Ostatni z byłych komunistycznych dygnitarzy z czasów ZSRR, prezydenci Kazachstanu i Uzbekistanu, jedni z najdłużej panujących przywódców świata, ubiegają się o kolejne kadencje.
Prezydent Kazachstanu, liczący sobie już 74 lata Nursułtan Nazarbajew, objął władzę jako komunistyczny I sekretarz w 1989 roku, kiedy jego kraj był jeszcze jedną z republik ZSRR. W tym samym roku, także jako I sekretarz, w sąsiednim Uzbekistanie swoje panowanie rozpoczął starszy o trzy lata Islam Karimow.
Obaj przejmowali rządy z nominacji ówczesnego przywódcy ZSRR Michaiła Gorbaczowa, który widział w nich, wówczas młodych politykach, pragmatyków dostrzegających konieczność reform komunistycznej gospodarki i państwa, a także przeciwwagę dla partyjnej starej gwardii, skorumpowanej i niechętnej jakimkolwiek zmianom. Awanse Nazarbajewa i Karimowa były też skutkiem burzliwych narodowościowych rozruchów w obu republikach, a pierwszym zadaniem nowych przywódców było zaprowadzenie porządku.
Obaj uznali, że spokój i porządek mogą zapewnić jedynie autokratyczne rządy w stylu chińskim - dopuszczające reformy i swobodę w gospodarce, za to tłumiące wszelkie przejawy politycznej opozycji. Karimow, zapatrzony w Tamerlana (pochowanego w jego rodzinnej Samarkandzie), sprawował odtąd władzę tak dyktatorsko, że nawet w Azji Środkowej, kolebce satrapii, zyskał sobie złowrogą sławę najgorszego tyrana. Nazarbajew rządził łagodniej, a przynajmniej zachowując pozory liberała.
W 1991 r., kiedy rozpadł się ZSRR, podobnie jak niemal wszyscy komunistyczni I sekretarze, Uzbek i Kazach ogłosili się prezydentami nowych, niepodległych państw. Przyjmując narzuconą przez Zachód demokratyczną formę, pozwalali się swoim rodakom wybierać na kolejne kadencje. Żadne z tych elekcji nie zostały uznane na Zachodzie za uczciwe i wolne.
W 1991 r., kiedy rozpadł się ZSRR, podobnie jak niemal wszyscy komunistyczni I sekretarze, Uzbek i Kazach ogłosili się prezydentami nowych, niepodległych państw. Przyjmując narzuconą przez Zachód demokratyczną formę, pozwalali się swoim rodakom wybierać na kolejne kadencje. Żadne z tych elekcji nie zostały uznane na Zachodzie za uczciwe i wolne.
Obaj obeszli też wymuszany przez Zachód wymóg, by prezydent mógł rządzić jedynie dwie kadencje. Najpierw, kiedy zbliżał się koniec drugiej i ostatniej kadencji, kazali wprowadzać poprawki do konstytucji i zgłaszali się do wyborów, twierdząc, że po konstytucyjnych zmianach prezydenckie kadencje liczą się od nowa. Zamiast wyborów przeprowadzali też plebiscyty w sprawie przedłużania swoich kadencji, a pochlebcy Nazarbajewa, ogłoszonego w 2010 r. "Wodzem ludu", wpisali do konstytucji, że w uznaniu jego zasług zezwala mu się rządzić tak długo, jak mu się spodoba.
Nowe wybory w 17-milionowym Kazachstanie, najbogatszym (dzięki surowcom energetycznym) kraju Azji Środkowej, wypadają w 2016 r., ale współpracownicy Nazarbajewa uznali, że nie ma co czekać i trzeba je przeprowadzić już w tym roku. Powody pośpiechu są dwa – brak następcy i poczynania Rosji na Ukrainie.
Sprawując władzę tak długo, Nazarbajew nie tylko nie wychował sobie następcy, ale zwalczał każdego, kto dla siebie taką rolę upatrzył. Nie miał litości nawet dla swojego zięcia, b. ministra bezpieczeństwa Rachata Alijewa, męża najstarszej z trzech córek, Darigi. Kiedy zięć zaczął publicznie mówić o swoich ambicjach i naglić teścia-prezydenta do emerytury, Nazarbajew kazał córce rozwieść się, a następnie ogłosił zięcia przestępcą i kazał rozesłać za nim listy gończe (na jego szczęście Alijew był wtedy ambasadorem w Wiedniu).
Nieuregulowana sukcesja grozi rządzącej elicie wyniszczająca wojną o władzę, dlatego ona sama uznała, że lepiej przedłużyć panowanie Nazarbajewa, a spór o dostęp do władzy i bogatej państwowej kasy odłożyć na później.
Kazachowie z niepokojem przyglądają się też agresywnej polityce rosyjskiego prezydenta Władimira Putina. Już po aneksji Krymu pojawiły się obawy, czy przykładu z tamtejszych rodaków, a także tych z Donbasu, nie zechcą wziąć także Rosjanie z Kazachstanu. Stanowią oni jedną piątą ludności kraju, mieszkają w jego północnej części, przy granicy z Rosją i entuzjastycznie popierają Władimira Putina.
Latem zeszłego roku Putin pozwolił sobie przecież na pogardliwe wypowiedzi o Kazachstanie, jako kraju, który nigdy nie istniał (to samo mówi o Ukrainie). W odpowiedzi Nazarbajew nakazał, by w tym roku hucznie obchodzić w Kazachstanie 550-lecie powstania chanatu Kiereja i Żanibeka jako początków kazachskiej państwowości.
Kazachowie uznali, że w niepewnych czasach nie ma co czekać z wyborami przywódców i trzeba uporać się z elekcją, zanim sytuacja się pogorszy. Rządząca partia Nur Otan oraz Zgromadzenie Ludu Kazachstanu (rada przedstawicieli różnych grup narodowościowych) wezwały prezydenta, by wyznaczył datę przyspieszonych wyborów. Na wszelki wypadek w styczniu kazachska armia przeprowadziła wielkie manewry, by przećwiczyć "walkę z inwazją terrorystów, ekstremistów i separatystów", a żeby uniknąć wyborczych protestów, władze zakazały publicznych zgromadzeń.
W 30-milionym Uzbekistanie, regionalnym mocarstwie, Karimow nie boi się rosyjskiej irredenty – Rosjanie stanowią tam ok. 5 proc. ludności. Ale podobnie jak Nazarbajew, nie wychował następcy (o tytuł ten walczą od dawna premier Szwakat Mirzojew, wicepremier Rustam Azimow i szef służb bezpieczeństwa Ruszam Inojatow), a w stworzonej przez siebie satrapii wyklucza wolne wybory jako sposób wyłaniania przywódców. W tej sytuacji, w marcu, Karimow, o którym od dawna mówi się, że coraz bardziej niedomaga na zdrowiu, wystartuje w wyborach po raz czwarty (1991, 1995, 2007; w 1995 r. jego rządy zostały przedłużone w wyniku referendum).
W marcu wybory, tyle że parlamentarne, czekają też trzecie z pięciu państw Azji Środkowej - Tadżykistan, którego prezydent Emomali Rahmon mimo młodszego wieku (63 lata) panuje tylko o trzy lata krócej od kolegów po fachu z Kazachstanu i Uzbekistanu. I podobnie jak u nich, wybory w Tadżykistanie służą wciąż jedynie przedłużeniu panowania tych, którzy już sprawują władzę.
Wojciech Jagielski (PAP)
wjg/ awl/ mc/