22.03.2010. Warszawa (PAP) - Cesarz reportażu, jak określany bywa Ryszard Kapuściński, zaczynał karierę, jako dziennikarz agencyjny, pracując dla PAP. Już jako uznany pisarz przyznał: "W głębi serca wszyscy jesteśmy depeszowcami".
W 1962 roku ówczesny redaktor naczelny PAP Michał Hoffman zaproponował Kapuścińskiemu posadę pierwszego stałego polskiego korespondenta w Afryce. Reporter miał tam zorganizować od podstaw placówkę i samodzielnie obsługiwać 30 milionów kilometrów kwadratowych i znajdujące się na tym terytorium 50 państw afrykańskich. "Podjąłem tę pracę, bo wiedziałem, że w ten sposób więcej zobaczę, spotkam więcej ludzi. Najemnik, rewolucjonista czy generał nie będzie tracić czasu na wysłannika jakiejś polskiej gazety, o której nawet nie słyszał. Ale może zgodzi się na wywiad z dziennikarzem, który obsługuje cały kraj" - wspominał Kapuściński z wywiadzie dla włoskiej "Granty".
"PAP w tamtych czasach była ambitną, ale biedną agencją. Jeżdżąc, jako korespondenci wojenni do różnych zapalnych punktów świata, jej wysłannicy nie byli nawet ubezpieczeni" - wspomina Mirosław Ikonowicz, który pracował jako korespondent zagraniczny PAP w tym samym czasie co Kapuściński. Praca była ciężka m.in. ze względu na wielką presję czasu. "Od korespondenta agencji prasowej wymaga się, aby pisał i pisał, bez przerwy, bez wytchnienia" - pisał Kapuściński, porównując swoją pracę do zajęcia piekarza, którego wypieki mają smak, dopóki są świeże. Po dwóch dniach czerstwieją, a po tygodniu pleśnieją i nadają się tylko do wyrzucenia. To samo dzieje się z materiałami agencyjnymi. Kapuściński bywał upominany przez szefów z agencji, że pisze za mało i za wolno.
Afrykański rozdział życia Kapuścińskiego obszernie opisał Artur Domosławski w biogafii "Kapuściński. Non-fiction". Domosławski pisze, że Kapuściński zakochał się w Afryce. "To nie praca, to pasja (...) Uważa, że los dał mu szansę uświadomienia dostatniemu światu, co dzieje się w Afryce, tragizmu tutejszej sytuacji, i że powinien przemówić do sumień bogatych ludzi. Żeby jednak dać świadectwo, musi żyć między Afrykańczykami, dzielić, na ile się da, ich los: chorować jak oni, wspólnie głodować" - opisuje Domosławski.
W pracy tej jednak borykał się też z problemami czysto technicznymi. Problem stanowiło także przesyłanie informacji. Już samo zlokalizowanie w Afryce działającego teleksu było trudne, poza tym względy finansowe decydowały o tym, że to nie Kapuściński łączył się z krajem, lecz to agencja kontaktowała się z nim. Oznaczało to dla reportera długie godziny oczekiwania na połączenie. Wysyłając depesze telegramem, Kapuściński łączył dla oszczędności przyimki z rzeczownikami, tak wychodziło taniej. PAP-owskie fundusze na kontakt były niewielkie, a sam Kapuściński zarabiał około 300 dolarów - fortunę jak na polskie warunki i jednocześnie niewiele jak na potrzeby człowieka, który podróżował po Afryce. Jedna depesza miała "budżet" wynoszący 40 dolarów, a przesłanie jednego słowa kosztowało pół dolara. Mógł więc nadać maksymalnie 80 słów, opisując w nich cały przewrót wojskowy. Kapuściński powtarzał, że tak właśnie uczył się operowania skrótem i zwięzłości formułowania myśli.
Niekiedy kontakt redakcji z reporterem urywał się. Kapuściński potrafił ruszyć w głąb Czarnego Lądu na wiele dni i nie dawać znaku życia. PAP obdzwaniała w takich sytuacjach ambasady afrykańskie w Warszawie z prośbą o informację, gdyby akurat w ich kraju pojawił się polski reporter. Po kolejnej takiej przygodzie Hoffman oficjalnie zakazał Kapuścińskiemu takich "dzikich" wypraw.
Praca była ciężka, ale miała dobre strony. "Nieraz pytają mnie, jak to możliwe, że byłem naocznym świadkiem 27 rewolucji. Wydaje się to niemożliwe, ale dokładnie tego wymagała moja praca. Mogłem jeździć, dokąd chciałem. Byłem odpowiedzialny za 50 krajów, musiałem dostarczać materiał z każdego z nich, co najmniej raz na miesiąc" - wspominał Kapuściński. Pisane przez niego w tym czasie materiały to nie tylko krótkie notki, lecz obszerne, często szczegółowe, analizy. Trafiają one najczęściej do Biuletynu Specjalnego PAP, który początkowo dociera tylko do najwyższych funkcjonariuszy KC, potem także bibliotek uniwersyteckich, ministerstw, wielu redakcji. W najlepszym okresie Biuletyn Specjalny rozchodził się w nakładzie 5 tys. egzemplarzy. Wiele z informacji w nim zawartych opatrzonych było klauzulą "nie do publikacji w prasie".
