
„Rejs” jest wciąż żywy - ocenił ks. Andrzej Luter. 19 października 1970 roku odbyła się premiera filmu, który Marek Piwowski zrealizował na pokładzie wiślanego parostatku „F. Dzierżyński” - który wcześniej nazywał się „Polska”.
„»Rejs« przetrwał kilka epok” - napisał ks. Andrzej Luter w artykule pt. „»Rejs«, czyli prawda absurdu” („Więź”, 2020). „W 2002 roku prowadziłem dzień skupienia w jednym z seminariów duchownych w Polsce. Kaplica, godzina 20.00. Na początek postanowiłem przedstawić się klerykom. Posłużyłem się słynną sceną z »Rejsu«. Zaczynam jak Stanisław Tym. » Powiem parę słów o sobie, najpierw… Urodziłem się w Widawie…, znaczy urodziłem się w Widawie, w listopadzie. To znaczy w drugiej połowie listopada…«. To wystarczyło, cała kaplica gruchnęła śmiechem” - dodał.
Dzień po premierze filmu, 20 października 1970 roku umarł Antoni Bohdziewicz, początkowy opiekun artystyczny tej debiutanckiej produkcji fabularnej, który rezygnując z tej funkcji miał ponoć powiedzieć: „»Rejs« wejdzie na ekrany po moim trupie”. „Nie wiadomo, czy ta ponura anegdota jest prawdziwa, niemniej moment śmierci profesora Bohdziewicza ma niemal symboliczną wymowę. Wraz z tym pedagogiem i reżyserem odszedł bowiem w zapomnienie klasyczny styl i estetyka sięgająca swoimi korzeniami jeszcze przedwojennych widowisk” - napisał Maciej Łuczak w książce pt. „Rejs, czyli szczególnie nie chodzę na filmy polskie” (2002).
„Piwowski zaczął improwizować, odchodząc coraz bardziej od propozycji napisanej, którą mu zatwierdzono. Kręcił różne rzeczy, nie bardzo wiedząc, co z tego wyjdzie” - wspominał Bohdziewicz („Kino”, 1970). „Dla mnie »Rejs« to są rozsypane paciorki. Niektóre z nich, owszem, mają piękny szlif, są udane, inne znowu mają pęknięcia. Ale w końcu brak tu sznurka, na który można by te paciorki nanizać, uzyskując w ten sposób jakiś wyraźnie skomponowany komediowy naszyjnik” - wyjaśnił. Piwowski, pogrążony w euforii improwizatora, zapomniał o nim albo zwyczajnie zlekceważył potrzebę użycia sznurka” - ocenił Antoni Bohdziewicz.
Film naznaczyła też tragiczna śmierć Bogumiła Kobieli - który miał grać główną rolę Kaowca - zmarłego 10 lica 1969 roku, tuż przed rozpoczęciem zdjęć.
Bożena Janicka, krytyk filmowy, zapamiętała konsternację, jaka zapanowała po pierwszej projekcji „Rejsu”. „Nawet Bolesław Michałek, redaktor naczelny tygodnika »Film«, w którym niedawno zaczęłam pracę, miał poważnie wątpliwości »o co się w tym filmie rozchodzi?«” – powiedziała PAP Janicka (2020).
Michałek należał jednak do ludzi, którzy mając wątpliwości, są ciekawi zdania innych. Janicka, w opublikowanej w „Filmie” recenzji pt. „Tylko dla dorosłych”, napisała: „Tego, co stanowi o wartości »Rejsu«, nie można chyba nazwać li tylko zmysłem obserwacyjnym, umiejętnością podpatrywania życia”. „Autorom udało się coś więcej; dokonali wymuszenia na rzeczywistości. Zmusili absurd, żeby objawił się w całej okazałości, sprowokowali bzdurę, żeby ujawniła się w postaci czystej, niejako niezależnej od ludzi! Chociaż tkwi w nich właśnie. Autor »Ferdydurke« nazywał tego rodzaju działanie przyprawianiem gęby; w »Rejsie« oglądamy prawdziwą paradę przyprawianych gąb. Każda inna, a któraś z nich jest nasza. Ten film, wykrzywiający się do nas naszymi własnymi grymasami, jest lustrem bardzo niebezpiecznym; dlatego mamy ochotę je stłuc” - oceniła.
