27.05.2009 Warszawa (PAP) - Miażdżące zwycięstwo opozycji solidarnościowej w wyborach 4 czerwca 1989 r. było wielkim osiągnięciem. Frekwencja natomiast była rozczarowująca.
27.05.2009 Warszawa (PAP) - Miażdżące zwycięstwo opozycji solidarnościowej w wyborach 4 czerwca 1989 r. było wielkim osiągnięciem. Frekwencja natomiast była rozczarowująca. To nam zresztą, jako społeczeństwu, zostało do dziś - ocenił w rozmowie z PAP ówczesny korespondent brytyjskiego dziennika "Financial Times" w Warszawie Krzysztof Bobiński.
"Najważniejsze było przygniatające zwycięstwo Solidarności, opozycji antykomunistycznej. Była to rewolucja, ale rewolucja pokojowa, która dokonała się przez urnę wyborczą, a nie przez tradycyjne rewolucyjne sposoby. To było wielkie osiągnięcie" - wspominał.
"Rozmiary zwycięstwa, zwłaszcza w wyborach do Senatu, były raczej do przewidzenia. Co nie było do przewidzenia, i co zaskoczyło, to była relatywnie niska frekwencja. Głosowało chyba ok. 55 proc. Nie była to oszałamiająca liczba. Wiele osób nie zagłosowało ani w tę, ani we w tę. Myślę, że to pokazywało, że społeczeństwo w 1989 r. było dosyć zmęczone" - ocenił publicysta.
Z drugiej strony, jak mówił, ludzie obawiali się tego, co może się stać, jeśli zmieni się status quo. "Te nastroje przełożyły się na bardzo dobry wynik Stanisława Tymińskiego w późniejszych wyborach prezydenckich. Ludzie nie byli jeszcze gotowi do głosowania na byłą władzę, ale znaleźli sobie kandydata, który odzwierciedlał ich niepokój i niepewność co do przyszłości" - dodał.
Jego zdaniem, rozczarowujące było to, że pierwszy raz po prawie 50 latach społeczeństwo miało możliwość wypowiedzenia się na temat władzy i tylko nieco ponad połowa Polaków z tej szansy skorzystała. Teraz, w wolnej Polsce, jak mówił, frekwencja w wyborach nadal jest rozczarowująco niska. Winą za to, jego zdaniem, można obarczyć polityków i ich sposoby działania. "Jest nastrój odrzucenia, ludzie z tego teatru politycznego wychodzą, nie chcą w tym uczestniczyć, nie chcą słuchać polityków. To szkoda" - powiedział.
Zdaniem Bobińskiego, chodzenie na wybory, do których prawo sobie wywalczyliśmy, jest niejako naszą powinnością. Nie tylko wobec naszego kraju, ale też wobec wschodnich sąsiadów, którzy wciąż zmagają się z problemami, które dla nas już nie istnieją.
"Kompletnie na przykład nam nie przychodzi do głowy, że ktoś mógłby sfałszować wyniki wyborów, że trzeba specjalnie pilnować komisji wyborczych. Tymczasem w wielu krajach nadal kwestia uczciwości wyborów jest bardzo ważna. Teraz mieliśmy niedawno w tej sprawie demonstracje w Mołdawii, dwa lata temu w takich protestach w Armenii zginęło 10 osób. Dawniej w krajach komunistycznych ludzie protestowali, kiedy ceny mięsa szły w górę. W tej chwili demonstrują, kiedy wybory są sfałszowane, czyli ten proces wyborczy jest w wielu krajach bardzo ważny i bardzo żywy. Szkoda że my troszeczkę lekceważymy wybory i politycy lekceważą wyborców, podczas gdy ludzie na wschód od nas giną, są prześladowani i bici, bo chcą wolnych wyborów" - powiedział.
Jak dodał, w 1989 r. nie było specjalnych komentarzy dotyczących frekwencji. "Raczej wszyscy zastanawiali się co będzie z władzą komunistyczną w sytuacji, kiedy Solidarność tak miażdżąco wygrała wybory. Był ten problem, czy umowa o dzieleniu się władzą się utrzyma. Jeszcze istniał Związek Radziecki, istniał Układ Warszawski, sowieckie wojska były w Polsce, w innych krajach jeszcze nie było widać, że coś się może zmienić, a tutaj raptem się okazało, że Polacy zagłosowali za wolnym ustrojem" - mówił.
Świat zewnętrzny natomiast, według Bobińskiego, w ogóle z relatywnie niewielkim zainteresowaniem śledził pierwsze polskie częściowo wolne wybory. "Nie było takiego zainteresowania i takiego entuzjazmu, jaki można było obserwować przy strajkach w lipcu i sierpniu 1980 r." - ocenił publicysta.
Jego zdaniem, na świecie działo się wtedy tak wiele, że uwaga zagranicy była skupiona na innych krajach. "Po pierwsze od dwóch, trzech lat działy się rozmaite, niesamowite rzeczy w samej Rosji, związane z nową polityką Gorbaczowa. Poza tym właśnie 4 czerwca władze chińskie dokonały masakry protestujących studentów na placu Tiananmen. Uwaga świata zwróciła się więc na wydarzenia w Chinach" - powiedział.
Później, jak mówił, znów oczy świata zwróciły się ku Polsce, ale ludzi w innych krajach bardziej interesowały reformy Balcerowicza, przemiany gospodarcze niż sam fakt, że w Polsce zmieniła się władza.
Kampania wyborcza, jak wspominał Bobiński, była bardzo ożywiona. Nie przypominała dzisiejszych zaciętych pojedynków, ale żadna ze stron nie zaniedbała promocji. "Te wybory nie były drętwe. Po obu stronach agitacja była bardzo żywa" - podkreślił.
"Kampania kandydatów opozycyjnych odbywała się głównie za pomocą spotkań z wyborcami, przy wykorzystaniu struktur Solidarności. Plakaty odgrywały też pewną rolę. Natomiast media były w rękach władzy i one, jeżeli w ogóle, orędowały za władzą" - opowiadał.
Po drugiej stronie był rząd Mieczysława Rakowskiego, który, jak wyraził się Bobiński, był pełen "kolorowych osobistości", ludzi, którzy wierzyli w swoje powodzenie w wyborach. "Oni też ciężko pracowali, jeździli po Polsce i agitowali za sobą" - wspominał.
Przy czym, drugorzędną sprawą były nazwiska poszczególnych kandydatów, ale liczyła się ich przynależność do jednej ze stron. Wybory były, jak podkreślił, plebiscytem, rywalizacją pomiędzy "nami" a "nimi". "Każdy kandydat opozycji miał zdjęcie z Lechem Wałęsą i to był ten znak jakości, którym Solidarność się posługiwała. Władza też nie używała jakiś specjalnych technik, mimo że jej kandydaci też jeździli i spotykali się z wyborcami" - wyjaśnił Bobiński. Według niego, głos który wyborcy oddali 4 czerwca był odzwierciedleniem ich poglądów, ukształtowanych przez lata. (PAP)
ula/ abe/ jbr/