Ludwik Prądzyński, jeden z trójki stoczniowców, którzy 14 sierpnia 1980 r. wywołali strajk w Stoczni Gdańskiej, powiedział w rozmowie z PAP, że był to "dobry początek rewolucji", potem jednak liderzy "Solidarności" zajmując się polityką i biznesem "zawiedli całe społeczeństwo". (Fot. R. Jocher PAP)
Ludwik Prądzyński, jeden z trójki stoczniowców, którzy 14 sierpnia 1980 r. wywołali strajk w Stoczni Gdańskiej, powiedział w rozmowie z PAP, że był to "dobry początek rewolucji", potem jednak liderzy "Solidarności" zajmując się polityką i biznesem "zawiedli całe społeczeństwo".
(Fot. R. Jocher PAP)
PAP: Jak Pan trafił do tej wytypowanej przez Bogdana Borusewicza trzyosobowej grupy robotników, którzy 14 sierpnia 1980 r. wywołali strajk w Stoczni Gdańskiej?
Ludwik Prądzyński: Zanim to się stało, to w 1979 r. wciągnąłem się w działalność Wolnych Związków Zawodowych (WZZ). Wpadła mi w ręce ich gazeta "Robotnik Wybrzeża". Byłem zaskoczony, że coś takiego jest wydawane. A najbardziej dziwiło mnie to, że gazeta, która niby jest zakazana, tak naprawdę jest legalna, gdyż podaje adresy wydających ją osób. Chciałem dotrzeć do tych ludzi i sprawdzić, czy są to prawdziwe adresy. Pierwszą osobą z WZZ, którą spotkałem, była Anna Walentynowicz. Później w jej mieszkaniu poznałem Bogdana Borusewicza, Jerzego Borowczaka i Bogdana Felskiego. Dwaj ostatni, tak jak ja, pracowali w stoczni, ale ja z roboty ich nie znałem. W tamtych latach w stoczni pracowało przecież 16 tys. osób.
Po jakimś czasie, z czytelnika "Robotnika Wybrzeża" stałem się kolporterem tego pisma. Roznosiłem też książki wydawnictwa NOWA oraz publikacje Ruchu Młodej Polski. Podczytywałem to wszystko.
PAP: Na jakim stanowisku pracował Pan wtedy w stoczni?
L.P.: Byłem spawaczem na K-3. Na tym wydziale pracuję do dziś jako ślusarz. W tym roku w październiku minie mi 30 lat pracy w stoczni. Pochodzę z małej miejscowości Tuchomie niedaleko Słupska. Mam ośmioro rodzeństwa. Ukończyłem zawodową szkołę rolniczą i miałem zostać na gospodarce, ale ciągnęło mnie do miasta, a stocznia oferowała dobrą pracę.
PAP: W jaki sposób Borusewicz przekonywał Pana, Borowczaka oraz Felskiego, żebyście zorganizowali strajk?
L.P.: Jak pamiętam, to między nami nie padało w ogóle słowo strajk, nawet wtedy, gdy z pracy w Stoczni Gdańskiej zwolniono już Walentynowicz. Słyszałem, że mamy spróbować bronić siebie. Może tylko Borusewicz mówił sobie w duchu, że to chodzi o strajk. "Musicie spróbować, jakie macie szanse, wpływy w stoczni, na ile jesteście zakonspirowani?" - takie rzeczy słyszałem. Ja tylko przytakiwałem lub odpowiadałem na pytania.
PAP: Kiedy dowiedział się Pan, że przywódcą strajku ma być Lech Wałęsa?
L.P.: Gdyby nie to, że on miał dołączyć do naszej trójki, to ja bym się nigdy nie zdecydował na taką akcję. Po raz pierwszy zobaczyłem Wałęsę u Joanny i Andrzeja Gwiazdów, to był już 1980 rok, nie pamiętam miesiąca. Zaimponował mi wtedy, pomyślałem, że może być naszym przywódcą. Opowiadał, jak brał udział w strajku w stoczni w 1970 r. Mówił, jakie błędy popełnili wówczas robotnicy. Tłumaczył, że już wie, jak do nich nie dopuścić. Miał doświadczenie.