Wobec powszechnej konsternacji Andrzej Wajda napisał list otwarty o swoich wrażeniach z kina. „Natychmiastowe porozumienie, zawarte na moich oczach pomiędzy twórcami »Rejsu« a widownią, jest tym bardziej pouczające, że ani mnie, ani wielu wytrawnym realizatorom polskich komedii filmowych, nie udało się nawiązać tak bliskiego kontaktu z publicznością; na pokazach naszych filmów nie słyszało się tego śmiechu i tych oklasków. Okazało się, że to, co początkowo wziąłem za grę prowadzoną w zamkniętym gronie wtajemniczonych, zgodne jest z powszechnym doświadczeniem, że odpowiada temu, co określa się mianem zamówienia społecznego; wreszcie, że twórcy tego filmu posiedli ową wiedzę, z czego chce się śmiać współczesna publiczność” - pisał Wajda.
Wagę filmu dostrzegł również Jan Józef Szczepański - ocenił, że jest to „kabaret na ekranie, w dodatku kabaret improwizowany, a jeszcze do tego zdumiewająco realistyczny” („Tygodnik Powszechny”, 1970). „Scenariusz właściwie nie istnieje, akcja nie podlega żadnym regułom dramaturgii ani nie zawiązuje żadnej intrygi, postaci (z nielicznymi wyjątkami – amatorzy) nie są dramatis personae, lecz po prostu typami ludzkimi z kręgów najtrywialniejszej polskiej codzienności. Zdawałoby się, że ekwipunku tego wystarczy na dwadzieścia minut zabawy w socjologię z satyrycznym przymrużeniem oka. Jednakże zmysł obserwacyjny Piwowskiego, jego poczucie humoru i jeszcze coś więcej – jakaś do granic okrucieństwa wyostrzona świadomość narodowej patologii – pozwalają mu stworzyć z takiego materiału spektakl pełnowymiarowy” - podkreślił. Jego zdaniem pasażerowie statku nie potrafią się bawić ani odpoczywać. „Gnębi ich niejasne podejrzenie, że owa przypadkowa społeczność, w dalszym ciągu czegoś od nich wymaga, niepokoi ich obawa, że się nie wykażą, że podpadną. Budują więc groteskowy fantom pozytywnej aktywności, odbywają bezsensowne zebrania, wybierają zarządy, intrygują, donoszą na siebie, zawiązują kliki, inicjują dochodzenia i nagonki, a wszystko pod pretekstem przygotowywania programu rozrywkowego na imieniny kapitana. Całą tę działalność wypełnia – jako namiastka intelektualnych treści – mowa-trawa, bełkot wyniesionych z biurowych nasiadówek sloganów, które nic nie znaczą, a służą wyłącznie do fingowania aktywnego udziału w zbiorowym życiu” - napisał.
„Szczepański słusznie zwraca uwagę, że „»Rejs« to film o braku samodzielności, tak charakterystycznym dla każdego systemu totalitarnego. Każdy z bohaterów »Rejsu« czuje się nieswojo, ponieważ znalazł się w ramach społeczności nie poddanej żadnym określonym rygorom. A bez rygorów nie da się żyć – takie myślenie wpajał ludziom komunizm” - ocenił ks. Andrzej Luter. „Czytam tekst Szczepańskiego w 2020 roku i przeżywam swoiste déja vu” - dodał.
„Zastosowałem w »Rejsie« metodę prowokowania swoistego ekshibicjonizmu psychicznego, stąd konieczność improwizacji podczas zdjęć, konieczność sytuacji i zachowań naturalnych, dialogów powstających na żywo przed kamerą” – wyjaśnił Piwowski w tygodniku „Film” rok po premierze. „Taki materiał ma w moim odczuciu określoną wartość: stanowi najbardziej autentyczny dokument stanu współczesnych umysłów” - dodał.
