY-SA 3.0, CC BY-SA 3.0 DE <https://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/de/deed.en>, via Wikimedia Commons
PAP: Nieustannie poszukuje pan historii, scen lub nawet zasłyszanych przypadkiem pojedynczych zdań?
T.W.: Nie mam aż tak silnie rozwiniętego instynktu łowcy. Choć oczywiście od czasu do czasu usłyszę coś, co mi się spodoba, co ze mną zostanie, co będę obracał w głowie, aż w końcu - być może - pojawi się w jakiejś formie w mojej pracy. Natomiast jestem w stanie zrelaksować się w miejscach publicznych, nie krążę nad ludźmi niczym sęp, by porwać ich wspomnienia i przerobić je na literaturę. Wykorzystać na własny użytek.
PAP: Jak napisać dobre opowiadanie?
T.W.: Każde z moich opowiadań przechodzi przez kilka drobiazgowych redakcji. Trwa to tak długo, aż dojdę do formy, która chwyta sedno sprawy. A sam pomysł, z jakim przystępuję do pisania, ewoluuje w trakcie pisania i często podąża w zupełnie inne strony, niż początkowo planowałem. Wpadam na lepszy pomysł. Albo znajduję lepszy sposób na opowiedzenie historii. Staram się zachować możliwą lekkość, a nie zmuszać się do pisania zgodnie z nakreślonym planem, samo opowiadanie mówi mi, że powinno iść w innym kierunku.
Nie powinno się pisać za wszelką cenę.
PAP: Ojciec z jednego z pana opowiadań zabrał syna na koncert wielkiego jazzowego pianisty Theloniousa Monka? Dlaczego akurat Monk?
T.W.: To był mój ojciec. Kochał jazz. Sam nie był muzykiem, ale kochał jazz i ja dzięki niemu też pokochałem. Mój najmłodszy syn Patrick jest zawodowym muzykiem jazzowym, gra na saksofonie i żyje z muzyki... Kto by przypuszczał, że można zarabiać na życie, grając jazz! Miłość do jazzu to u nas sztafeta pokoleniowa. Mój brat jest prawdziwym znawcą, wie o jazzie wszystko.
PAP: A ojciec zabrał pana na koncert Monka?
T.W.: Niestety nie. Byłem na koncertach kilku wielkich muzyków, ale niestety nie miałem okazji podziwiać Theloniousa Monka na własne oczy. Ale cóż to była za niebywała postać! Co za kompozycje... „Ruby, My Dear”, „Blue Monk”... (Tobias Wolff nuci główny temat „Blue Monk” - PAP).
PAP: Z jazzem - zwłaszcza awangardowym, z free-jazzem - wydawać się może, że „ja też bym potrafił tak zagrać”.
T.W.: A w rzeczywistości okazuje się, że żeby tak zagrać, potrzeba ci wielu lat doświadczenia, ćwiczenia, poznawania tradycji, muzyki mistrzów. Trzeba się w niej całkowicie zanurzyć. I tak samo jest z pisaniem. To nie jest coś, co samo ci się poddaje, wcale nie jest łatwo dostępne.
PAP: Wspomniał pan, że już nie prowadzi zajęć, ale zastanawiam się, co powiedziałby pan młodym ludziom marzącym o karierze literackiej, a żyjącym w świecie, w którym dynamicznie rozwija się sztuczna inteligencja?
T.W.: Ten temat pojawiał się na zajęciach co jakiś czas, ale nie byliśmy jeszcze na tak zaawansowanym stadium rozwoju AI. Nie był to wówczas tak ważny temat. Od czasu do czasu rozmawiam z przyjaciółmi, którzy także są pisarzami, i wszyscy zdają się naprawdę przerażeni tym wynalazkiem. Na tyle, że rozmowa szybko się urywa. Wolimy o tym nie myśleć, bo nic na to nie poradzimy. Martwimy się, że sztuczna inteligencja osłabi siłę literatury, ale większość z nas po prostu nie wie na ten temat dostatecznie wiele, by prognozować co do przyszłości. Chciałbym wierzyć, że ludzka wyobraźnia nie pozwoli na sprowadzenie się do czegoś tak przewidywalnego, że możliwego do fabrycznego wytwarzania. Mam taką nadzieję, ale wcale nie musi tak być. Mam 80 lat i silne przeczucie, że nie doczekam czasu, gdy wszystko to się wyjaśni. I w sumie nie jest mi z tym źle.
Rozmawiał Piotr Jagielski
Książka „Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane” Tobiasa Wolffa w przekładzie Krzysztofa Umińskiego ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. (PAP)
pj/ miś/