PAP: Jak spędził Pan ten ostatni dzień przed strajkiem?
L.P.: Mieliśmy jeszcze jedno spotkanie z Borusewiczem i ustalaliśmy ostatnie szczegóły akcji. Dostałem polecenie, aby pojechać do Wałęsy i potwierdzić mu, że wszystko jest już przygotowane. On musiał być pewien, że nas nie pozamykali. Byłem u niego w mieszkaniu na Stogach wieczorem. Siedział w kuchni. Wywołałem go na korytarz, bałem się podsłuchów. Na znikopisie, takiej zabawce dziecięcej, napisałem: "Leszek masz być o 7.00". Nic więcej. Szybko to od razu starłem. On tylko kiwnął głową, albo powiedział cicho: "Tak, wszystko wiem" - już tego nie pamiętam.
PAP: Czy bał się Pan podjąć to wyzwanie i doprowadzić do wybuchu strajku?
L.P.: Pewnie, że się bałem. Ale nie był to tak silny strach, żeby go nie przezwyciężyć. Miałem wtedy 24 lata, byłem kawalerem. W takim wieku nie ma się wiele do stracenia.
PAP: Jak przebiegały te pierwsze minuty i godziny strajku?
L.P.: Nie wiem, czy ja w ogóle spałem w noc poprzedzającą strajk. To było raczej czuwanie. Ja już taki jestem, że jak mam jakieś zadanie do wykonania, nawet w pracy, to nie mogę się spóźnić i zawieść.
Wiedziałem, że jeśli uda mi się namówić ludzi do strajku to tylko przed rozpoczęciem przez nich pracy. Taką okazją była codzienna, ranna odprawa o godz. 5.50 na wydziałowym placu. Uczestniczyło w niej 5-6 brygad, w każdej było ok. 20 osób.
PAP: I co Pan wtedy zrobił ?
L.P.: Zawołałem do ludzi, że w naszej stoczni zaczął się już strajk. To było kłamstwo i trik, żeby poderwać ludzi do protestu. Tak nas uczył Borusewicz. Powiedziałem, że jak wyrzucili z pracy Walentynowicz, to i nas też wkrótce wyrzucą. Mówiłem, że musimy zażądać większych pensji. Wspomniałem też o strajkach w lipcu w Lublinie i Świdniku. To miało ludzi przekonać, że nie jesteśmy sami, że w innych miejscach kraju zaczyna się gotować. Wiele osób nie orientowało się, że były takie protesty. Ja wiedziałem, bo czytałem "Robotnika Wybrzeża".
PAP: I jaka była reakcja?
L.P.: Z tej setki to posłuchało mnie gdzieś 30 osób, więcej ich nie było.
PAP: Przekonał Pan mniejszość załogi. To chyba jednak nie był sukces?
L.P.: Ja i tak byłem szczęśliwy. Tym bardziej, że ta grupa, która stanęła po mojej stronie, od razu zaczęła przygotowywać transparent, żeby umieścić na nim postulaty. Z ich strony była euforia, bez nich nic bym nie zrobił. Dla mnie to było mobilizujące. Ja mam taki charakter, że jak coś mi się nie udaje, to dalej już nie przekonuję i nie namawiam. A oni się nie bali, chociaż majstrowie zaczęli ich zniechęcać: "Chodźcie do pracy, to są idioci, głupstwa opowiadają".
PAP: Co się działo dalej?
L.P.: O wszystkim wiedziała już bezpieka. Przybiegł I sekretarz partii na wydziale i chciał zniszczyć nasz transparent. Krzyczał do nas: "Proszę to zwinąć, to jest przestępstwo. Co wy tu robicie?". Nikt nie zareagował. Kto by tam słuchał takiego gadania. W końcu sam rzucił się na transparent. Przewrócił się na ziemię i nawet kask spadł mu z głowy. Ten jego upadek skojarzyłem jako szarganie godła i emblematu władzy. "No, niedobrze" - pomyślałem sobie wtedy, ale nie było czasu na dalsze myślenie, trzeba było działać. Ten partyjniak pobiegł po pomoc.
PAP: I kto potem jeszcze próbował powstrzymać strajk?
