Anna Czerwińska, Krystyna Palmowska i Wanda Rutkiewicz jako pierwsze na świecie kobiety zdobyły 15 lipca 1985 roku Nangę Parbat (8125 m), górę o złej sławie. Czerwińska podkreśliła: była to bardzo trudna wyprawa pod wieloma względami, chwilami na krawędzi życia. PAP: Jak ocenia pani zdobycie w czysto damskim składzie "Pożeracza ludzi" jak mówią o Nandze Parbat Szerpowie?
Anna Czerwińska: Bardzo wysoko, tym bardziej, że to była trudna wyprawa pod wieloma względami. Miałyśmy kłopoty z tragarzami, gdyż nie chcieli słuchać kobiet. Ekspedycja miała być lekarstwem na fatalne samopoczucie po K2 w 1984 roku, nie tylko nieudane pod względem sportowym, ale i finansowym. Wanda zaciągnęła wówczas kredyt, który trzeba było spłacić. Targałyśmy wszystko ze sobą do góry, bo same poręczowałyśmy sporą część drogi i zakładałyśmy obozy.
PAP: Czy ktoś na górze jeszcze działał oprócz pań?
Anna Czerwińska: Męska ekspedycja m.in. z Jurkiem Kukuczką atakowała Nangę z innej strony, my flanką Diamir. Działali na niej na początku Szwajcarzy, ale się wycofali. Potem ich namioty wykupili łącznie z zawartością alpiniści z Tyrolu Peter Habeler i Michel Dacher. Zapłacili też za korzystanie z założonych przez nich poręczówek. Nam się to nie podobało, takie działanie na skróty. Swoje liny i namioty wynosili też Japończycy.
PAP: Działały panie w dwóch zespołach: Rutkiewicz z Mirosławą Miodowicz-Wolf zwaną przez przyjaciół "Mrówką" i pani z Palmowską, ale na szczycie stanęła trójka.
Anna Czerwińska: Z Krysią wycofałyśmy się z pierwszej próby ataku z obozu III ze względu na gorsze samopoczucie. Okazało się, gdy ponowiłyśmy atak, że zejście na dół uratowało nam życie, bo czwórka została zasypana przez lawinę. Wanda i "Mrówka" też miały kłopoty wyżej w czwórce, gdzie nie było obozu i trzeba było nocować w jamie wykopanej w śniegu razem z Austriakami. Pozostała w niej ostatecznie tylko "Mrówka", która potem bez powodzenia atakowała szczyt pozostawiona sama sobie przez Habelera i Dachera. My wróciłyśmy do obozu III i wyniosłyśmy do czwórki namiot. Potem we dwójkę z Krysią atakowałyśmy szczyt, ale pomyliłyśmy kuluary i musiałyśmy się wycofać. W końcu dołączyła do nas Wanda, która wcześniej musiała sprowadzić niżej wyczerpaną po nieudanym ataku Mirosławę.
PAP: Na szczycie stanęły panie razem?
Anna Czerwińska: Skądże. Każda szła swoim tempem. Wanda miała zresztą jakieś problemy ze zdrowiem i przez pół godziny musiała na leżąco "odpoczywać" na wysokości 8000 m. Zostałam przy niej i nawet się bałam, że stracę szczyt. Kryśka jak zwykle była najszybsza i poszła torować drogę. W końcu Wanda poczuła się lepiej i mogłam kontynuować wspinaczkę. Pozostawałam w kontakcie wzrokowym z Kryśką, która weszła pierwsza, ale na mnie nie poczekała. Twierdziła, że zawsze się grzebię. Dzieliło nas może 15 metrów. Miałam nawet o to do niej pretensję, bo była piękna pogoda, poza tym chciałam mieć w końcu jakieś wspólne zdjęcie. Wanda weszła ponad godzinę po nas. Powinnam zaczekać na nią, ale bałam się, że nie zdążę zejść przed nocą i pognałam na dół.
PAP: Czy to był koniec groźnych sytuacji?
Anna Czerwińska: Nie. Zejście też było dramatyczne. Na grani dopadła mnie mgła naładowana elektrycznością. Dookoła słychać było trzaski. Wszystko mnie kłuło, a włosy pod kaskiem jeżyły się. Bałam się wejść głębiej w tę elektrykę. W końcu opatentowałam poruszanie się po grani na czworakach z wysuniętą lewą ręką jako piorunochronem. Potem przez jakiś czas miałam tę rękę bez czucia. Kiedy dotarłam do zejścia w kuluar czekała na mnie Kryśka. Byłam jej za to wdzięczna, bo to trudny kawałek podejścia. Oczywiście była na mnie zła, że tak długo musiała na mnie czekać. Ją mgła z wyładowaniami ominęła.
PAP: Do obozu IV zeszły panie już bez problemów?
Anna Czerwińska: Kryśka, która znowu szybciej szła, bez problemów. Ale my z Wandą zgubiłyśmy drogę. Kocioł Bazhin to rozległy płaskowyż. Było już ciemno. Ja utknęłam w jakiś szczelinach, nawet Wanda mnie wyprzedziła i pierwsza trafiła do namiotu. Znalazłam drogę tylko dzięki temu, że wystawiła latarkę na wierzchu namiotu. Było już ze mną słabo. Widziałam jakąś knajpę nadmorską i las po bokach... Pierwszą rzeczą jaką zobaczyłam z realnego świata, były wystające z namiotu buty Wandy z rakami.
PAP: Nanga nie dała się więc łatwo zdobyć, potwierdzając złą sławę.
Anna Czerwińska: Na koniec popsuła się jeszcze pogoda. Niebo rozświetlały błyskawice przeskakujące między chmurami. Potem zaczął sypać się z nieba śnieżny pył i widoczność spadła do zera. Dopiero po kilku godzinach trochę się przetarło. Na Nandze zginął kwiat niemieckich himalaistów, wielu Szerpów, więc nasze wejście i zejście w takich warunkach było naprawdę wyczynem.
***
3 lipca przypada 60. rocznica zdobycia Nangi Parbat, zwanej "Diabelską górą". Pierwszego wejścia dokonał Austriak Herman Buhl po ogromnych zmaganiach, bez dodatkowego tlenu. Ostatnie 1300 m pokonał samotnie, będąc pod wpływem środka dopingującego na bazie amfetaminy.
Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz (PAP)
olga/ kali/