Czasami bywało groźnie. W samym środku Czarnej Afryki Kapuściński zachorował na malarię mózgową, która nieleczona kończy się śmiercią. Obawiając się odwołania do Warszawy, Kapuściński ukrywał też przed redakcją, że odnowiła mu się gruźlica, na którą zachorował podczas wojny. Leczył się w bezpłatnej przychodni dla miejscowych, aby uniknąć wysyłania do Warszawy rachunków z płatnego szpitala. "Zresztą chciał być jak najbliżej opisywanych ludzi, żyć, choć trochę ich życiem. Zamiast w hotelach dla białych mieszkał w zarobaczonych murzyńskich pensjonatach, w ubogich domach swych ugandyjskich czy tanzańskich przyjaciół" - wspominał Ikonowicz. W końcu jednak wiadomość o kłopotach ze zdrowiem Kapuścińskiego dotarła do redakcji. Na odsiecz do Tanganiki wysłano Alicję Kapuścińską, z zawodu lekarkę, której udało się nawet umieścić męża na jakiś czas w szpitalu.
Pod koniec 1966 roku stan zdrowia zmusił Kapuścińskiego do powrotu do kraju. Do zdrowia wracał, pracując jako redaktor działu zagranicznego w PAP. Wkrótce Michał Hoffman wysłał go z kolejną misją zorganizowania placówki PAP w Chile. Kapuściński dostał od agencji trzy miesiące "luzów", aby nauczyć się hiszpańskiego. Większość informacji kierowanych było do Biuletynu Krajowego, z którego mogła korzystać prasa. Reszta wiadomości, których ze względów ideologicznych nie chciano rozpowszechniać, trafiała do Biuletynu Specjalnego, do którego wgląd miała jedynie garstka uprawnionych. Kiedyś depesza Kapuścińskiego z Chile przez przypadek trafia do Biuletynu Krajowego, zamiast do "Specjalnego" i wybuchł międzynarodowy skandal, a Kapuściński został wydalony z Chile. Ostatecznie reporter objął placówkę PAP w Meksyku.
Łączenie pracy depeszowca i pisanie reportaży stawało się coraz trudniejsze. W rozmowie z Wojciechem Giełżyńskim Kapuściński mówił o swojej pracy: "Wykonuję właściwie dwa zawody: korespondenta i reportera. Ten pierwszy jest ważniejszy, bo po to jeżdżę, żeby nadawać wiadomości, pisanie reportaży jest moim zajęciem na wpół prywatnym. Wieczorne notatki - to są moje codzienne depesze do PAP. Jestem ten +czarnoroboczyj+ korespondent agencyjny, z tej najczarniejszej armii pracy, jaka jest w dziennikarstwie. Dzień w dzień muszę zebrać materiał, usiąść i napisać go na maszynie, potem sperforować na teleksie, jeśli mam teleks, potem doczekać się łączności z Warszawą - i rano jestem nieprzytomny, i jeszcze nie mam pewności, czy ten materiał w ogóle doszedł do centrali. Jeżeli to się powtarza następnego dnia, następnego i następnego, to ja już nie mam siły, żeby jedno słowo zapisać dla siebie" - mówił Kapuściński. Dojrzewało w nim pragnienie wyzwolenia się z kieratu pisania codziennych informacji i poświęcenia się reportażom.
W roku 1972, w wieku 40 lat, Kapuściński opuścił Amerykę Południową i zrezygnował z etatowej pracy w PAP. Gdy po dwóch latach przerwy jako redaktor "Kultury" pojechał do Etiopii i Angoli, wyjazd sponsorowała mu jednak znowu agencja - Kapuściński podpisał z nią umowę na dostarczanie informacji. Później jeszcze kilkakrotnie współpracował z PAP - w 1979 roku relacjonował wizytę Jana Pawła II w Meksyku i z ramienia PAP wyruszył do Iranu, aby opisać rewolucję islamską Chomeiniego. Jeszcze na początku lat 80. Kapuściński dostał propozycję z Polskiej Agencji Prasowej, by wyjechać na placówkę zagraniczną. Reporter jednak odmówił, mówiąc, że skoro jego koledzy są internowani, to on w ogóle z Polski nie będzie wyjeżdżać.
Jako korespondent PAP Kapuściński na początku lat 90. zbierał materiały do "Imperium", podróżując po Związku Radzieckim. Legitymację agencji miał "od zawsze", nie był jednak już od lat zatrudniony w PAP-ie i nie pracował w danym momencie dla agencji. "Jednak PAP zawsze uważała Kapuścińskiego za +swojego+, kibicowała jego twórczości. Rysiek otrzymał od PAP oficjalne pismo zaświadczające, że udaje się do ZSRR jako specjalny wysłannik agencji, aby zbierać materiały o postępach pierestrojki. Bez takiego glejtu nie mógłby się poruszać" - wspomina Ikonowicz.
"Wybrałem pracę dla agencji prasowej z pewnych szczególnych przyczyn, ze względu na możliwość wyjazdu. Pod każdym innym względem praca dziennikarzy agencyjnych to czyste niewolnictwo. Żaden z dziennikarzy z prasy czy telewizji nie wie, jaka to męka pisać dla agencji. Któregoś dnia napiszę o tych anonimowych kronikarzach, ofiarach informacji, pracujących dzień i noc w najgorszych warunkach" - wspominał Kapuściński. Do końca życia zachował jednak dla PAP wielki sentyment.
Kapuściński, który w swoich książkach podniósł reportaż do rangi gatunku literackiego żartował, że pisanie to "straszna, fizyczna praca". Pytany o to, dlaczego został dziennikarzem, odpowiadał jednak niezmiennie, że powodem jego wyboru była pasja. "Pasjonowali mnie ludzie, życie, świat. Myślę, że warunkiem bycia dziennikarzem jest po prostu pasja i ciekawość innych i innego" - podkreślał. "Obowiązkiem reportera jest być tam, gdzie dzieje się coś ważnego i zdawać z tego relację" - dodawał. Wojciech Jagielski zapamiętał, że Kapuściński wyznał kiedyś: "Wszyscy w głębi serca jesteśmy depeszowcami". (PAP)
aszw/ abe/ bk/