L.P.: Przyleciał kierownik pochylni, który był kiedyś moim majstrem. Podszedł do mnie i powiedział: "Lutek, masz przyjść do mnie na śniadanie". Ja byłem sumienny i to, co mi polecił, zawsze wykonywałem. Pomyślałem sobie w duchu, że tego protestu już nie da się rozbić i tym razem go nie posłucham i będę musiał zawieść przełożonego.
Przybiegł jeszcze zastępca kierownika wydziału, bo główny kierownik był akurat na urlopie. I zaczął do nas przemawiać. To był jego błąd, że zrobił to na środku placu. W tym momencie bowiem część niezdecydowanych ludzi, którzy schowali się gdzieś po bokach i za krzakami, podeszła z ciekawości. I oni już zostali ze strajkującymi. To dało mi dużo otuchy.
Potem ruszyliśmy w kierunku hali prefabrykatów kadłubów. Wejście do niej blokowali kierownicy. Kiedy jednak ludzie w środku zobaczyli, że jest nas już taki tłum, to wychodzili na zewnątrz nie bacząc na to, że ktoś stoi w drzwiach.
PAP: Kiedy po raz pierwszy poczuł Pan, że ten strajk udało się na dobre wywołać?
L.P.: Gdy pojawiła się grupa Borowczaka, to już wiedziałem, że takiej masy to już się nie da rozegnać. To był prawdziwy przełom. Zaczęliśmy wiwatować, krzyczeć "hurra". Cieszyliśmy się, że jesteśmy silni. Postanowiliśmy obejść inne wydziały stoczni i zbierać kolejnych chętnych do strajku. Gdy trafiliśmy na K-1, to zobaczyliśmy dyrektora stoczni Klemensa Gniecha. Takim przestraszonym i podnieconym głosem powiedział do nas: "Co wy robicie? Wróćcie do pracy". Chciał porozmawiać z delegacją o naszych postulatach, a reszta miała wrócić do roboty. Wtedy chyba Felski odpowiedział mu: "My teraz nie mamy czasu, spotkamy się później, jak będzie nas więcej". I poszliśmy dalej. Dyrektor został sam, aż było mi go żal.
W końcu postanowiliśmy, że idziemy pod bramę nr 2. Tu już było nas kilka tysięcy. Odśpiewaliśmy hymn, minutą ciszy uczciliśmy pamięć naszych kolegów zabitych w grudniu 1970 r. To było gdzieś tak ok. godz. 9.
PAP: Kiedy pojawił się Wałęsa?
L.P.: No właśnie, jego nadal nie było, a my tak stoimy przy tej bramie i musimy wybrać jakiś komitet strajkowy. Wtedy to dopiero na dobre się przestraszyłem, że nas rozpędzą, pozamykają na kilka miesięcy i w trójkę z Borowczakiem i Felskim będziemy mieć tyle ludzi na sumieniu. Do komitetu strajkowego zgłosiły się jakieś osoby, ale nie były zbyt kompetentne. Ja się tam w ogóle nie pchałem, nie widziałem się w roli przywódcy.
Przyszedł Gniech i znowu zaproponował negocjacje z wybranymi przedstawicielami pod warunkiem, że reszta przerwie strajk. I wówczas, nie wiadomo skąd, pojawił się Wałęsa. Nasza radość była niesamowita. Wałęsa wskoczył na koparkę i zapytał głośno Gniecha: "Panie dyrektorze, czy Pan mnie pamięta?". Dyrektor odpowiedział, że tak. Uszło z nas całe napięcie. Na słowa Gniecha reagowaliśmy już śmiechem i gwizdami.
PAP: Czy nie był Pan zły na Wałęsę, że spóźnił się i wystawił was na tak ciężką próbę?
L.P.: Pojawił się późno, ale jednak wystarczająco na czas. Byłem w strachu, że go gdzieś zatrzymali i aresztowali.
PAP: Jak zakończył się ten wiec pod bramą i pierwszy dzień strajku?
L.P.: To chyba Borowczak wpisał Wałęsę jako ostatniego na listę komitetu strajkowego. Potem zmusiliśmy dyrektora, aby jego samochodem przywieźć do stoczni Walentynowicz. Pojechał Felski.