Co było potem, wiadomo… Film, który wypłynął w dwóch kopiach wyłącznie na ekrany kin studyjnych jako przeznaczony do wąskiego rozpowszechniania, stał się dziełem kultowym. Cytaty zeń stały się niemal przysłowiami: „Nie słyszałem piosenki, więc się wypowiem”, „Przejdźmy od słów do czynów. Chciałem powiedzieć kilka słów”, „Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy”, „Szczególnie nie chodzę na filmy polskie”, „Nie potrafię znaleźć dystansu”.
Opowieści o niezwykłych „okolicznościach” realizacji filmu przeradzały się w legendy. Z biegiem czasu krytycy coraz chętniej dostrzegali w nim swoistą kontynuację „Trans-Atlantyku” Witolda Gombrowicza. Już po przemianach ustrojowych 1989 r. rozpoczął się nieustający festiwal bardziej lub mniej udanych pomysłów na kontynuację „Rejsu”, zakończony praktycznie po 4 marca 2007 r. kiedy to w rozmowie z „Newsweekiem” reżyser filmu Marek Piwowski przyznając się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL, dopisał kolejną swoistą pointę swego kultowego dzieła. „Myśli pan, że wielu pańskich wielbicieli wyrzuci DVD z »Rejsem«?” – zapytał następnego dnia Kamil Durczok w radiowym „Kontrwywiadzie RMF FM”. „Tak, ale to nie jest powód, żebym dalej milczał. Niech wyrzucają - mają rację i mają powody” – odpowiedział reżyser.
„Rejs” był filmowym debiutem Jana Himilsbacha, którego twarzy wtedy jeszcze raczej nikt nie znał. „Był takim naturszczykiem jak i my. Raczej go się ludzie bali, wyglądał bowiem jak zwykły lump – ciągle ta sama flanelowa koszula i brak zębów, poza dwoma kłami, tworzył obraz odstraszający. Zwłaszcza, że gdy trochę wypił, stawał się agresywny i straszył ludzi tymi swoimi kłami” – wspominał w rozmowie z „Ziemią Sochaczewską” (2006) inny, biorący udział w realizacji filmu, naturszczyk Franciszek Niewiadomski.
„Byłem w 1971 roku na festiwalu w Pesaro, gdzie pokazywano »Rejs«. Gdy tylko na ekranie pokazała się gęba Jasia, już poszedł szmer po widowni: »Spencer Tracy, Spencer Tracy«” – napisał w „Tygodniku Kulturalnym” (1988) Krzysztof Mętrak.
„Rejs” nie był jednak żeglarskim debiutem Himilsbacha, który przez kilka lat od 1951 roku pracował jako palacz na pływających po Wiśle parowcach. Doświadczenia z tej pracy znalazły odbicie w jego opowiadaniach opublikowanych w zbiorze „Monidło” (1967). Niewykluczone też, że zdarzyło mu się wcześniej pływać pod pokładem parowca „Feliks Dzierżyński” na którym w 1969 r. kręcono „Rejs”.
Historia tego statku – zwodowanego niespełna rok po Bitwie Warszawskiej pod nazwą „Polska” - może być kolejną symboliczną przypowieścią.
„W dniu 14 lipca 1921 r., odbyło się uroczyste poświęcenie parostatku pasażerskiego »Polska«, wybudowanego przez Warszawskie Towarzystwo Transportu i Żeglugi, S.A., we własnych warsztatach w Warszawie, przy ul. Solec Nr. 8, podług planów i pod kierunkiem inżyniera E. Fajansa. W uroczystości wzięli udział: P. Naczelnik Państwa, Minister pełnomocny Francji p. Panafieu, przedstawiciele Sejmu, Rządu, instytucyj przemysłowych, finansowych, prasy i wiele wybitnych osobistości. Aktu poświęcenia dopełnił J. F. ks kardynał Kakowski. Po przemówieniach St. ks. Lubomirskiego i p. L. Splessa, wyruszono z gośćmi na przejażdżkę po Wiśle. Statek »Polska« o sile 165 H. P, długości 62 metr., Szer., wraz z kołami 11,20 metr, zanurza się 0.49 metr. Daje to możność uruchomienia go na całej przestrzeni Wisły, nawet przy niskim stanie wody. »Polska« posiada 3 kondygnacje: dolną z kajutami na 2 i 4 osoby przeznaczona do spania, górną o 2 salach jadalnych i wreszcie pomost najwyższy - spacerowy. »Polska« pomieścić może podczas dziennych przejażdżek do 600 osób; (dla 150 są miejsca sypialne). Kajuty z łóżkami dają możliwość wypoczynku podczas dłuższych podróży. Dwa z komfortem urządzone salony restauracyjne na górnym pokładzie, oszklone, zadawalniają najwybredniejszych pasażerów” – informowała prasa latem 1921 roku.