Wałęsa rzucił do Gniecha: "Lepiej, żeby zapewnił nam Pan jakąś pomoc socjalną, bo na jednym dniu to się nie skończy". Chodziło mu głównie o jakieś śpiwory i jedzenie. W końcu nic nie dostaliśmy.
Pierwsza runda obrad była bardzo trudna, w niczym nie posunęliśmy się do przodu. Położyłem się głodny spać na złączonych dwóch fotelach w sali konferencyjnej dyrektora. To były takie eleganckie fotele. Aż było mi żal, że je pobrudzę swoim kombinezonem. A rano ktoś z otoczenia dyrektora głośno mówił: "O zobaczcie, jak świnią nasze fotele".
PAP: Co Pan robił podczas kolejnych dni strajku?
L.P.: Byłem świadkiem, jak trzeciego dnia Wałęsa zakończył strajk. Udało się nam załatwić podwyżkę, przywrócenie do pracy Walentynowicz i Wałęsy, tablicę upamiętniającą ofiary z grudnia 1970 roku oraz nietykalność za udział w strajku. I wtedy Gniech zaczął zdecydowanym tonem mówić, że strajkujący mają szybko opuścić stocznię. To mi dało wtedy do myślenia. Poczułem, że ten strajk był dla nich rzeczywiście groźny i można go kontynuować. Doszły też do nas informacje, że nadal strajkują inne zakłady Trójmiasta.
Parę kobiet zaczęło zatrzymywać ludzi wychodzących ze stoczni. Główną bohaterką była Alina Pienkowska (w tym czasie pielęgniarka w stoczniowej przychodni, późniejsza żona Bogdana Borusewicza - PAP). Dosłownie płakała i krzyczała, że nie wolno teraz opuszczać stoczni, bo umowa z Gniechem nie będzie dotrzymana. Ja nie miałem takiej odwagi.
Kiedy strajk został uratowany, to już w naturalny sposób zszedłem na dalszy plan. Jak żołnierz wykonałem powierzony mi rozkaz, a resztę oddałem osobom bardziej kompetentnym.
PAP: To co pan robił przez pozostałe dni strajku do jego zakończenia 31 sierpnia?
L.P.: Dbałem o porządek i dyscyplinę w stoczni. Chodziłem na przykład między bramami i sprawdzałem, czy jakieś podejrzane elementy nie chcą się wedrzeć do środka. Pilnowałem, żeby nikt nie pił alkoholu. Takie tam rzeczy, nic nadzwyczajnego.
PAP: Czy warto było wówczas narażać się i organizować ten strajk?
L.P.: Niedobrze byłoby powiedzieć, że nie warto. Zrealizowały się przecież nasze dążenia niepodległościowe, a ja traktowałem wówczas to swoje zadanie jako patriotyczny obowiązek. Początek naszej rewolucji był dobry.
Żal jednak, że przywódcy "Solidarności" zawiedli całe społeczeństwo. Rozsiedli się w partiach politycznych i w biznesie. Pieniądze zagarnęła nomenklatura i to nie tylko ta z PZPR, a byt większości społeczeństwa się pogarsza. Do 1989 roku roku Wałęsa był dla mnie bez skazy, ale potem utożsamiał się z lewicą i partiami liberalnymi. Popierał też "grubą kreskę".
Ile ja słyszę narzekań kolegów z pracy, że "po co w ogóle robiliśmy ten strajk", skoro taka bieda dookoła. Tłumaczę im, że mogą przecież teraz swobodnie wybierać rządzących, że jest demokracja. Ale to nie jest tak łatwo przekonywać. Sam nie mogę pozwolić sobie na nowe buty, choć stare mi się podarły. Często pracuję na nadgodziny, aby jakoś utrzymać czworo dzieci.
PAP: Czy czuje się Pan bohaterem Sierpnia'80?
L.P.: O czym Pan mówi? Jakim bohaterem? Bohaterami to jest ta garstka bezimiennej młodzieży, która wtedy rano 14 sierpnia posłuchała mnie i nie rozpoczęła pracy. Bez niej nic by się nie udało. Ale kto o nich dziś pamięta?
Rozmawiał: Robert Pietrzak (PAP)
(wywiad przeprowadzony w sierpniu 2005 r.)