Jak widać z opisu „Polska” była statkiem eleganckim, reprezentacyjnym, salonowym. „Nazwa statku była w pewnym stopniu symboliczna. Wraz z bliźniaczą (ale wykończoną nieco później) »Francją« był pierwszym rzecznym statkiem pasażerskim zbudowanym w niepodległej Polsce. W 1931 roku statek sprzedano Eljaszowi Leszczyńskiemu, który zmienił jego nazwę na »Halka«. Od 1933 roku jednostkę dzierżawiła spółka Polska Żegluga Rzeczna »Vistula«, która była bardzo ważna w historii międzywojennej żeglugi śródlądowej. Powstała w 1927 roku z połączenia konkurujących dotąd ze sobą zawzięcie mniejszych i większych armatorów wiślanych, stając się potentatem na rynku pasażerskich przewozów śródlądowych. A było o co się bić! W 1935 roku statkami śródlądowymi w Polsce przewieziono około 713 tys. ton towarów i 991 tys. pasażerów. Przy rzadkiej sieci dróg lądowych i kolejowych, których układ został w dużej mierze wypaczony w okresie zaborów, statki i żegluga rzeczna pełniły ważną rolę komunikacyjną” – napisała Jadwiga Klim, kustosz w Dziale Historii Żeglugi Śródlądowej Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku.
Jak ustalił Waldemar Danielewicz, autor książek o polskiej flocie, w 1937 r. „Halkę” (ex. „Polskę”) przejął Bank Gospodarstwa Krajowego za niezwróconą pożyczkę. Podczas Powstania Warszawskiego Niemcy zatopili statek na wysokości warszawskiej Cytadeli. Wydobyty w 1947 r. został „całkowicie przebudowany, tak, że z dawnego statku pozostał tylko w niezmienionej formie kadłub statku” – napisał Danielewicz. Parowiec zyskał ponadto imię Feliksa Dzierżyńskiego.
Po przebudowie miał bufet, kabiny sypialne dla 120 osób. W przejażdżkach dziennych zabierał 340 pasażerów. Pływał na trasie Warszawa-Gdańsk. W 1960 r. przeszedł remont kapitalny połączony z wymianą kotła w Stoczni Gdańskiej. W 1971 r. został wycofany z eksploatacji. Przez krótki czas służył Warszawskiemu Towarzystwu Wioślarskiemu jako przystań. W 1975 zatonął „na skutek braku jakiegokolwiek zabezpieczenia przed zimą w porcie na Żeraniu w Warszawie”. Złomowany został już w wolnej Polsce w 1994 roku, z jednej strony praktycznie uniemożliwiając kontynuację „Rejsu”, z drugiej zaś – symbolicznie dopełniając jego przesłanie.
„»Rejs« był prawdą o PRL, ale także o ludziach z PRL, czyli o ludziach w ogóle” – powiedziała PAP Bożena Janicka. „Z uśmiechem mówić prawdę, któż broni?” – przywołała sentencję Horacego. „Udało się to Piwowskiemu w »Rejsie«, Barei w »Misiu«… A potem już nikomu” – podkreśliła.
„»Rejs« wciąż żywy. Oglądałem go dziesiątki razy. Mogę z pamięci zacytować całe dialogi. Nie potrafię znaleźć dystansu. Kocham ten film” - podsumował ks. Andrzej Luter. (PAP)
Paweł Tomczyk
top/ aszw/